Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Po siedmiu latach od wybrania Chińskiej Republiki Ludowej na gospodarza tegorocznej olimpiady, chińska gospodarka wzrosła niemal dwukrotnie, a autorytarny gorset pozostaje ten sam. Przekonują się o tym właśnie Tybetańczycy.
Odcięty od świata
Co się wydarzyło? Wieści są skąpe. Wiadomo, że 10 marca z klasztoru Drepung w Lhasie, stolicy Tybetu, wyruszyła demonstracja kilkuset tybetańskich mnichów, aby uczcić pamięć rodaków, poległych w antychińskim powstaniu z 1959 r. Milicja aresztowała kilkudziesięciu demonstrujących - co było iskrą, wywołującą wybuch agresji po latach poniżania i niszczenia rodzimej kultury.
Zamieszki wybuchły najpierw w Lhasie, a potem również na innych obszarach Chin zamieszkanych przez ludność tybetańską. Młodzi mężczyźni, wśród nich mnisi, zaczęli palić i plądrować sklepy i inną własność, należącą do napływowych Chińczyków - tych jest dziś w Tybecie więcej niż rdzennych mieszkańców; to efekt kolonizacji prowadzonej przez Chiny od pół wieku. Do spacyfikowania demonstrantów władze wysłały wojsko i policję.
Tyle wiadomo. Chociaż - nawet i to nie jest pewne. Pojawiły się doniesienia, że sami Chińczycy mogli sprowokować zajścia; mówi się nawet o przebieraniu się chińskich agentów za mnichów.
Tak czy inaczej - od tego miejsca brak choćby trochę wiarygodnych informacji. Pekin twierdzi, że wojsko użyło wyłącznie armatek wodnych i gazów łzawiących, winą za śmierć kilkunastu ludzi obarczając demonstrantów. Tybetański rząd na uchodźstwie (w Indiach) mówi o blisko stu zabitych; miałyby to być ofiary kul żołnierzy. Lhasa została całkowicie odcięta od świata, zablokowano internet, usunięto turystów i zagranicznych dziennikarzy.
Nad Tybetem zapadła cisza. Wojsko chińskie, jak już nieraz w przeszłości, przywołuje Tybetańczyków do porządku.
Dziedzictwo de Coubertina
"To oczywiste, że na olimpiadzie chodzi tylko o sport, a nie o politykę" - tak mówi dziś znany reżyser z Honkongu, Andrew Lau Wai-keung, który odpowiada za artystyczną oprawę igrzysk. Lau mógłby jeszcze wspomnieć o innych rzeczach, choćby o wielu milionach dolarów, wyłożonych przez zachodnich sponsorów. Jednak zarzut upolitycznienia idei olimpijskiej Chińczycy stawiają wszystkim, którzy przypierają ich teraz do ściany "zachodnią koncepcją praw człowieka". Podobnie, o celowe zakłócenie pokoju w roku olimpiady, oskarżany jest Dalaj Lama - uznany przez Pekin za głównego prowokatora zajść w Tybecie.
Można zarzucać Chińczykom hipokryzję. Jednak czy takie postawienie sprawy jest istotnie, jak utrzymują niektórzy na Zachodzie, profanacją myśli barona i pedagoga Pierre’a de Coubertina, ojca nowożytnego ruchu olimpijskiego oraz założyciela i prezesa (1896-1925) Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego?
Nie do końca. Idea olimpijska i rządy autorytarne nie wykluczają się wzajemnie. Sam baron de Coubertin, jak wielu XIX-wiecznych arystokratów, nie był miłośnikiem demokracji. Mówił o pokoju na świecie, o braterstwie między ludźmi i o wyłączeniu sportu od polityki. Pod tym wszystkim mogłyby się również podpisać władze w Pekinie.
Wśród kryteriów, którymi kieruje się Międzynarodowy Komitet Olimpijski, powierzając organizację igrzysk, nie ma demokracji i praw człowieka. Gdyby tak było, igrzysk nie mogłyby gościć ani Moskwa, ani Pekin, ani nawet Seul.
Pekin może więc mieć - paradoksalnie - rację: gwałtowny przebieg demonstracji w Tybecie ma miejsce akurat teraz, gdy oczy świata zwrócone są na Chiny. Tybetańczycy chcą przypomnieć o swojej sprawie. Z tego samego powodu możliwe są również konflikty w innych miejscach Chin. Tuż przed albo w trakcie olimpiady świat usłyszeć może o islamskiej mniejszości Ujgurów albo o demokratycznej opozycji. Jednak nie ma wątpliwości: najmniejsze "zakłócenie porządku" będzie bezwzględnie dławione przez chińskie władze.
Pekin zapewnia pogodę
Czy zatem głosy troski z Komitetu Olimpijskiego i oburzenie zachodnich polityków nie trącą teraz hipokryzją? Demonstracje w roku olimpiady były do przewidzenia już siedem lat temu. I jakkolwiek Chińczykom zależy, aby igrzyska przebiegły bez "zakłóceń", a każdą pochwałę z zagranicy rządząca partia komunistyczna chętnie zaliczy na swoje konto, to na żadne ustępstwa wobec Tybetu ani na liberalizację w kwestii praw człowieka nie ma co liczyć.
Co więcej, o ile masakra na placu Tiananmen w 1989 r. na długo otworzyła ranę w chińskim społeczeństwie, to demonstracje w Tybecie spotkały się z krytyką większości Chińczyków. Świadczą o tym choćby głosy internautów, tak wściekłe jak po zbombardowaniu w 1999 r. przez USA chińskiej ambasady w Belgradzie.
Bo Chiny robią tę olimpiadę przede wszystkim dla siebie. Gigantyczne stadiony, autostrady i lotniska stanowić mają dowód na słuszność obranej 30 lat temu drogi rozwoju i ugruntować legitymizację obecnej władzy. Chińczycy rozumują tak: jeśli Zachód to doceni, tym lepiej, a jeśli nie, tragedii nie będzie. W kwestii olimpiady władze mogą liczyć na poparcie swych obywateli. Po zajściach w Tybecie pewna mieszkająca od pięciu lat w Anglii chińska studentka tak odpierała w internecie zarzuty angielskich kolegów: "Większość z was nawet nie zna Chin, wasze media cenzurują informacje, skąd więc możecie znać prawdę i wiedzieć o nas wszystko?".
Wygląda więc na to, że dla większości Chińczyków będą to jednak najwspanialsze igrzyska w historii. Pekin zapewnia nawet pogodę. W planach jest "rozbijanie" deszczowych chmur przy pomocy specjalnych rakiet.
Kontrola zjawisk atmosferycznych przychodzi Chińczykom zdecydowanie łatwiej niż okiełznanie ducha zniewolonego narodu. Tybetańczycy coś o tym wiedzą.