Chodźcie z nami!

Milion ludzi na ulicach, strajki i demonstracje w kilkuset miiejscowościach I sowieckie czołgi, bez litości dławiące bunt. Oto opowieść o niemieckim powstaniu sprzed 60 lat.

10.06.2013

Czyta się kilka minut

 /
/

Z Alexanderplatz, w centrum niemieckiej stolicy, linia metra numer pięć prowadzi wprost w kierunku wschodnim. Już po dwóch przystankach dojeżdżamy do stacji „An der Weberwiese” – to tutaj, 60 lat temu, wszystko się zaczęło.

Wtedy, wczesnym latem 1953 r., „Weberwiese” (pol. Tkackie Błonia) leżały tuż przy największym placu budowy Berlina Wschodniego: przy alei Stalina. W tym miejscu zatliła się iskra, od której wybuchło pierwsze masowe powstanie przeciw władzy komunistycznej w tej części Europy, która po 1945 r. znalazła się pod okupacją sowiecką.

Tablica w alei Marksa

Dziś aleja Karola Marksa, dawna aleja Stalina, traktowana jest jako zabytek architektury. Również dziś, jak wtedy, tutejsze mieszkania są pożądane: obszerne, ale jeszcze możliwe do utrzymania mimo rosnących czynszów. Jak w Moskwie i Warszawie, stojące tu pompatyczne budynki przypominają o epoce stalinowskiej. Styl zwany dziś „socjalistycznym klasycyzmem”, a po niemiecku także „Zuckerbäckerstil”, obfitujący w staromodne ornamenty, miał dowodzić wyższości socjalizmu nad kapitalizmem także w sferze budownictwa mieszkaniowego.

Mogłoby się wydawać, że czas stanął tu w miejscu. Mogłoby, gdyby nie intensywniejszy niż wtedy ruch samochodowy, i gdyby nie tak wiele tak kolorowych restauracji, sklepów itd. O tym, że 60 lat temu powstanie zaczęło się właśnie tutaj, przypomina jedynie niewielka tablica.

Tymczasem nie będzie przesady w stwierdzeniu, że w tym miejscu pisano historię. 17 czerwca 1953 r. był kluczowym wydarzeniem w historii Niemiec Wschodnich, a jego skutki dotknęły również inne kraje rządzone przez komunistów. Strajk, rozpoczęty przez robotników budujących gmachy przy alei Stalina, w ciągu kilku godzin zamienił się w wielki ruch protestu. Niektórzy mówią, nie bez racji, o narodowym powstaniu, które objęło znaczną część NRD i zatrzęsło jego władzami.

W chwili największego natężenia strajków i demonstracji uczestniczyło w nich ponad milion ludzi – jeden na piętnastu mieszkańców NRD. I to nie tylko w Berlinie Wschodnim oraz w innych dużych miastach jak Halle, Lipsk czy Görlitz, ale łącznie w kilkuset miejscowościach, a nawet na wsi. A to, co zaczęło się od postulatów ekonomicznych (wyższe płace, lepsze zaopatrzenie), przerodziło się w protest polityczny, z głównym żądaniem: wolności.

Zaczęło się od norm

Dokładnie rzecz biorąc, wszystko zaczyna się – zupełnie spontanicznie – dzień wcześniej, 16 czerwca, gdy grupa robotników z alei Stalina postanawia wyrazić niezadowolenie z podwyższenia przez władze tzw. norm, bez równoczesnego podniesienia płac (normy określały, jaką pracę trzeba wykonać w określonym czasie; jeśli ktoś nie wyrobił norm, musiał liczyć się z karami, np. obcięciem kartek na żywność). Szybko pojawia się słowo „strajk” – jak prawie 30 lat później w Stoczni Gdańskiej.

Dalej sytuacja rozwija się w tempie błyskawicznym, bez jakiejkolwiek kontroli.

Najpierw formuje się demonstracja, licząca kilkuset robotników. Maszerując, zupełnie pokojowo, z alei Stalina przez Alexanderplatz, skręcają w bulwar Unter den Linden. Po drodze mijają niezliczone ruiny – pozostałości wojny, zakończonej zaledwie osiem lat wcześniej. Pochód rośnie szybko, za chwilę z setek robią się tysiące. Na pospiesznie namalowanym transparencie ktoś wypisuje żądanie: „Obniżyć normy!”. Tłum skanduje je rytmicznie, domaga się wycofania tego rozporządzenia kierownictwa partii komunistycznej SED, ogłoszonego trzy tygodnie wcześniej i uderzającego w zwykłych pracowników.

Ale nie trzeba wiele, by nastroje się zradykalizowały i do postulatów socjalnych dołączyły inne: zwyczajne, ludzkie, a przecież jak najbardziej polityczne. Demonstranci krzyczą do rymu:


Kollegen reicht euch ein, wir wollen freie Menschen sein!

(w wolnym przekładzie: Koledzy, chodźcie z nami, chcemy być wolnymi ludźmi).



Tuż przed Bramą Brandenburską, za którą zaczyna się demokratyczny Berlin Zachodni – jeszcze dostępny, jeszcze nie odcięty murem – demonstracja skręca w lewo, w kierunku budynku Rady Ministrów NRD. Wcześniej mieściło się tu Ministerstwo Lotnictwa Rzeszy; gmach przetrwał wojnę w stanie prawie nienaruszonym. Teraz to siedziba rządu NRD.

Jeszcze tu wrócimy!

Tymczasem demonstracja urasta do kilku tysięcy ludzi. Jeszcze nie tak znowu wiele, ale dostatecznie dużo, by pełniący wartę uzbrojeni milicjanci poczuli się zagrożeni i umknęli do gmachu, zamykając za sobą żelazną kratę. Także rządzący „pierwszym państwem robotników i chłopów na ziemi niemieckiej” wpadają w panikę – zza zasłoniętych okien spoglądają na gniewnych robotników, którzy wnoszą nowe hasło: „Precz z rządem!”.

Tego przedpołudnia komuniści z Niemiec Wschodnich są autentycznie przerażeni: robotnicy występujący przeciw „władzy robotniczej” – to nie pasuje do ich obrazu świata. Według życzeniowego myślenia towarzyszy z SED, wróg powinien sytuować się na Zachodzie, „pod wodzą monopolistycznego kapitału i wojennych podżegaczy”. Tymczasem to robotnicy, obywatele NRD, żądają dymisji „robotniczego” rządu. I nie tylko. Tłum skanduje: „Chcemy wolnych wyborów! Chcemy wolności!”.

Gniewni ludzie czekają jeszcze przez godzinę, aby ktoś do nich wyszedł. Ale nikt nie wychodzi. Przywódca SED Walter Ulbricht i premier Otto Grotewohl wraz z całym Biurem Politycznym SED dawno poddali tyły, schronienia szukając w dzielnicy Karlshorst – w kwaterze głównej Armii Czerwonej, której żołnierze stacjonują w sowieckiej strefie okupacyjnej, od 1949 r. noszącej dumną nazwę Niemieckiej Republiki Demokratycznej. A robotnicy? Rozchodzą się do domów – ale z okrzykami „Jeszcze tu wrócimy!” oraz z zapowiedzią strajku generalnego.

Powstanie

Swoją groźbę spełnią następnego dnia, w środę 17 czerwca. Już około godziny dziesiątej przed siedzibą rządu NRD gromadzi się tłum. Szacowany początkowo na jakieś osiem tysięcy ludzi, błyskawicznie rośnie – ze wszystkich dzielnic ciągną do centrum strumienie ludzi. Tylko z Hennigsdorf, na północ od Berlina, przybywa sześć tysięcy robotników z tamtejszych stalowni, by wspomóc kolegów ze stolicy. Trasa ich marszu prowadzi częściowo przez Berlin Zachodni, tak jest szybciej – tutaj demonstrantów eskortują zachodnioberlińscy policjanci.

Nastroje są znacznie bardziej radykalne niż poprzedniego dnia. Okazuje się, że w nocy wschodnioniemiecka Volkspolizei (Policja Ludowa) ściągnęła trzy wozy pancerne; zajęły stanowiska w okolicy gmachu rządu, straszą lufami karabinów maszynowych. Ale demonstrantów nie wystraszą. Lecą pierwsze kamienie, rwane z bruku; okna w rządowym gmachu nie mają już szyb. Pojawiają się milicjanci z pałkami, biją. Są nawet – nowość – działka wodne. Ale niewiele to pomaga. Wydaje się, że rząd traci kontrolę nad sytuacją.

Nagle na horyzoncie pojawia się pierwszy sowiecki czołg. Ludzie uciekają w kierunku pobliskiego placu Poczdamskiego, przez który przebiega granica sektorów alianckich i sektora sowieckiego. Ale starcia – jakże nierówne – eskalują także w innych miejscach. Płoną budynki. Demonstranci rzucają kamieniami w czołgi. Wygląda na to, że wojska sowieckie wkraczają do akcji w całym mieście; kolejne kolumny czołgów zmierzają do centrum i zajmują stanowiska wzdłuż granicy sektorów.

Nagle jeden z czołgów staje w płomieniach. Padają strzały, najpierw ponad głowami demonstrantów – czy może już: powstańców. Potem w tłum. Padają zabici i ranni. Na placu Poczdamskim i w okolicy Bramy Brandenburskiej ginie co najmniej dwunastu. Licznych rannych zbierają sanitariusze z zachodnioberlińskich karetek pogotowia.

Opór i zemsta

Wzdłuż granicy między wschodnią i zachodnią częścią miasta narasta napięcie. Aby demonstracje nie ogarnęły zachodnich sektorów, policja podległa władzom Berlina Zachodniego obsadza pograniczne ulice. W niektórych miejscach zachodnioberlińscy policjanci i wschodnioniemieccy milicjanci stoją naprzeciw siebie twarzą w twarz, w odległości może metra-dwóch od siebie.

Tymczasem w Berlinie Wschodnim rozgrywają się sceny niemal wojenne. Na ulicach walają się wyrzucone z budynków publicznych portrety partyjnych bonzów.

Tego dnia rewolta rozlewa się na prawie całą NRD. Strajkuje ponad 450 tys. robotników w sześciuset zakładach. Gdzieniegdzie powstają komitety strajkowe, gotowe przejąć władzę. Kolejne setki tysięcy wychodzą na ulice – nie tylko w większych miastach, ale także na prowincji. Jak w Mühlhausen w Turyngii, gdzie gniewny tłum również żąda wolnych wyborów. Władza wymyka się z rąk NRD-owskich komunistów – sowieckie wojska interweniują więc nie tylko w Berlinie. Bywa, że czołgi otaczają nawet buntownicze wsie... Na terenie NRD ogłoszony zostaje stan wyjątkowy – jak w Polsce w 1981 r.

Powstanie z 17 czerwca jest walką nierówną. Spontaniczna, niezorganizowana, pozbawiona przywództwa rebelia zostaje szybko zdławiona – dzięki Armii Czerwonej. A jednak żadne inne wydarzenie w historii tego państwa, aż do jesieni 1989 r., nie obnaży dobitniej „legendy założycielskiej” NRD jako „państwa robotników i chłopów”, propagowanej przez komunistów.

Ich zemsta jest sroga. Już podczas starć ginie kilkadziesiąt osób; do tej listy śmiertelnych ofiar wkrótce dołączą kolejne: około dwudziestu ludzi skazanych na śmierć i rozstrzelanych. Liczba aresztowanych waha się od ośmiu do kilkunastu tysięcy; wielu usłyszy wieloletnie wyroki i trafi do słynnych ciężkich więzień, jak Budziszyn czy Hoheneck. Ale szok wywołany robotniczym buntem jest tak głęboki, że na niewiele zdają się bajki, opowiadane przez kolejne dekady przez NRD-owską propagandę, jakoby 17 czerwca 1953 r. był dziełem „faszystowskich prowokatorów, sterowanych z Niemiec Zachodnich i przez Amerykanów”, zwłaszcza przez amerykańską rozgłośnię radiową RIAS, nadającą z Berlina Zachodniego.

„Zaostrzenie walki klasowej”

Patrząc z dzisiejszej perspektywy, można postawić tezę, że kryzys NRD-owskiego państwa był nieunikniony. Szukając jego przyczyn, jak zwykle, wypada rozróżnić te długofalowe oraz te bezpośrednie. Przyczyną bezpośrednią było więc, jak już powiedziano, podniesienie norm. Przyczyn głębszych szukać należy rok wcześniej – gdy w czerwcu 1952 r. II Konferencja Partyjna SED podjęła decyzję o „przyspieszonej budowie socjalizmu” w NRD. Konkretnie oznaczało to, że wiele firm, znajdujących się ciągle w rękach prywatnych, zostanie wywłaszczonych i przejętych przez państwo. Był to koniec zawodowej egzystencji nie tylko dla około 15 tysięcy prywatnych przedsiębiorców, ale także dla ponad 80 tysięcy właścicieli prywatnych sklepów i dla setek tysięcy, jeśli nie milionów chłopów – naciskanych, aby swą ziemię oddali państwu i stali się pracownikami państwowych gospodarstw rolnych (odpowiednika sowieckich kołchozów).

Szef SED Walter Ulbricht sądził, że takie „zaostrzenie walki klasowej” doprowadzi szybciej nie tylko do socjalizmu, ale również do „lepszego życia”. Stało się odwrotnie. Już jesienią 1952 r. w sklepach zaczęło brakować towarów: mięsa i tłuszczów, warzyw i owoców. Na początku 1953 r. braki w zaopatrzeniu objęły nawet chleb i mleko. Zamiast zachwytu nad „budową socjalizmu”, mieszkańcy NRD byli coraz bardziej rozczarowani. Wielu już wtedy głosowało nogami: uciekali na Zachód, przez jeszcze słabo strzeżoną granicę do Republiki Federalnej, która z amerykańską pomocą zaczynała właśnie doświadczać dobrodziejstw „cudu gospodarczego”. W Niemczech Zachodnich nie tylko zniesiono już kartki na żywność, ale potrzebowano też rąk do pracy – przybysze z NRD byli mile widziani.

Partyjny problem

Bunt z 17 czerwca 1953 r. był nie tylko pierwszym tak masowym wystąpieniem przeciwko władzy komunistycznej – trochę wcześniej do wystąpień robotniczych doszło również w Czechosłowacji, ale na nieporównanie mniejszą skalę – lecz była to zarazem, mimo wszystko, także pierwsza wielka klęska komunizmu w globalnej rywalizacji dwóch systemów.

Co ciekawe, w miesiącach poprzedzających ten bunt sygnały alarmowe płynęły nawet z Moskwy. Przykładowo, wiosną 1953 r. Ławrientij Beria, szef sowieckiego aparatu terroru, ostrzegał w swym raporcie o niepokojących zjawiskach z terenu Niemiec Wschodnich. Niepokój Berii budziła skala ucieczek na Zachód, której – jak przyznawał – nie sposób wyjaśnić „samą tylko wrogą propagandą”, lecz także „pojawiającymi się problemami w zaopatrzeniu”. Ludzie z Kremla – po śmierci Stalina w marcu 1953 r. uwikłani w walkę o władzę – mieli wręcz naciskać Berlin Wschodni, by nieco poluzował.

Ale Ulbricht uparcie trwał przy dogmatycznym kursie, choć w jego partyjnych szeregach rosła mu poważna opozycja. Najpoważniejszym przeciwnikiem był tu Rudolf Herrnstadt, szef partyjnego dziennika „Neues Deutschland” i członek Biura Politycznego. Pochodzący z niemiecko-żydowskiego mieszczaństwa, w późnych latach 20. Herrnstadt wstąpił do Komunistycznej Partii Niemiec i w 1933 r. opuścił Niemcy – uciekając najpierw do Warszawy, a w 1939 r. do Moskwy. Intelektualista, obdarzony charyzmą, w 1945 r. wrócił – razem ­z ­Ulbrichtem – do sowieckiej strefy okupacyjnej, by zrobić karierę w SED. Mówiono o nim, że marzy o demokratycznym socjalizmie; uważano go bardziej za człowieka idei niż władzy.

W 1951 r. to właśnie Herrnstadt propagował budowę alei Stalina – aby dwa lata później, w czerwcu 1953 r., otwarcie stanąć przeciw Ulbrichtowi. „Partia utraciła w znacznym stopniu kontakt z masami” – pisał, dowodząc, iż „nie można realizować władzy robotników i chłopów przeciwko robotnikom i chłopom”. Pomimo tzw. „nowego kursu” – chwilowego zliberalizowania NRD-owskiego socjalizmu – kariera Herrnstadta była tym samym skończona. Usłyszał typowe zarzuty: agent, sabotażysta, mieszczański inteligent, a także: Żyd. Po stłumieniu buntu z 17 czerwca został usunięty z Politbiura i na resztę życia (zmarł kilka lat później) zesłany do partyjnego archiwum w prowincjonalnym Merseburgu.

A jego oponent Ulbricht umocnił swą pozycję i rządził jeszcze przez kilkanaście lat, aż w 1971 r. został zdetronizowany (drogą wewnątrzpartyjnego puczu) przez Ericha Honeckera.

***

Po 17 czerwca 1953 r. do „obozu socjalistycznego” wrócił spokój – ale tylko na trzy lata. W 1956 r. bunty ogarnęły Polskę i Węgry, w tym drugim kraju przybierając postać zbrojnego powstania – stłumionego, jak w NRD, przez Sowietów. Potem buntowali się Czesi i Słowacy, i rzecz jasna znów Polacy... A to, co mieszkańcy Berlina Wschodniego postulowali w 1953 r., miało zrealizować się dopiero jesienią 1989 r., gdy w listopadzie tegoż roku upadł mur dzielący miasto, co otworzyło drogę do wolnych wyborów i potem zjednoczenia Niemiec.

Niewiele miejsc w Berlinie przypomina dziś o krwawych walkach ulicznych sprzed 60 lat. Szary gmach dawnego Ministerstwa Lotnictwa Rzeszy, z którego NRD-owscy prominenci uciekali przed własnymi obywatelami, mieści dziś Federalne Ministerstwo Finansów. Teraz miejsce to zostanie przynajmniej zaznaczone: teren przed budynkiem otrzyma nową nazwę – plac Narodowego Powstania z 1953 roku. 


JOACHIM TRENKNER (ur. 1935) jest korespondentem „TP” w Niemczech. Jako licealista wziął udział w buncie 17 czerwca 1953 r. w swym rodzinnym miasteczku w Turyngii. Po ucieczce z NRD studiował i pracował w USA; potem, po powrocie do Niemiec Zachodnich, był korespondentem telewizji publicznej w krajach Europy Wschodniej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2013

Artykuł pochodzi z dodatku „Niemiecki Czerwiec 1953