Chyba za dużo

Jeśli media są naszym lustrem, to nie trzeba więcej niż parę przypadkowych godzin, aby przeczytawszy kilka gazet lub wysłuchawszy kilku programów potwierdzić sobie wrażenie, że jesteśmy podzieleni i skonfliktowani do stanu ostrej patologii. Fachowcy od demokracji  uspokajają nas, że to właśnie cena demokracji, a nawet jej specyfika, bowiem starania polityków wszelkich obozów zawsze będą skierowane na budowanie wyrazistości swego wizerunku, a wyrazistość zyskuje się przecież przez odróżnianie. I że bycie przekonującym, a w rezultacie zdobywanie przewagi, może mieć miejsce dopiero w wyniku takich starań właśnie.

11.03.2009

Czyta się kilka minut

Nawet jednak jeśli rację mają fachowcy, skutki ich diagnozy budzą sprzeciw wielu z nas. Nie chcę, by mojej lekturze gazet czy słuchaniu niektórych rozgłośni towarzyszyło smutne zadziwienie: jak też my się nie lubimy między sobą (a może to już jest nienawiść?). Niedawno bardzo zaangażowany prawicowo dziennikarz (znany z tego, że w dyskusjach przerwie zawsze i każdemu, z kim się nie zgadza) opublikował w swojej gazecie artykuł odsądzający inną gazetę od czci i wiary. Podkreślam: gazetę jako taką, nie tezy jednego publicysty, z którymi zawsze wolno polemizować, ani też analizę rzeczywistości, której zawsze wolno dowieść, że nie jest trafna czy nawet nie jest prawdziwa. Przykro mi, ale ten rodzaj wojny, beztrosko operujący epitetami i emocją, zaczyna mi przypominać jakieś paskudne czasy zamierzchłe, kiedy też ogłaszało się manifesty przeciw "szkodnikom", wskazywanym jako zagrożenie.  A przecież wiem, że  kryteria autora leżą na antypodach tamtych kryteriów... Po co więc?

To samo pytanie "po co?" chciałoby się powtarzać po niejednym programie, opartym z założenia właśnie na wojnie wszystkich ze wszystkimi. Jeśli tydzień po tygodniu gromadzi się przed mikrofonem czy kamerą ludzi, których jedynym zadaniem jest dezawuować racje innych i na tym tle udowadniać racje własne, nie można przecież udawać, że dziennikarzowi o tę wojnę nie chodzi. Tym bardziej że odnosi się wrażenie, iż świetnie się przy tym bawi (i to nawet nie tylko on sam, ale i jego goście). A że odbiorca tej wojny ma już zupełnie dosyć, bo pożywić się tym nie sposób, to pewnie nie ma żadnego znaczenia. Może zresztą się mylę, może owa "rozrywka" rzeczywiście cieszy się aprobatą większości?

A wtedy fakt, że nie ma kiedy zwrócić uwagi odbiorcy i swoich gości poprosić o odniesienie się do takich bolesnych spraw, jak "jubileusz" zagarnięcia Tybetu przez Chiny, ledwo docierający do świadomości tylu wolnych krajów, czy  wiadomość o wypędzaniu organizacji pozarządowych usiłujących ratować głodujący Darfur (zagrożona jest m.in. PAH) - otóż ten fakt schodzi na taki margines uwagi i opinii, że przestaje się liczyć. I tyle.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, publicystka, felietonistka, była posłanka. Od 1948 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, gdzie do 2008 r. pełniła funkcję zastępczyni redaktora naczelnego, a do 2012 r. publikowała felietony. Odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2009