Olimpiada wykluczonych

"Masz zapalniczkę?" - pyta Lobsang. Wyciągam z kieszeni, naciskam krzesiwo. Z olimpijskiej pochodni bucha ogień. To nie sen, tak zaczynają się Igrzyska.

05.08.2008

Czyta się kilka minut

Sportowcy Olimpiady Tybetańskiej 2008 r. /fot. Bartek Dobroch /
Sportowcy Olimpiady Tybetańskiej 2008 r. /fot. Bartek Dobroch /

To na razie tylko próba, ale Lobsang Wangyal cieszy się jak dziecko. Z rozwianymi włosami, w skórzanych spodniach, jedwabnych szalach i na motorze wygląda jak tybetański Banderas. Azjatycki easy rider. Sam nazywa się "małomiasteczkowym impresario": dla miejscowej diaspory organizuje różne "eventy", jak tybetański festiwal filmowy, nagrody muzyczne czy wybory Miss Tybetu.

Gdy wpadł na pomysł organizacji Tybetańskich Igrzysk Olimpijskich - alternatywnych dla tych w Pekinie - znalazł wsparcie zapaleńców ze świata. Lobsang: - Gdy w 2001 r. rozgrywała się walka o Olimpiadę w 2008 r., przypuszczaliśmy, że wygra Pekin. Nie mogliśmy ich powstrzymać. Ale mogliśmy zrobić coś podobnego, co nie będzie postrzegane jako konfrontacja.

Igrzyska symboliczne

Jedną z rzeczy, które mają upodabniać alternatywną Olimpiadę w Dharamsali do pekińskich Igrzysk, jest sztafeta z ogniem olimpijskim. Rusza z dziedzińca między świątynią a rezydencją Dalajlamy w McLeod Ganj (miejsce symboliczne, jak cała Olimpiada). Dalajlamy nie ma w domu, jest z wizytą w Europie, ale rozpiął nad zawodami parasol błogosławieństwa. To się przydaje, bo nad Olimpiadą wiszą prawdziwe chmury, gotowe spuścić zimny prysznic. Jest koniec maja i kilka godzin temu wielka ulewa zawiadomiła, że pora monsunowa zbliża się szybciej niż zwykle. Na szczęście pod wieczór niebo jest prawie bezchmurne.

Przed startem - fotografia z olimpijskim plakatem. Logo przedstawia parę w tybetańskich strojach, a hasło Igrzysk nawiązuje do pekińskiego "One world, one dream". Pozbawione tego dyktatu jednomyślności, brzmi: "One world, many dreams". Jeden świat, wiele marzeń. Lobsang przemawia: - Tybetańskie Igrzyska nie mają nic wspólnego z polityką. Chcemy jedynie, aby Tybetańczycy odzyskali swe prawa, wśród których jest prawo do łączenia się w radości ducha olimpijskiego z resztą świata.

Radość widać na ulicach McLeod Ganj, którymi biegną sportowcy ze zniczem. Na Temple Road i Jogiwara Road, i znów na Temple Road, bo tu są tylko dwie główne ulice. Sportowcy niosą znicz, a zamiast ochroniarzy otacza ich pierścień fotografów ze świata. Sprzedawcy wychodzą ze sklepików, mnisi klaszczą, staruszki składają dłonie w geście powitania. Turyści błyskają fleszami. Entuzjazm, jakby chodziło o sztafetę do wolności.

Nikt nie protestuje, nie gasi znicza. Podobnie było na pięciu kontynentach, które tybetański znicz odwiedził. 30 stycznia, w 60. rocznicę śmierci Gandhiego, wyruszył z Delhi przez Sydney i Tajpej, Tokio i Hawaje do San Francisco, a dalej przez Nowy Jork (pod siedzibą ONZ), Rio de Janeiro i Kapsztad (tu honorowym gościem był abp Desmond Tutu, legenda walki z apartheidem). W drodze z Londynu do Tel Awiwu znicz omyłkowo odwiedził jeszcze Paryż.

Igrzyska kameralne

Teraz, zanim pojawił się na ulicach McLeod Ganj, Lobsang napełnił go butanem z butli w biurze. Większość gazu ulotniła się, roznosząc po pomieszczeniu. Nacera, francuska wolontariuszka, wybiegła czując zapach katastrofy.

Na szczęście Igrzyska się przed nią bronią, choć trudno nazwać je profesjonalnymi.

Bo uczestniczy w nich 23 sportowców, 13 mężczyzn i 10 kobiet. Bo w większości to amatorzy: studenci, uczniowie, nauczyciel WF-u, pracownik socjalny, właściciel kantoru, mnich buddyjski. Bo przewidziano ledwie cztery dni zawodów, w których młodzi ludzie rywalizują w łucznictwie, strzelectwie, pływaniu i lekkoatletyce (obejmującej bieg długodystansowy i biegi krótkie oraz przez płotki, skoki w dal i wzwyż oraz rzut oszczepem).

Bo w Dharamsali, gdzie odbywają się Igrzyska, nie ma sportowych aren. Zamiast stadionu "Ptasie Gniazdo" - jest ziemne boisko w Tybetańskiej Wiosce Dziecięcej. Za małe, by rozegrać bieg na 100 metrów (skrócono więc dystans do 80 m). Zamiast "Wodnego Sześcianu" - maleńka pływalnia.

Bo sportowcy mają wprawdzie gustowne białe i czerwone stroje, ale biegają we własnych, często zniszczonych butach. Bo niektórzy dopiero uczą się pływać, ciskać oszczepem, prawidłowo trzymać karabinek pneumatyczny. Bo sprzęt jest amatorski: drewniane łuki przyjechały w kilku skrzyniach z Chennai (dawniej: Madras).

Bo organizatorom doskwiera brak funduszy. Zamiast Coca-Coli i Adidasa, imprezę wspiera tylko kilka lokalnych firm. Bo z tego też powodu imprezie brakuje promocji. Bo z braku tejże w pierwszych dniach zawody śledzi znikoma liczba widzów.

Igrzyska duchowe

Ale kameralność imprezy sprawia, że panuje atmosfera przyjaznego spotkania, a nie zimnej rywalizacji. Ale Tybetańskim Igrzyskom bliżej do istoty idei olimpijskiej, wedle której ważniejszy jest udział niż zwycięstwo. Ale mimo braku obiektów, sportowcy mogą się cieszyć świeżym powietrzem. Ale olimpijska pochodnia może ponoć płonąć 15 minut dłużej niż chińska. Ale mimo deficytu w budżecie, za wygraną przewidziano wysokie nagrody, zdobywca złotego medalu otrzyma równowartość 2500 dolarów. Ale nie szata czyni sportowca, lecz duch, a ten jest w młodych Tybetańczykach silny. Ale liczba wolontariuszy i akredytowanych dziennikarzy ze świata w stosunku do liczby sportowców znacznie przewyższa pekińskie statystyki.

Na zawodach łuczniczych i strzeleckich jest ich więcej niż samych sportowców. Choć nawet dziennikarze mają problem z odnalezieniem miejsca rozgrywania zawodów. Nazwa "Szwajcarski Park na Truskawkowych Wzgórzach" brzmi baśniowo. Rzeczywiście, polana pod sosnowym lasem, z murem grani Dhauladaru w tle, robi wrażenie. Poranek spowija gęsta mgła, która stwarza atmosferę do medytacji przed zawodami.

Sztuki koncentracji uczył sportowców Shihan Hussaini, indyjski mistrz karate i trener łucznictwa. Czuwa nad zawodami. Przyjął zaproszenie na imprezę, choć inni rezygnowali, bojąc się odmowy wydania chińskiej wizy. Sam miał jechać do Pekinu. Teraz sądzi, że pewnie nie zostanie wpuszczony. Choć w swojej płomiennej mowie przed zawodami zaznacza: - Chcemy podkreślić, że Tybetańska Olimpiada nie jest protestem przeciw chińskiemu rządowi. Jesteśmy ludźmi i kochamy Chińczyków. Dlatego pragniemy oddać cześć ofiarom trzęsienia ziemi w Chinach.

Lecą strzały. Łucznictwo jest w Tybecie popularne, podobnie jak na całym łuku Himalajów, od Ladakhu po Bhutan. Ale większość zawodników wychowywała się w Indiach, wcześniej mieli tylko dzień praktyk. Złamali 52 strzały. Dziś też niektóre nie trafiają nawet w tarcze. Przepadają jak szpilki w ściółce z sosnowych igieł.

- Łucznictwo jest dla nich symboliczne, bo celujesz do osiągalnego celu. Mówiłem im, że ten cel to wolny Tybet - Hussaini pogrąża swe szanse na chińską wizę. - Tybetańczycy są utalentowanymi łucznikami. Jeśli kiedyś pojadą na Olimpiadę, pewnie będą reprezentować swój kraj w tej dyscyplinie.

Na razie nie mają kogo reprezentować. - Nigdy nie mieliśmy szans uczestniczyć w żadnych poważnych zawodach sportowych, ani jako Tybetańczycy, ani jako obywatele Indii, bo większość z nas nie ma obywatelstwa - utyskuje Dawa Tashi, zwycięzca zawodów łuczniczych. Urodził się już w Delhi, ale większość sezonu spędza w Himalajach. Jest przewodnikiem, prowadzi na sześciotysięczniki, skacze na paralotni. Z włosami splecionymi w warkoczyki wygląda jak filmowy Ghost Dog, szczuplejszy, choć równie silny jak bohater Jarmusha: - Jedynie w szkołach możemy uprawiać sport, z pasji.

Wśród kobiet wygrywa drobniutka, delikatna Tenzin Dhadon z Katmandu: - Czuję, jakby były to prawdziwe igrzyska. Też towarzyszą nam emocje, nawet trochę nerwów.

Tenzin brała udział w antychińskich protestach i choć nigdy nie była w Tybecie, uczy obcokrajowców ojczystego języka. - Mam nadzieję, że takie igrzyska będą mogły odbyć się kiedyś w Tybecie i będę mogła na nie pojechać - mówi. - Każdego dnia budząc się, marzę o tym, że jestem w Tybecie.

Igrzyska Dhartso Kyi

W Tybecie urodziła się Dhartso Kyi, zwyciężczyni biegu długodystansowego. Na liczącej 8 km trasie wyprzedza rywalki o ponad trzy minuty.

Ta 20-latka ucieczkę ma we krwi. Już jako dziecko musiała zaprawić się w biegach na długim dystansie i w wielogodzinnym marszu. Gdy miała 14 lat, rodzice wyprawili ją wraz z grupą uciekinierów z przewodnikami na emigrację - do Indii, przez Himalaje.

Dhartso: - Z Lhasy ruszyliśmy autobusem do klasztoru Sakya pod miastem. Nagle kazano nam wysiąść i ukryć się w dolinie. Autobus z rodzicami musiał odjechać, nawet nie zdążyłam się pożegnać. Zaczęliśmy wspinać się na zbocza gór. Wiał silny wiatr, ciężko było utrzymać się na nogach, wszystkie dzieci chwyciły się za ręce i tak szły w górę. Opiekowałam się siedmiorgiem młodszych kuzynów, najmłodszy miał 9 lat. Każdy z nas miał koc, plastikowy worek do ochrony przed deszczem i jedzenie.

- Razem maszerowaliśmy, spaliśmy, śniliśmy - wspomina. - Młodsze dzieci ciągle pytały, kiedy spotkają rodziców. Powtarzałam im, że za parę dni. W końcu powiedziałam: "Musicie być mi posłuszne, inaczej nie dotrzemy do Indii". Od rodziców miałam landrynkę. Kiedy młodsi byli zmęczeni, dawałam im do possania. Szli potem dzielnie i nie płakali, to by mogło nas zdradzić. Za dnia się kryliśmy, ruszaliśmy po zmierzchu.

W końcu doszli do granicy: - Przy pierwszym posterunku chińskich żołnierzy była rzeka, a nad nią wiszący most. Po obu stronach mostu strażnice. Ale puste - okazało się, że z okazji chińskiego dnia dziecka żołnierzy zaproszono na przyjęcie do miejscowej szkoły. Do kolejnego posterunku dotarliśmy w nocy, był w dolinie, którą księżyc oświetlał jak lampa. Ale nagle chmury zakryły go i przebiegliśmy cichcem. Trzeci posterunek w Himalajach, już przy samej granicy, pokonaliśmy obejściem. Żołnierze dowiedzieli się o naszej grupie, ale udało nam się uciec. Zatrzymali grupę, która szła za nami.

Igrzyska marzeń

Dhartso Kyi wygrywa ostatniego dnia jeszcze rzut oszczepem i bieg na 400 m, zdobywając srebrny medal Tybetańskich Igrzysk. Pokonuje ją w całym dziesięcioboju tylko Tsering Lhamo, 19-letnia uczennica, która przyjechała aż z Bengalu. Złota medalistka też uciekła z Tybetu przed paroma laty.

Wśród mężczyzn złoto zdobywa Dorji Tsering, wygrywając wszystkie trzy biegi krótkie. Z równą pasją opowiada o literaturze amerykańskiej, którą studiuje w college’u w Trichy na południu Indii.

Ich sukcesy, jak i skromną ceremonię zamknięcia Igrzysk oglądają wreszcie tłumy widzów: mnisi, dzieci, zagraniczni turyści. - Pokazujemy światu, że Tybetańczycy nie są gorsi od Chińczyków ani od żadnej innej nacji - słowa dyrektora wywołują aplauz.

Hussaini: - Wiadomość została wysłana w świat: Tybet musi być w przyszłości reprezentowany na Olimpiadzie.

Lobsang: - Tybetańczycy czują się wykluczeni z całej idei olimpijskiej. Tymczasem powinni móc się łączyć w celebrowaniu tego światowego święta sportu.

Na razie pokazali, że potrafią marzyć.

Tekst i fotografie powstały w ramach projektu "GÓRALE DLA TYBETU" ( www.GoraleDlaTybetu.pl ). Dowiedz się więcej o wystawie fotografii...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2008