Przyjaciele z boiska

Mistrzostwa Europy zakończyły się zwycięstwem drużyny zwyczajnie najlepszej na tym turnieju; takie rzeczy, wbrew pozorom, nie zdarzają się często, ale futbol okazał się sprawiedliwy. Choć rozegrane w 2021 roku Euro 2020 zapamiętamy nie tylko dzięki reprezentacji Włoch.

12.07.2021

Czyta się kilka minut

Mistrzowie Europy, reprezentacja Włoch, 11 lipca 2021 r. / Fot. Andrea Staccioli / Insidefoto / Sipa / East News /
Mistrzowie Europy, reprezentacja Włoch, 11 lipca 2021 r. / Fot. Andrea Staccioli / Insidefoto / Sipa / East News /

Są takie mecze, których końca sobie nie życzysz nie tylko dlatego, że są niezwykle piękne, szczególnie dramatyczne, stojące na najwyższym poziomie. Nie chcesz, żeby się kończyły nie tylko dlatego, że kiedy sędzia gwizdnie po raz ostatni, będzie to oznaczało domknięcie trwającego ponad miesiąc święta - satysfakcjonującego jakością piłkarskiej rozrywki, ale też porywającego rzadkim w tym świecie ludzkim wymiarem. Marzysz, żeby trwały w nieskończoność, bo jeśli o tym, kto lepszy, będą musiały rozstrzygać rzuty karne, wiesz, jaką cenę zapłacą ci, którzy je spudłują. I zwyczajnie nie chcesz sobie tego wyobrażać.

Początek o angielskim cierpieniu

Ten widok był naprawdę rozdzierający: trzech młodych Anglików z twarzami ukrytymi w dłoniach. Ze łzami w oczach. Samotnych nawet w objęciach daremnie próbujących ich pocieszyć kolegów. To ich rzuty karne obronił przed chwilą Gianluigi Donnarumma. Dwóch z nich weszło na boisko w ostatnich sekundach dogrywki - właśnie po to, by przydać się drużynie w tym decydującym momencie - i w psychicznym starciu z wybranym później najlepszym piłkarzem turnieju bramkarzem Włochów nie dało rady. Byli naprawdę bardzo młodzi - trudno zresztą nie myśleć i o tym, że część starszych kolegów obawiała się wziąć odpowiedzialność.

Każdy z nich, tak się złożyło, był czarnoskóry - i każdy niemal natychmiast po włączeniu smartfona w szatni musiał się liczyć z falą rasistowskiego hejtu. Każdy z nich, podobnie jak wielu ich kolegów z drużyny, przeszedł długą i bynajmniej nieusłaną różami drogę, by reprezentować swój kraj w finale wielkiej piłkarskiej imprezy. Najbardziej znany z całej trójki, Marcus Rashford, w dzieciństwie korzystał z darmowych programów dożywiania, a po latach doprowadził do tego, że rząd wycofał się z pomysłu ich zawieszenia - naprawdę powinien zostać zapamiętany jako ktoś, kto dał tysiącom młodszych od siebie rodaków nadzieję na lepsze jutro, a nie człowiek, który nie strzelił karnego w jakimś tam meczu.

O tym aspekcie sprawy trzeba pisać na początku tekstu zamykającego piłkarsko najpiękniejsze Euro w historii: hejt w mediach społecznościowych był, niestety, jednym z tematów minionego miesiąca. Owszem, reprezentacja Anglii, z jej selekcjonerem Garethem Southgate’em na czele, próbowała opowiedzieć rodakom historię ich kraju na nowo, pokazując, że szacunek do tradycji (by zacytować samego trenera) musi iść w parze z rozwojem i koniecznością dokonywania nieustannego wglądu w siebie. Owszem, obrońca Kyle Walker pisał jeszcze przed finałem, że niezależnie od tego, jak ów mecz się skończy, futbol już wrócił do domu, bo kibice różnych pokoleń, ras czy religii zjednoczyli się we wspólnym kibicowaniu Anglikom. Owszem, im lepiej szło tej drużynie, tym słabsze było buczenie, którym fani z Wysp przyjmowali zawodników klękających na kolano w geście sprzeciwu wobec wszelkich przejawów dyskryminacji (i tym głupiej wyglądały tchórzliwe deklaracje premiera Borisa Johnsona, że rozumie owo buczenie). Owszem, w zasadzie tematem każdej ważniejszej publicznej wypowiedzi Southgate’a było społeczeństwo chętnie przyjmujące przybyszów i dające szansę każdemu. Owszem, jego drużyna pokazywała światu twarz Anglii młodej i skromnej, świadomej, skąd przychodzi i niepozwalającej na to, by owo pochodzenie determinowało ją negatywnie: ojciec Raheema Sterlinga został zastrzelony, kiedy chłopak miał dwa lata, niedługo później przyszły reprezentant Anglii pomagał matce czyścić toalety w hotelu, w którym pracowała jako sprzątaczka; ojciec Kalvina Philipsa dzwonił podczas turnieju do syna z więzienia, w którym odsiadywał kolejny wyrok za bójki i handel narkotykami. Owszem, tutaj w zasadzie co piłkarz, to mocniejsza historia, w przypadku kapitana drużyny Harry’ego Kane’a np. - historia w zasadzie nieustającego zmagania się z niewiarą w to, że będzie potrafił coś w futbolu osiągnąć, skreślenia przez pierwszą piłkarską szkółkę, tułania się przed debiutem w Premier League po wypożyczeniach w niższych ligach (dziś Kane wykupuje na koszulkach drużyny, która dała mu wtedy szansę, reklamy dziękujące brytyjskiej służbie zdrowia za walkę z Covidem), nazywanego „fenomenem jednego sezonu” itd. O tym, skąd przyszli ci, którzy zagrali w finale Euro, wiele mówiła szeroko rozchodząca się w trakcie turnieju grafika, pokazująca nazwy pierwszych drużyn, w których trenowali - niemal wyłącznie maleńkich i prowincjonalnych, nie żadnych tam luksusowych akademii.

Rzecz w tym, że ów hejt w mediach społecznościowych towarzyszył reprezentantom Anglii jeszcze podczas meczów fazy grupowej turnieju - badania fundacji Hope not Hate pokazały, że każdy z zawodników kadry Southgate’a odbierał w jej trakcie po kilkaset nienawistnych wiadomości; najwięcej spadało na samego selekcjonera. I nie było to, niestety, wyłącznie angielskie zjawisko; o tym, że otrzymywał listy z pogróżkami dotyczącymi jego i jego rodziny mówił także napastnik reprezentacji Hiszpanii Alvaro Morata. Co zresztą charakterystyczne: zawodnik, którego gol w nieukładającym się pomyślnie dla Hiszpanów meczu z Chorwatami, pozwolił tej drużynie zajść aż do półfinału.

Teza o włoskiej jakości

Chciałoby się oczywiście pisać o czymś innym niż toksyczność naszego kibicowania (a może po prostu toksyczność naszego funkcjonowania w mediach społecznościowych?). Anglicy przegrali przecież nie tylko dlatego, że na ostatniej prostej zawiodły ich nerwy (nie pierwszy raz w historii; pudło samego Southgate’a z karnego, podczas Euro 1996 roku, jest jednym z tematów najważniejszej od lat angielskiej pieśni kibicowskiej, właśnie tej o futbolu wracającym do domu, a opisującej niespełnienie i rozczarowanie, nie żaden tam triumf). Przegrali dlatego, że w drugiej połowie finałowego starcia z Włochami, od drugiej minuty prowadząc 1:0 po fantastycznej akcji Kane’a z Kieranem Trippierem i świetnym wykończeniu Luke’a Shawa (kolejny zawodnik kwestionowany, wręcz wyszydzany w czasach, gdy jego klubowym trenerem w Manchesterze United był Jose Mourinho) oraz po generalnie znakomitej pierwszej połowie, w drugiej dali się zepchnąć do coraz głębszej defensywy. Że - po raz pierwszy w tym, tak pragmatycznie i cierpliwie rozgrywanym przez nich turnieju - stracili kontrolę nie tylko nad piłką, ale także nad przestrzenią, w której ta piłka operowała. I że trafili na drużynę zwyczajnie w tych mistrzostwach najlepszą.

Włosi zachwycali przecież od pierwszego do ostatniego dnia Euro - i mówiąc o zachwycie nie mam na myśli jedynie pasji, z jaką śpiewali swój hymn przed meczami, co tak przyciągało uwagę tzw. niedzielnych kibiców. Myślę głównie o tym, że przedstawiciele nacji, która w 2017 r. nie zdołała zakwalifikować się na mundial, co nad Tybrem uznano za koniec świata, zaledwie cztery lata później grali piłkę o stopniu różnorodności i wyrafinowania niedostępnego na ogół w futbolu reprezentacyjnym, właściwą raczej klubom, w których zawodnicy spotykają się dzień w dzień, a nie raz na kilka miesięcy podczas coraz krótszych zgrupowań.

Dla mnie - człowieka od lat opisującego piłkę angielską - ten turniej okazał się czasem wielkiego nawrócenia na futbol z Italii. Nie tracąc przyrodzonej solidności w defensywie, symbolizowanej przez turyńskich weteranów Giorgio Chielliniego i Leonardo Bonucciego, Włosi imponowali przecież płynnością rozegrania w środku pola przez tercet Jorginho-Verratti-Barella, czy atakami ze skrzydeł błyskotliwych Lorenzo Insigne i Federico Chiesy; kiedy nie szło, zawsze można było się jeszcze posiłkować dalekimi podaniami od obrony Bonucciego - i jego wejściami w pole karne podczas stałych fragmentów gry; po jednym z takich wejść udało się Włochom strzelić wyrównującą bramkę w finale.

Żeby zagrać z Anglikami, Włosi musieli wcześniej poradzić sobie z Hiszpanami, a jeszcze wcześniej ograć wymienianych wśród faworytów turnieju Belgów - to w trakcie tamtego meczu przypomnieliśmy sobie, że potrafią nie tylko bajecznie wymieniać między sobą piłkę (nazwano to tiki-talią, czyniąc aluzję do tiki-taki, stylu gry Barcelony za najlepszych czasów Pepa Guardioli), ale także stosować sztuczki ze starej szkoły swojego futbolu; po kontuzji jednego z najlepszych w tej drużynie Leonardo Spinazzoli, niezmordowanie szarżującego lewą stroną boiska, z dwudziestu dwóch minut, które upłynęły do ostatniego gwizdka, grali zaledwie dziewięć, resztę zaoszczędzili w trakcie zmian, przerw na wznowienie gry po aucie czy wolnym i podczas opatrywania mniej lub bardziej urojonych kontuzji.

Kontuzja Spinazzoli urojona oczywiście nie była: piłkarz Romy zerwał ścięgno Achillesa, przeszedł operację i towarzyszył drużynie podczas finału chodząc o kulach, ale nawet jego nieobecność na boisku w ostatnich meczach nie odebrała reprezentacji Włoch pewnej naprawdę unikalnej jakości - i zaraz powiemy, na czym ona polegała.

Dygresja o francuskiej wielkości

To będzie dygresja tylko pozornie: nie było zapewne na mistrzostwach Europy lepszego piłkarza od Paula Pogby - kto widział jego bramkę w meczu ze Szwajcarią, kto pamięta jego dalekie podania z głębi pola do szarżującego po skrzydle Kyliana Mbappe w tamtym spotkaniu, kto pamięta jeszcze jego koncert gry w meczu Francuzów z Niemcami, z pewnością nie będzie się spierał. Najpiękniej mówiący o piłce Argentyńczycy znają pojęcie la pausa - sztuki nagłego wyciszenia, które następuje na boisku, kiedy rozgrywający w stylu Pogby dostanie piłkę i przez ułamek sekundy czeka, aż biegnący gdzieś poza zasięgiem kamer adresat mającego za chwilę nastąpić podania znajdzie się we właściwym miejscu (jak Lucas Hernandez w meczu Francja-Niemcy), by potem obsłużyć go zagraniem idealnym, dokonanym niemal od niechcenia, zewnętrzną częścią stopy i z taką rotacją, by piłka zwolniła, zanim spadnie na nogę zawodnika, który za moment wbije ją do siatki. Otóż takich momentów w grze kapitana Francuzów było sporo - a argumentów za tym, by to właśnie jego drużynę uznawać za faworyta turnieju było jeszcze więcej. Francuzi to przecież aktualni mistrzowie świata, drużyna naszpikowana gwiazdami najlepszych klubów kontynentu, w zasadzie aż do pojedynku ze Szwajcarami sprawiająca wrażenie, że się oszczędza, że odhacza kolejne przeszkody w drodze po złoto.

Ale Francuzi - mimo dwubramkowego już prowadzenia ze Szwajcarią - nie dostali się nawet do ćwierćfinału. A ledwo z turnieju odpadli, prasa znad Sekwany zasypała nas doniesieniami o tym, jak kiepsko czuli się we własnym gronie - jak narzekali, że zawodnikom ofensywnym nie chce się wracać do obrony, że do siebie nie podają, że porównując się między sobą - jak Karim Benzema z Oliverem Giroud - widzą po jednej stronie bolid Formuły 1, po drugiej gokarta. Że matka Rabiota pokłóciła się na trybunach z ojcem Mbappe, że część piłkarzy rozjechała się na wakacje, zamiast wrócić wspólnie do ojczyzny, że w końcu podczas pobytu w budapesztańskim hotelu mistrzowie świata krytykowali jego standard, lokalizację i niedomykające się okna.

Wygląda na to, że Francuzi nie zdołali się ze sobą zaprzyjaźnić. A tegoroczne mistrzostwa Europy okazały się właśnie opowieścią o przyjaźni.

Przypowieść o duńskiej emocji

Pierwszy powiedział o tym mój (nomen omen) przyjaciel, założyciel magazynu „Kopalnia” Piotr Żelazny. Siedzieliśmy w telewizyjnym studiu, długo po zejściu z anteny kontynuując rozmowę zaczętą już na wizji: o tym, że będący później jednym z objawień turnieju Duńczycy sprawiali przede wszystkim wrażenie grupy przyjaciół. I że nie chodziło w tym jedynie o ową dramatyczną akcję ratunkową po zawale Christiana Eriksena podczas ich pierwszego meczu, kiedy nie tylko rzucili się mu pomagać, ale i o podbiegnięciu do rozpaczającej na trybunach żony pomyśleli i w końcu utworzyli wokół niego krąg, zapewniający intymność w chwili walki o życie, zasłaniający przed podglądactwem kamer i teleobiektywów.

W każdym kolejnym meczu z udziałem Danii, na każdej przedmeczowej konferencji z udziałem pełnego empatii trenera Kaspra Hjulmanda (kolejny, obok Southgate’a, wzór nowoczesnego przywództwa, w którym empatia właśnie odgrywa rolę decydującą), oglądaliśmy ludzi sobie bliskich, okazujących emocje, walczących do końca - jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. I zapewniających, że nawet bez tamtego traumatycznego i jednoczącego ich doświadczenia, pozostawali ekipą. Taką, w której każdy miał prawo być sobą: płakać rzewnymi łzami, jak Pierre-Emile Hojbjerg po zwycięskim ćwierćfinale z Czechami, albo powiedzieć, że po prostu nie jest w stanie już dalej grać, jak postawiony wobec konieczności dokończenia przerwanego meczu z Finlandią Simon Kjaer po emocjonalnym rollercoasterze związanym z zawałem przyjaciela.


Polecamy: felietony i analizy pomeczowe Michała Okońskiego w specjalnym serwisie na Euro 2020


Pamiętam, że do mojej rozmowy z Piotrem włączył się wówczas inny gość TVP Sport, były piłkarz reprezentacji USA, a obecnie komentator tamtejszych stacji telewizyjnych Janusz Michallik. Mówił, że wspólnota, którą udało się stworzyć Amerykanom podczas Pucharu Konfederacji w 1992 r. przetrwała długie lata: że do dziś, choć widują się rzadko, przyjaciele z boiska dzwonią do niego i reagują na każdy publiczny występ, nawet kiedy mignie im w mediach społecznościowych informacja, że oto właśnie skomentował w telewizji z dalekiego kraju występ Ukraińców w meczu z Holendrami. Mówił, że to są jego „friends for life”. I że nie zdajemy sobie sprawy, ile procent sukcesu każdej drużyny stanowi nie tyle udana taktyka trenera albo błysk geniuszu którejś z gwiazd: wszystko jedno, szybkiego skrzydłowego jak Chiesa, cierpliwego rozgrywającego, jak Jorginho, czy stanowiących zaporę nie do przejścia obrońców i bramkarza, jak Chiellini, Bonucci i Donarumma, ale właśnie przyjaźń między piłkarzami.

To chyba wtedy (a turniej dopiero się zaczynał), postanowiłem patrzeć na Euro 2020 pod tym właśnie kątem. I, Bóg mi świadkiem, że się nie zawiodłem. Nawet kiedy zasięgałem języka wśród ludzi przyglądających się z bliska reprezentacji Polski, mówili, że relacje wewnątrz ekipy były tak dobre, jak nigdy w ostatnich dekadach: że przyjaźń trzech chłopaków z Poznania, Jóźwiaka, Puchacza i Modera, działała na innych zaraźliwie, że wcześniej Robert Lewandowski nie spędzał tyle czasu z młodymi, wchodzącymi dopiero do drużyny, i że nawet wracając po przegranym meczu ze Szwecją, na pokładzie samolotu podopieczni Paulo Sousy gadali o wspólnej przyszłości, zamiast jak to drzewiej bywało zasłonić się swoimi smartfonami.

Opowieść o włoskim pięknie

Nie było oczywiście na tym turnieju grupy przyjaciół większej niż Włosi. To, że Bonucci i Chiellini nawet pomeczowych wywiadów wspólnie udzielali (ten pierwszy nieustannie czujny, jak ochroniarz polityka, czekający na jakiś strzał zza węgła, ten drugi przeciwnie - jowialny i rozluźniony), nie mogło umknąć uwadze mediów - podobnie jak to, że w trakcie samych spotkań gratulowali sobie, poklepywali się i całowali w policzek niemal po każdej udanej interwencji. Wiadomość, że po zakończeniu turnieju pojadą wspólnie na wakacje, nikogo już nie zaskoczyła - tak samo jak to, że pierwszym, który odbierał od działaczy UEFA medal za wygraną w mistrzostwach był nie kapitan drużyny, a kontuzjowany Spinazzola, któremu po ostatnich meczach śpiewali pieśni w samolocie i którego koszulkę wnosili na boisko. Kiedy w ciągu minionego miesiąca patrzyliśmy na Włochów, widzieliśmy grupę ludzi nieustannie się komunikujących, żywo gestykulujących, czule dotykających się w trakcie rozmów - słowem, ludzi naprawdę sobie bliskich.

To też, jak w przypadku Anglików, była opowieść o jednoczącym się na nowo kraju. Nic dziwnego, że im dłużej trwał turniej, tym więcej dostawaliśmy z Włoch relacji o świętowaniu na ulicach przed, w trakcie i na długo po zakończeniu meczów. O obliczu tej drużyny nie stanowili gracze superklubów z północy czy z Rzymu; wielu wzrastało na południu, wielu przeszło przez maleńkie Sassuolo czy Atalantę, również niepozorną z perspektywy takich futbolowych korporacji jak Milan, Inter czy Juventus. A sztab trenerski, w którym oprócz selekcjonera Roberto Manciniego uwagę zwracał towarzysz jego boiskowych przygód z dawnych lat Gianluca Vialli, miał korzenie genueńskie.

Wiele było historii na tym turnieju poruszających serce kibica, ale ta o Viallim i jego wielomiesięcznej walce z nowotworem, o przejściu przez wyniszczającą radio- i chemioterapię, o powrocie do ekipy - o uścisku, w którym zamknął Manciniego po drugiej bramce w meczu z Austrią, należała do najlepszych. To Chielliniego, z jego wielokrotnie łamanym nosem, z jego odyseją po tylu włoskich boiskach i z jego… dyplomem z ekonomii, portretowano jako faceta po przejściach, ale jak tu zrównywać drogę, jaką przeszedł ulubiony dziś obrońca całego kontynentu (to, jak żartami i nieustannym właściwie fizycznym kontaktem - „zawsze dotykam rywali, bo wiem, że w 90 proc. przypadków ich to wkurza”, powiedział kiedyś - zdominował Hiszpana Jordiego Albę podczas losowania stron przed rzutami karnymi na zakończenie półfinału, również pozostanie jedną scen tego turnieju) z doświadczeniem życiowym, jakie stało się udziałem Viallego?

Puenta o europejskiej jedności

Na ten aspekt sprawy powszechnie - i słusznie psioczono. Turniej miał zbyt wielu gospodarzy, część meczów rozgrywano niemal bez udziału publiczności w Baku, konieczność wyprawy do Azerbejdżanu niewątpliwie rodziła pytania nie tylko o ślad węglowy. Wielkie wątpliwości budziło też bezpieczeństwo epidemiczne podczas meczów w Anglii, gdzie na Wembley wpuszczano po 60 tys. widzów, mimo iż szczepionki powszechnie w tym kraju stosowane nie dają stuprocentowej ochrony przed podnoszącą kolejną falę pandemii Deltą.

Równocześnie jednak sam powrót kibiców na stadiony był jednym z najważniejszych składników tego święta futbolu. Równie istotnym jak fakt, że grały drużyny narodowe: wbrew wszelkim opowieściom o wielkich pieniądzach w klubowej piłce, mających rzekomo ograniczać zainteresowanie zawodników do rozgrywek ligowych i europejskich pucharów, to właśnie wielki turniej z udziałem reprezentacji wyzwolił i w jego uczestnikach, i w kibicach tak wielkie emocje.

Wśród wielu zapamiętanych przeze mnie obrazków z ostatniego miesiąca był i ten nakręcony smartfonem przez okno na kijowskim blokowisku Trojeszczyna: oto grupa chłopaków szykujących się do gry na asfaltowym placyku śpiewa ukraiński hymn. Popularność filmiku spowodowała, że jego bohaterowi zostali zaproszeni do tamtejszej federacji piłkarskiej, gdzie obdarowano ich reprezentacyjnymi koszulkami. Byli tak mali, że sięgały im za kolana, ale nie o tym chciałem pisać. Rzecz w tym, że takich dziewczynek i chłopców, zakochujących się po raz pierwszy w piłce nożnej było na całym kontynencie mnóstwo. To nie był tylko efekt tak niewiarygodnych meczów, jak rozegrane jednego wieczora spotkania Francuzów ze Szwajcarami i Chorwatów z Hiszpanami (14 goli, dogrywki, karne, nieustające zwroty akcji, kozły ofiarne, które zostają bohaterami - kto widział, ten wie…), po których niejeden kibic z kraju postronnego domagał się, by na pamiątkę tej piłkarskiej fiesty ogłosić 28 czerwca międzynarodowym świętem futbolu. To był efekt tego, że grali nasi: że tym „naszym” zależało, a nam z nimi również.

Było więc w tym turnieju szczęśliwie coś większego niż hejt i horror rzutów karnych. Ktoś się zachwycił, że o sile Szwajcarii stanowiło 18 potomków migrantów. Ktoś się radował, że 36-letni Luka Modrić wciąż jeszcze nie ma dość. Ktoś się cieszył, że 17-letni Kacper Kozłowski chce jeszcze więcej. Ktoś, patrząc na szarże Federico Chiesy przypominał sobie jego ojca, Enrcio. W tym świecie po prostu każdy ma swoją opowieść, którą chce się dzielić.

Z Piotrem Żelaznym i Januszem Michallikiem spotkaliśmy się w telewizyjnym studiu jeszcze parę razy - także o poranku w dniu finału. To była ostatnia audycja, po jej zakończeniu gadaliśmy jeszcze, a wokół nas ekipa techniczna zwijała sprzęt, potrzebny już przy produkcji innego programu. Nie minęło pół godziny, a z czegoś, co było pełne kamer, reflektorów i dekoracji, zostały betonowe ściany. Wydawało się, że poza nimi nie było już niczego: turnieju, naszego przy nim zaangażowania, kamerzystów, którzy to filmowali, pana od makijażu, dźwiękowca, telewidzów - a myśmy dalej rozmawiali. Futbol nie musiał wracać do domu, to myśmy byli jego domem.

Eurodostęp 2021

Eurodostęp 2021 - oferta specjalna

Kup roczny dostęp do strony TygodnikPowszechny.pl i odbierz w prezencie książkę Michała Okońskiego "Światło bramki". Nie czekaj, oferta ograniczona! Sprawdź 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej