Czarny czwartek, który wstrząsnął światem

Siedział na krześle oparty o kij szczotki. Wyglądał, jakby spał. Szczupły, kilkunastoletni blondynek w szarej, sportowej koszulce z perłowymi guzikami i krótkich spodniach. Odchyliła tę koszulkę i zobaczyła ślad po kuli. Krwi było niewiele. Złapała go za rękę, potem przyłożyła palce do szyi: był ciepły, ale pulsu nie wyczuła. Ktoś jej pomógł położyć go na noszach. "Trzeba go zanieść do szpitala, to zaledwie dwieście metrów, może lekarze coś zrobią... - myślała i biegła, a jej zakrwawiony fartuch łopotał niczym biało-czerwony sztandar.

30.06.2006

Czyta się kilka minut

28 czerwca 1956, początek protestu /fot. Wielkopolskie Muzeum Walk Niepodległościowych w Poznaniu /
28 czerwca 1956, początek protestu /fot. Wielkopolskie Muzeum Walk Niepodległościowych w Poznaniu /

Po drodze - pamięta - spotkali księdza. A może to już było w szpitalu? Klęknął przy noszach i zaczął się modlić. Obok stali jacyś ludzie w mundurach. Pewnie żołnierze. Nie panowała już nad sobą: "Patrzcie, coście zrobili! - zaczęła krzyczeć. - Czapki z głów i na kolana!".

Była godzina 16, może trochę później. Za oknem słychać było karabinowe strzały.

Lekarz ze Szpitala Miejskiego im. Franciszka Raszei przy ul. Mickiewicza w Poznaniu wypisał akt zgonu 13-letniego Romana Strzałkowskiego, zamieszkałego przy ulicy Kościuszki. Data: 28 czerwca 1956 r.

To był czwartek. Ciepły słoneczny dzień. 18-letnia Aleksandra Kozłowska, pomoc laboratoryjna, pamięta, że tego dnia dwa razy zmieniała fartuch. Za każdym razem był tak zakrwawiony, jakby pracowała w rzeźni.

Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa przesłuchali ją nazajutrz. O Romka szczególnie nie wypytywali. Tego samego dnia premier Józef Cyrankiewicz powiedział przez radio: "Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie". W sobotę albo w niedzielę spakowała się i wyjechała z Poznania. Do pracy w szpitalu już nie wróciła.

Pamięta Annę Strzałkowską, matkę: - Odnalazła mnie i często przyjeżdżała, żeby zapytać o śmierć Romka - przypomina sobie po latach. - Ale co ja tej biednej matce mogłam powiedzieć?

Nie widziała przecież, jak go zabili. I kto. Nic nie wie o biało-czerwonym sztandarze, który Romek miałby wziąć od rannej tramwajarki przed gmachem UB na ulicy Kochanowskiego. Podobno wtedy został trafiony. Ale w takim razie dlaczego ona znalazła go kilkaset metrów dalej, na terenie garażów bezpieki?

Chodzi na grób Romka - szczupłego, ciekawskiego blondynka, który grał na pianinie, lubił ciągnąć dziewczynki za warkocze, i który pewnego letniego ranka wybiegł z domu kupić matce kilka plasterków szynki na śniadanie. Tylko że wessała go w swój wir historia.

Po wojnie

Rok 1956 to Rok Mozarta - ogłoszony w 200-lecie urodzin genialnego kompozytora. We Francji wśród gospodyń domowych furorę robią teflonowe patelnie, a Włosi cieszą się z Oscara dla Felliniego, przyznanego mu za film "La Strada". Maroko staje się niepodległym państwem. Elvis Presley podbija niewieście serca balladą "Love me Tender".

W 11 lat po wojnie świat nie zajmuje się już tylko wielką polityką, choć nadal jest jej zakładnikiem. W szczególny zaś sposób tym zakładnikiem jest ta jego część, która znalazła się po wschodniej stronie żelaznej kurtyny.

Polska nie jest krajem suwerennym: zależna we wszystkim od ZSRR, realizuje politykę, która głosi postęp i poprawę warunków, a w rzeczywistości prowadzi do tego, że ludziom żyje się coraz gorzej.

Przyjęte przez kierownictwo PZPR założenia tzw. planu sześcioletniego (lata 1950-1955) mówiły, że gigantyczny program uprzemysłowienia przekształci Polskę w kraj rozwinięty gospodarczo, społecznie i kulturalnie, a to automatycznie sprawi, że ludziom polepszą się warunki życia. Partyjni planiści przyjęli, że przez ten czas produkcja przemysłowa wzrośnie o 198 proc., rolna - o 68 proc., a "stopa życiowa ludności" podniesie się o 50-60 proc.

Początkowo władza mogła nawet liczyć na poparcie dla "sześciolatki", choćby ze względu na osoby, dla których było to szansą na społeczny awans. Szybko się jednak okazało, że socjalistyczne planowanie nijak się ma do rzeczywistości. Władza wprawdzie inwestowała w przemysł, ale głównie ciężki i to najchętniej zbrojeniowy. Z zapowiedzi, że wieś dostanie wsparcie, zostały tylko dotacje dla nieefektywnych gospodarstw państwowych i coraz agresywniejsze niszczenie rolników indywidualnych, a szczególnie tzw. kułaków (bogatych chłopów).

Taki sposób prowadzenia polityki gospodarczej nie pozostał bez wpływu na codzienność. Mimo propagandowej fanfaronady ludzie biednieli, co rodziło frustrację i niezadowolenie.

Na początku lat 50. komunistyczne władze rozprawiły się z ostatnimi środowiskami niepodległościowego podziemia, mającymi przedwojenny rodowód opozycyjnymi politykami, z żołnierzami AK czy z wyższymi oficerami przedwojennego Wojska Polskiego. W ubeckich piwnicach zmarli lub zostali zabici Kazimierz Pużak, przewodniczący Rady Jedności Narodowej (odpowiednik podziemnego parlamentu) z lat okupacji, przywódcy Stronnictwa Narodowego Lech Hajdukiewicz i Leon Dziubecki oraz szef Kedywu (Kierownictwa Dywersji AK) gen. Emil Nil--Fieldorf. W sierpniu 1951 r. wytoczono pokazowy proces przeciwko generałom wojska: czterech skazano na dożywocie, pięciu dostało wyroki od 10 do 15 lat więzienia. W tym samym czasie karę śmierci zasądzono komandorom Stanisławowi Mieszkowskiemu i Zbigniewowi Przybyszewskiemu - wyroki zostały wykonane. W sumie w latach 1950-1953 komuniści skazali na śmierć 37 wyższych oficerów, z czego 19 stracono.

Jednocześnie w polskiej armii nadal rządzili sowieccy oficerowie. W 1949 r. ministrem obrony narodowej zostaje marszałek Konstanty Rokossowski (obywatel ZSRR, w czasie wojny dowódca jednego z sowieckich frontów), który w ciągu roku wszystkie najważniejsze stanowiska dowódcze w Wojsku Polskim powierza Rosjanom. W większości nie znają języka, nie noszą polskich mundurów. Podczas pacyfikacji Poznania w czerwcu 1956 r. oprócz Rokossowskiego największą rolę odegra trzech generałów: Stanisław Popławski (od lat 30. członek partii bolszewickiej, do 1944 r. wysoki dowódca w Armii Czerwonej, skierowany do dowodzenia 2., a potem 1. Armią WP, wiceminister, w listopadzie 1956 r. wrócił do ZSRR), Jerzy Bordziłowski (Rosjanin, który w wojnie polsko-bolszewickiej walczył w szeregach Armii Czerwonej, szef Sztabu Generalnego WP, do ZSRR wrócił w marcu 1968 r.) i Wsiewołod Strażewski (dowódca Śląskiego Okręgu Wojskowego, nie wrócił do ZSRR, pochowany na Powązkach).

Systematycznie też niszczono Kościół katolicki, czego wyrazem było uwięzienie w październiku 1953 r. prymasa Stefana Wyszyńskiego.

"A mnie jest szkoda lata"

Niewiele więc na razie zmieniła śmierć Stalina - pierwszy sekretarz KC PZPR Bolesław Bierut bezwzględną ręką dzierżył władzę w PRL. Nic dziwnego, że próbowano go zabić - wiadomo przynajmniej o trzech próbach zamachu na Bieruta, które na początku lat 50. udaremniła jego obstawa.

W roku 1954 władze musiały jednak złagodzić rygory "sześciolatki" i nieco więcej środków zainwestować w przemysł spożywczy i mieszkaniowy. Nie mogły dłużej ignorować faktu, że ludzie nie mają co jeść i gdzie mieszkać.

W tym samym roku Radio Wolna Europa zaczęło nadawać audycje z udziałem Józefa Światły - zbiegłego na Zachód wicedyrektora X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który ujawnił ubeckie zbrodnie. W listopadzie Bierut przed partyjnym aktywem złożył samokrytykę. Z wolna stalinizm pękał.

Wreszcie w lutym 1956 r. podczas XX Zjazdu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego jej pierwszy sekretarz Nikita Chruszczow wygłosił słynny referat, w którym ujawnił zbrodnie stalinowskie, potępił kult jednostki i aparat terroru. Mowa Chruszczowa, mimo że tajna, została w Polsce opublikowana dla partyjnego aparatu, wywołując prawdziwy szok.

- Zastanawiałem się, po co Chruszczow powiedział o zbrodniach stalinowskich - mówi prof. Leszek Kołakowski. - Jako sekretarz partii na Ukrainie był również za nie odpowiedzialny! Doszedłem do wniosku, że to było jednak uzasadnione. Za czasów stalinowskich był najwyższy autorytet, przed którym wszyscy drżeli i ludzie nawet z najwyższych pięter hierarchii partyjnej mogli w jednej chwili przenieść się do piwnic policji, jeśliby tak zdecydował Stalin. Wszyscy żyli w strachu. Po jego śmierci sowieccy aparatczycy doszli do racjonalnego wniosku, że nie wolno, aby ktoś kiedykolwiek dostał podobną władzę, jaką miał Stalin. Trzeba coś zrobić, żeby nie było drugiego Stalina, bo grozi to wszystkim śmiertelnym niebezpieczeństwem. Wobec tego Chruszczow postanowił Stalina strącić z tronu. Nie przewidział jednak, że te jego zmiany nie usprawnią systemu, ale doprowadzą go na skraj przepaści. Okazało się bowiem, że jego dzieło zrujnowało panującą ideologię, a ideologia była spoiwem, które pozwalało trwać temu systemowi.

To, że system murszeje i w partyjnych szeregach narasta niepokój, dało się już odczuć w Polsce. Szczególnie po 12 marca, czyli po tajemniczej śmierci w Moskwie Bolesława Bieruta.

Wtedy to w kierownictwie PZPR wyłoniła się grupa reformatorów (tzw. puławian), która zaczęła rozgrywkę z twardogłowymi (tzw. natolińczykami). Odpowiedzialność za wypaczenia zrzucono na Stalina, Bieruta i bezpiekę.

27 kwietnia Sejm PRL uchwalił amnestię, dzięki której na wolność wyszło ponad 20 tys. więźniów politycznych.

Ludzie coraz głośniej mówią, że jedenaście lat po wojnie powinni lepiej żyć. Cieszą się ze zwycięstwa Stanisława Królaka w kolarskim Wyścigu Pokoju i słuchają szlagieru Andrzeja Boguckiego "A mnie jest szkoda lata".

Ale lato miało się dopiero zacząć.

Wielkopolski "jad kapitalizmu"

W czerwcu 1956 r. Poznań żyje targami. Ludzie oglądają wszystko: od wietnamskich ryżowych mat po lśniące chromem zachodnie limuzyny. Dzieci błyszczącymi oczami wpatrują się w reklamowe foldery: czy obrabiarki mogą być aż tak kolorowe? Dorośli stoją w kolejce po gorące parówki z pszenną bułką i musztardą - poprzednio można się było nimi najeść po pierwszomajowym pochodzie.

Wszyscy choć na chwilę próbują zapomnieć o siermiężnej rzeczywistości.

Władze traktują Międzynarodowe Targi Poznańskie jak imprezę propagandową, która ma pokazać wyższość socjalizmu nad kapitalizmem. Tylko że ten kapitalizm tak dziwnie kusi.

Tymczasem dla Poznania i Wielkopolski plan sześcioletni to degradacja. Nakłady na inwestycje w województwie nie przekraczały 5 proc. nakładów ogólnokrajowych. Do tego jawna walka z dominującymi nad Wartą indywidualnymi rolnikami, którzy mieli duże i średnie gospodarstwa. Obowiązkowe kontyngenty i różnego rodzaju domiary zrobiły swoje: wkrótce wydajność wielkopolskiego rolnictwa spadła poniżej poziomu z okresu międzywojennego. A to oczywiście znalazło odbicie na pustych półkach sklepów.

W samym Poznaniu nie było lepiej. Najniższe w kraju budżetowe dotacje na rozwój miejskiej infrastruktury, fatalna sytuacja mieszkaniowa (gorsza na końcu "sześciolatki" niż na początku!), rosnące ceny i coraz bardziej puste sklepy (oprócz tych dla wybranych i tych, gdzie obowiązującą walutą był dolar), spadające realne płace (średnia pensja poznańskiego robotnika była niższa o 100 zł od średniej krajowej) - wszystko to rodziło coraz większą frustrację.

Czy ta sytuacja odróżniała Poznań od reszty kraju? Tak, jeśli uwzględni się szczególny społeczno-kulturowy kontekst Wielkopolski, która - jak powiedział wtedy jeden z partyjnych działaczy - "zaczadzona była jadem kapitalizmu".

Poznaniacy jeszcze z przedwojennych czasów przyzwyczajeni byli do tego, że za ciężką i dobrą pracę dostają wysokie pensje; że standardem jest zapewnienie im odpowiednich warunków bhp, co nawet podczas wojny utrzymał okupant; że pracodawca zapewnia surowiec do produkcji.

- Pamiętali przedwojenny etos pracy i przedwojenną organizację - mówi poznański historyk Stanisław Jankowiak. - Byli też świadomi swoich praw i potrafili o nie walczyć. Robotnicy w 1956 roku nie od razu wyszli na ulice. Tradycyjnie, jak to było przed wojną, zwrócili się najpierw do związków zawodowych i organizacji partyjnych, idąc legalną drogą, aby wyczerpać wszystkie zgodne z obowiązującym prawem możliwości poprawy swojej sytuacji. Dopiero gdy te legalne drogi zawiodły, doszło do buntu.

"Tradycyjne poznańskie wartości zderzyły się z socjalistyczną rzeczywistością" - napisał prof. Edmund Makowski w książce "Poznański czerwiec 1956. Pierwszy bunt społeczeństwa w PRL".

To zderzenie szczególnie boleśnie odczuwała "robotnicza arystokracja", czyli pracownicy mających bogate tradycje Zakładów Hipolita Cegielskiego, teraz przemianowanych na Zakłady im. Józefa Stalina w Poznaniu (ZISPO). Kilkunastu tysiącom osób ciągle podnoszono tzw. normy, a obcinano różnego rodzaju dodatki i premie. Nic więc dziwnego, że ludzie czuli się oszukani - i to przez władzę, która mieniła się robotniczą. Nie lepiej było w innych zakładach: ZNTK, "Stomilu", "Wiepofamie" czy "Pomecie".

"Jutro się zacznie"

Napięcie zaczęło rosnąć wiosną 1956 r., a symptomy "odwilży" tylko wzmagały determinację w upominaniu się o swoje prawa. Uaktywnili się działacze niektórych rad zakładowych, związków zawodowych, a nawet oddziałowych organizacji partyjnych PZPR. Z wydziału W-3 "Cegielskiego" pojechało do Warszawy kilka delegacji - wracały z obietnicami, które jednak już po chwili okazywały się frazesami.

W maju podczas jednego z zebrań załogi wydziału W-3 padła groźba strajku i wyjścia na ulice. 16 czerwca nawet robotnicy W-3 przerwali na krótko pracę.

W kolejnych dniach postulaty zaczęły się radykalizować: zażądano przybycia do zakładu przedstawicieli KC PZPR i rządu. Na niewiele się zdał przyjazd wiceministra przemysłu maszynowego Józefa Demidowskiego, a już do wściekłości doprowadził robotników I sekretarz KW PZPR Leon Stasiak, który "wywoływanie niepokojów" w ZISPO zrzucił na "działalność elementów prowokatorskich".

Mimo to władze lekceważyły sytuację. Roman Zambrowski, członek Biura Politycznego KC PZPR, przyznał później, że partia spodziewała się problemów w Łodzi czy na Śląsku, ale nie w Poznaniu.

Od soboty do poniedziałku (23-25 czerwca) na wydziałach ZISPO wybrano 17 delegatów, którzy mieli pojechać do Warszawy i przedstawić rządowi robotnicze postulaty. Propozycję tę rzucił... zakładowy sekretarz PZPR.

W nocy z 25 na 26 czerwca delegacja wraz z dyrekcją i partyjnym aktywem jedzie do stolicy. Tam przyjmuje ją minister przemysłu maszynowego Roman Fidelski. Delegaci domagają się zwrotu niesłusznie pobranego od nich podatku (ok. 11 mln zł), zmniejszenia zawyżonych norm, ośmiogodzinnego dnia pracy dla mężczyzn i sześciogodzinnego dla kobiet, wolnej soboty, likwidacji godzin nadliczbowych, poprawy bhp, przywrócenia cen żywności sprzed ukrytej podwyżki itd. Minister godzi się z większością postulatów i obiecuje, że następnego dnia osobiście przedstawi decyzje robotnikom. Delegacja w radosnych nastrojach wraca do Poznania.

27 czerwca w ZISPO odbywa się masówka - wiec wszystkich robotników. Przemawia minister Fidelski. Ludzie nie rozumieją, dlaczego przedstawia rozwiązania, które różnią się od tego, co obie strony ustaliły dzień wcześniej w Warszawie. - Kłamcy! - słychać okrzyki. Na jednym z wydziałów ZNTK rozpoczyna się strajk.

Wieści o tym, co dzieje się w "Cegielskim", szybko docierają do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego przy ul. Kochanowskiego. Ubecy wiedzą, że robotnicy następnego dnia planują demonstrację na ulicach miasta. Kierownictwo UB postanawia skierować do największych zakładów i w najważniejsze punkty miasta swoich funkcjonariuszy: władza musi być czujna, choć przecież "nie spodziewa się większych problemów".

Stanisław Matyja wraca z pracy do domu - jest taki ciepły wieczór. W bolącej głowie kołacze myśl: "Jutro się zacznie...".

16-letni Zdzisław Wardejn kładzie się spać. Jutro powłóczy się trochę po mieście, bo w końcu są już wakacje.

Aleksandra Banasiak ma w czwartek wolny dzień. Do Poznania przyjedzie jej ojciec z młodszym bratem. Wyjdzie po nich na dworzec. Założy sukienkę w pepitkę, z szerokim kloszem. Dyżur w szpitalu ma dopiero w piątek.

Izabela Cywińska jeszcze się uczy - w czwartek zdaje egzamin.

Anna Strzałkowska słucha równego oddechu Romka, który śpi w drugim pokoju. "Jutro rano wyślę go do sklepu" - postanawia.

Leszek Raś jedzie w czwartek na delegację do pobliskich Szamotuł. Stefania, jego żona, ciągle wspomina ich ślub: to było zaledwie miesiąc temu.

Krzyczeli, a on szedł na końcu

Fabryczna syrena zawyła o 6.30. Zdziwiło to ludzi, bo przecież ranna zmiana zaczęła się już pół godziny temu. Tylko że robotnicy z W-3 nie rozpoczęli pracy. Ubrani w kombinezony, stali w hali suwnicowej razem z tymi, którzy skończyli nocną zmianę. Dwa tysiące ludzi. Byli wściekli. Nie widzieli sensu dalszych rozmów z władzami, zapowiedzianymi na godzinę ósmą.

"Wychodzimy!" - zadecydowali. I wtedy zawyła ta syrena.

Ci z W-3 obeszli inne wydziały - ludzie zostawiali robotę i szli pod bramę. Po chwili kilkutysięczny tłum cegielszczaków wylał się na ulicę, uformował pochód i ruszył do centrum miasta. Po drodze przyłączali się do niego ludzie z innych zakładów. Ludzka masa gęstniała i była coraz głośniejsza. Robotnicze okulaki (drewniaki) wybijały na brukowanych ulicach miarowy rytm. Ludzie byli podnieceni, krzyczeli, skandowali hasła: "Chcemy żyć jak ludzie!", "Żądamy podwyżki płac, obniżki cen!", "Chcemy chleba!", "Precz z Ruskimi!", "Wolności!", "Wolna Polska!", "Chcemy Boga!"... Ktoś zaintonował "Jeszcze Polska nie zginęła". Potem "Boże coś Polskę".

Stanisław Matyja szedł na końcu. Był ich delegatem, ale czuł, że nie ma już żadnego wpływu na tę masę. - Uznałem, że moja rola jako delegata i w pewnym sensie przywódcy tłumu skończyła się - wspominał po latach. A przecież ludzie dotąd mu ufali. Od buntu w 1953 r. uznali, że ten młody stolarz nie boi się rozmawiać z władzą. Dlatego często ich reprezentował, był też w warszawskiej delegacji.

Gdy zaczęto strzelać, poszedł pod gmach UB. Wraz z innymi położył się na trawniku: - W poczuciu bezradności i po prostu z głodu i zmęczenia - opowiadał.

Potem wrócił do zakładu, a stamtąd do domu.

Ubecy zabrali go w nocy z piątku na sobotę. Dwa tygodnie brutalnie przesłuchiwali. Ale upomnieli się o niego koledzy z W-3, grożąc, że jeśli nie zostanie zwolniony, oswobodzą go sami. Na sześć tygodni trafił do szpitala. Zdrowia już nie odzyskał. Z zakładu wyrzucono go 1 marca 1958 r. Dostał "wilczy bilet" i nigdzie nie mógł znaleźć pracy.

Do końca życia żałował, że nie wszystko wtedy przemyśleli; że niepotrzebnie robotnicy poszli pod UB i więzienie; że zabrakło między nimi łączności i kogoś, kto mądrze pokierowałby ludźmi.

Może wtedy nikt by nie zginął?

Ktoś pierwszy strzelił

Wróćmy do godzin porannych.

Trzydziestotysięczny pochód rozdzielił się na dwie części. Główny skręcił na zachód i przemaszerował obok wejścia na Międzynarodowe Targi - zagraniczni wystawcy i goście robili zdjęcia. Robotnicy próbowali powiedzieć im o swoich żądaniach. Potem, gdy rozległy się strzały, niektórzy z gości w pośpiechu pakowali się i ruszali ku zachodniej granicy.

Drugi nurt pochodu dotarł na plac Stalina (przemianowany z Mickiewicza) pod zamek, ówczesną siedzibę Miejskiej Rady Narodowej. Tłum gęstniał, bo ze wszystkich stron miasta na plac ściągali kolejni ludzie. Około godziny 10 było ich już mniej więcej 100 tys.

Nastrój podniecenia nie mijał. Krzyczano, skandowano, śpiewano. I nawoływano, żeby... nie deptać trawników. Z ust do ust krążyły coraz to bardziej fantastyczne plotki: a to, że ruszyły się inne miasta i strajk ogarnął cały kraj, a to że za chwilę wylądują tu Amerykanie. Milicji było niewiele, ludzie nabierali złudnego przekonania, że panują nad miastem.

Z tłumu wyłoniono delegację, która poszła rozmawiać z przewodniczącym Miejskiej Rady Narodowej Franciszkiem Frąckowiakiem. Zażądano przyjazdu do Poznania premiera Cyrankiewicza lub I sekretarza KC PZPR Edwarda Ochaba. Na dachu gmachu robotnicy wywiesili białą flagę. Krótko potem delegacja poszła też do sąsiadującej z zamkiem siedziby KW PZPR. Sekretarz propagandy Wincenty Kraśko próbował przemawiać do ludzi, ale tylko ich rozsierdził - wdarli się do gmachu i zaczęli demolować pokoje. Niszczyli przede wszystkim komunistyczne symbole. Po chwili wywiesili biało-czerwone flagi. Inna grupa weszła do budynku Komendy Wojewódzkiej MO - nie zginęła ani jedna sztuka broni.

Kolejna plotka, która obiegła plac, zelektryzowała ludzi: że delegaci robotników, którzy rozmawiali w Warszawie z władzą, zostali aresztowani!

Wydaje się, że to ta, kolportowana przez megafon, nieprawdziwa wiadomość jest punktem zwrotnym i początkiem poznańskiej tragedii.

Spontanicznie uformowały się dwie grupy. Pierwsza ruszyła pod areszt przy ulicy Młyńskiej, gdzie "uwięziono delegatów". Wyważono bramę. Klawisze nie stawiali oporu. Z cel wypuszczono 252 więźniów, rozbito zbrojownię i zabrano 74 sztuki broni z dużą ilością amunicji. Potem robotnicy wdarli się do sąsiedniego budynku sądu i prokuratury. Z okien na ulicę poleciały sterty akt; za chwilę już się paliły. Kilkunastu mężczyzn z bronią uformowało oddział i ruszyło w kierunku ulicy Kochanowskiego. Dotarła do nich wiadomość, że UB "morduje kobiety i dzieci".

A na Kochanowskiego trwała już regularna strzelanina.

Druga grupa manifestantów ruszyła bowiem z placu w kierunku budynków UB, znajdujących się przy tej ulicy. Po drodze z gmachu ubezpieczalni rozwścieczeni ludzie zrzucili zagłuszarkę - aparaturę do zagłuszania zachodnich rozgłośni radiowych. Nie udało im się jednak z marszu zająć siedziby UB: funkcjonariusze zabarykadowali się wewnątrz, a demonstranci zaczęli obrzucać gmach kamieniami. Z okien polały się na nich strumienie wody z hydrantów.

Kto pierwszy strzelił? Tego nie sposób dziś ustalić.

Padli zabici i ranni.

"Bandyci!", "Faszyści!" - krzyczeli ludzie. W ruch poszły butelki z benzyną. Na Kochanowskiego ściągali kolejni cywile z bronią.

Strzelano z budynku i w kierunku budynku - żeby zabić.

Badający dziś sprawę Czerwca 1956 prokurator IPN Mirosław Sławeta nie znalazł dotychczas żadnych dokumentów, które wskazywałyby na to, kto wydał rozkaz strzelania do demonstrantów.

Chorągiew upada

Na Aleksandrę Banasiak wszyscy wołają siostra Awana. Ma ciemne, upięte w kok włosy. Mieszka w Szpitalu Raszei, dwieście metrów od Kochanowskiego. Jest tam pielęgniarką.

Nigdy w życiu nie widziała tylu ludzi, nie rozumie, czego chcą. Ale instynktownie czuje, że mają rację; że to, co polskie, jest patriotyczne i dobre, a to, co sowieckie - złe.

Zapomina o ojcu i nie idzie po niego na dworzec. Razem z siostrą są wszędzie: na placu, pod więzieniem, przy zagłuszarce. Obie niskie, więc niewiele widzą. Pali je podniecenie. Ale w szpitalu czeka już ojciec. Wpadają rozognione i opowiadają mu o tym, co widziały.

Nagle przez otwarte okno wdziera się krzyk: "Ludzie pomóżcie! Ratunku!". Awana chwyta fartuch, czepek i rusza w kierunku drzwi. Ojciec zagradza jej drogę: "Gdzie ty idziesz?!" - "Pomóc im!".

Wybiega z pokoju i odtąd jest już na ulicy. Opatruje rannych: powstańców, ubeków i żołnierzy wojska. Jeden z nich ma rozszarpany brzuch, z którego wylewają się jelita. Zakrywa je suknią z szerokim kloszem. Żeby nie przestraszyć ludzi.

Przesłuchali ją następnego dnia. Rozpłakała się i dali jej spokój. W Szpitalu Raszei pracowała do roku 1996. Potem przeszła na emeryturę, ale nadal ma tu cząstkę etatu.

Tymczasem walka trwa.

Z okna gmachu UB do dwóch tramwajarek, które trzymają biało-czerwoną chorągiew, strzela kobieta. Obie tramwajarki zostają ranne. Chorągiew upada. Dopada do niej dwunasto-, może trzynastoletni chłopiec, podnosi do góry. Po chwili zostaje trafiony.

Czy to był Romek? Tak przez lata sądzono, a legenda o czynie szczupłego blondynka rosła. Doczekał się nawet nazwania swoim imieniem ulicy.

Dzisiejsze, nadal niepełne ustalenia wiążą śmierć Romka z innym miejscem i może jeszcze bardziej dramatycznymi okolicznościami. A z biało-czerwoną flagą w ręku zginął bardzo podobny chłopiec. Tylko kto?

Anna Strzałkowska niepokoi się o syna. Odnajdzie go w kostnicy.

Miasto spacyfikowane

Od rana szef UB w Poznaniu Feliks Dwojak oraz I sekretarz KW PZPR Leon Stasiak naciskali na dowódcę poznańskiej Oficerskiej Szkoły Pancernej i Zmechanizowanej, aby ten wysłał przeciw "prowokatorom" czołgi.

Warszawa zakazała. Ale na krótko. Biuro Polityczne PZPR już po godzinie 10 zdecydowało, żeby do Poznania wysłać wojsko. Akcję pacyfikacyjną powierzono wiceministrowi obrony gen. Stanisławowi Popławskiemu. Jego sztab o godzinie 14 wylądował na poznańskim lotnisku Ławica. Wcześniej szef Sztabu Generalnego gen. Bordziłowski wydał rozkaz użycia broni pancernej.

Na razie, wczesnym popołudniem, walki się nasiliły. Powstańcy rozbroili kilka posterunków MO w mieście i pod Poznaniem. Po kilku przypadkach zatrzymania niepewnie manewrujących na ulicach czołgów i ich opanowania oraz zbratania się z żołnierzami (niektórzy nawet przyłączyli się do powstańców i ostrzeliwali gmach UB) ludzie zobaczyli, że wojsko jednak nie stanie po ich stronie.

Rosła więc determinacja.

Wkraczające do Poznania jednostki wojskowe były "przygotowane ideologicznie": oficerowie polityczni wmawiali żołnierzom, że bunt wywołali zachodni dywersanci, którzy skrycie przybyli na Targi Poznańskie i chcą Poznań przyłączyć do Niemiec.

Z kolei w poznaniakach rodziło się przekonanie, że to nie polskie wojsko pacyfikuje miasto, tylko sowieckie - przebrane w polskie mundury.

Polowano na ubeków. Kilku pobito do nieprzytomności. Kaprala Zygmunta Izdebnego tłum gonił aż na Dworzec Główny PKP. Tam do ciężko rannego kaprala ludzie nie chcieli dopuścić karetki pogotowia. Po przewiezieniu do szpitala Izdebny zmarł.

Około godziny 18 kompleks budynków UB znalazł się w ochronnym, pancernym pierścieniu. Poznaniacy nadal strzelali i obrzucali czołgi i wozy bojowe piechoty butelkami z benzyną, ale chaotyczny opór słabł.

Do szpitali przywożono coraz więcej rannych, w kostnicach układano zabitych. Gdy zapadł zmrok, miejscami strzelanina się nasilała, ale widać już było, że miasto zostało spacyfikowane.

- To szokujące, jakie siły rzucono do stłumienia tego żywiołowego powstania - mówi poznański historyk prof. Lech Trzeciakowski. - W pacyfikacji miasta udział wzięło dokładnie 12 461 żołnierzy i milicjantów oraz 359 czołgów. Dla porównania: Armia Czerwona podczas walk o Poznań w 1945 r. użyła 103 czołgów, i to do ataku na przygotowane przez Niemców do obrony miasto!

W nocy z czwartku na piątek w całym mieście rozpoczęły się aresztowania. Zatrzymanych przewożono do tzw. punktu filtracyjnego na Ławicy. Tam ich przesłuchiwano, poniżano i bito.

Szukali swoich bliskich

16-letni Zdzisław Wardejn był pod więzieniem na Młyńskiej i na Kochanowskiego. Ciekawiło go, co się dzieje. Gdy wracał zmęczony do domu na Jeżycach, zatrzymał go żołnierz. Jest pewien, że mówił po rosyjsku. Odstawił go do koszar, potem na komendę, gdzie go pobito, aż w końcu trafił na Ławicę. - Siedzieliśmy na ziemi w jakichś piwnicach, człowiek przy człowieku - opowiada znany dzisiaj aktor. - W czasie przesłuchania już mnie nie bili, tylko straszyli: że mam się przyznać, bo mają moje zdjęcia, jak rzucam butelki z benzyną i jak strzelam.

Po trzech dniach puścili go do domu. Wchodzi, a wszyscy go ściskają - cała rodzina, która przyjechała... na jego pogrzeb. Bo gdy nie wrócił do domu, matka zaczęła go szukać. W kostnicy pokazali jej chłopaka, który zginął od strzału w głowę, miał pół twarzy w bandażach, podobne włosy i znamiona, a nie miał dokumentów. Matka uznała, że to Zdzisiu.

- Pół roku później zgłosiła się do nas rodzina tego chłopaka. Był tramwajarzem, konduktorem - opowiada Wardejn.

Ilu ludzi zginęło?

Prokurator Sławeta z IPN ma udokumentowanych 58 nazwisk ludzi, którzy zginęli tego dnia lub zmarli (nawet po latach) w wyniku poniesionych obrażeń. Ale to z pewnością nie jest pełna lista. W książce "Poznański Czerwiec 1956" pod red. Jarosława Maciejewskiego i Zofii Trojanowiczowej wymienione są 73 ofiary. Niewykluczone jednak, że było ich znacznie więcej, a pełnej listy nigdy nie poznamy.

Podobnie z rannymi: przyjęto, że było ich ok. 650, ale z pewnością wielu poszkodowanych w obawie przez represjami nie szukało pomocy w szpitalach.

29 czerwca w godzinach popołudniowych na ul. Dąbrowskiego pojawiło się kilka tysięcy demonstrantów. Szli w kierunku budynku UB, ale widząc stojące tam czołgi rozeszli się. Wojsko obsadziło najważniejsze zakłady i budynki w mieście. Gdzieniegdzie jeszcze strzelano.

Po południu uruchomiono miejską komunikację, zaczęła funkcjonować poczta, można było zwiedzać Targi. W niektórych sklepach pojawił się chleb; zaraz ustawiły się tam gigantyczne kolejki.

Ludzie szukali bliskich.

O godzinie 19.30 premier Cyrankiewicz wygłosił w Polskim Radio przemówienie: agresywne, pełne arogancji i gróźb.

Następnego dnia, w sobotę, na trzech poznańskich cmentarzach zaczęło się grzebanie zabitych. Cywilów po cichu, przy ubeckiej asyście. Oficjalne uroczystości pogrzebowe zabitych ubeków z udziałem Cyrankiewicza odbyły się na Cytadeli. Przemawiający nad grobami sekretarz KC PZPR Edward Gierek oddał hołd "bohaterskim obrońcom praworządności ludowej".

Rządzić będą jednoręcy

W tamten czwartek, w dzień - jak się dziś powszechnie mówi w Poznaniu - powstania poznańskiego, Izabela Cywińska miała zdawać ostatni egzamin. Zaczęła etnografię w Poznaniu, ale po likwidacji tego kierunku musiała się przenieść do Warszawy. Gdy dowiedziała się, że "w Poznaniu coś się dzieje", poprosiła profesora o przeniesienie egzaminu na inny termin. Chciała tam być. Wsiadła z koleżanką do pociągu, ale do samego Poznania nie dojechały. Wysadzili je na jakiejś stacyjce, do miasta szły torami.

Na ulicach stały czołgi, wszędzie pełno było wojska. Z dachu opery ktoś strzelał. Z oczu przechodniów wyzierał strach.

W 1981 r. wraz z dziennikarzem Włodzimierzem Branieckim na podstawie radiowych nagrań procesów osób skazanych za udział w powstaniu napisała scenariusz spektaklu "Oskarżony: Czerwiec Pięćdziesiąt Sześć". Na scenie poznańskiego Teatru Nowego zagrali 99 przedstawień. 13 grudnia miało się odbyć setne.

Wydarzenia "czarnego czwartku", które rozegrały się na oczach kilkuset zagranicznych gości Międzynarodowych Targów Poznańskich, już wieczorem relacjonowały największe światowe agencje i serwisy radiowe. Następnego dnia Poznań trafił na czołówki gazet - od najważniejszych europejskich tytułów po dzienniki Iranu i Iraku.

Londyński "Times" pisał: "Fakt, że tak zuchwale zaatakowano autorytet sowiecki w Polsce, zgodny jest z charakterem narodu polskiego. Naród polski bardziej opornie godzi się z dominacją sowiecką aniżeli jakikolwiek inny z krajów sowieckich".

"Paris Presse": "Cały świat oczekuje z niepokojem wieści, jak władze komunistyczne zareagują na wypadki poznańskie. Reakcja ta pozwoli ocenić, czy liberalizacja reżimu komunistycznego zapowiedziana przez Moskwę po destalinizacji jest prawdziwa, czy nie".

W przeciwieństwie do prasy, zachodnie rządy - poza Stanami Zjednoczonymi - na wydarzenia w Poznaniu zareagowały ostrożnie. Brytyjczycy wyrazili ubolewanie z powodu ofiar, a Niemcy Zachodnie nie wydały żadnego oficjalnego oświadczenia.

Takie oświadczenie opublikowały za to władze USA. 29 czerwca pisały: "Jesteśmy pewni, że wszystkie wolne narody śledzić będą z uwagą dalszy rozwój sytuacji, aby przekonać się, czy naród polski otrzyma rząd, który usunie niezadowolenie, jakie doprowadziło naród do ostateczności". Sprawą zajęła się też Izba Reprezentantów. 22 lipca niektóre amerykańskie osobistości zbojkotowały tradycyjne przyjęcie w ambasadzie PRL i przestraszony ambasador je odwołał.

Poznańskich robotników wspierały zachodnie ugrupowania socjalistyczne i związki zawodowe. 12 lipca 1956 r. w Paryżu na wiecu solidarności z robotnikami Poznania, zorganizowanym przez francuską partię socjalistyczną, przemawiał Albert Camus. Cyrankiewiczowi na osławioną groźbę odrąbania ręki intelektualista odpowiadał: "Jeśli rzeczywiście będzie się stosować tę karę, jak zapewnia polski premier, wkrótce rządzić będą jedynie jednoręcy. Gdyż rządy te i ich biurokraci nie tylko podnieśli rękę na lud, lecz zadali mu cios, powalili w kałużę krwi".

Niezwykłą rolę w tym czasie odegrała Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa: informowała, cytowała, komentowała, walczyła o polityczne i moralne wsparcie. Dla pracowników RWE, którymi kierował Jan Nowak Jeziorański, był to też moment wielkiej rozterki. - Baliśmy się, że jeżeli będziemy szerzyli wiadomość o buncie robotników, możemy być iskrą, która wywoła pożar obejmujący cały kraj. I znowu zostanie on utopiony w morzu krwi. Baliśmy się, żeby nie spowodować jeszcze większej tragedii - opowiadał po latach Nowak Jeziorański.

Ze strony Amerykanów pojawiły się jednak naciski, by rozgłośnia podtrzymywała w poznaniakach ducha buntu. Nowak Jeziorański temu nie uległ, co zważywszy na tragedię Budapesztu w październiku 1956 r. okazało się decyzją słuszną (węgierska rozgłośnia RWE zagrzewała rodaków do walki obiecując pomoc, a potem zachodnie rządy zostawiły Budapeszt na pastwę sowieckich czołgów).

W 1994 r. w Poznaniu Nowak Jeziorański w symboliczny sposób zakończył pracę Rozgłośni Polskiej RWE.

Rozstrzelano moje serce

Kazimiera Iłłakowiczówna od czasu, gdy po wojnie wróciła do kraju, mieszkała w Poznaniu przy ul. Gajowej. W okolicy jej domu rozgrywały się jedne z najkrwawszych wydarzeń "czarnego czwartku". 4 lipca napisała wiersz pt. "Rozstrzelano moje serce":

Chciałam o kulturze napisać

naprawdę inteligentnie,

lecz zaczęły kule świstać

i szyby dygotać i pękać.

"Pochyliłam się" - jak każe przepis

nad dziejami dwudziestolecia,

ale z pióra kleks czerwony zleciał

i kartki ktoś krwią pozlepiał.

Rym się na gromadę zwlókł;

jest go dosyć... Tyle pokoleń...

Lecz zbryzgano mózgiem bruk

i bruk się wzdyma powoli.

Myśleć zaczął, choć ledwo się dźwiga

i do zapytań ośmiela -

- "Czemu zawsze rządzi inteligent,

a do robotników się strzela?"

Niemy dotąd warknął koci łeb,

splunęła granitowa kostka:

"Znowuśmy się dali wziąć na lep,

położono nas - jak zawsze - mostem".

A ja na tym moście jak kiep

do essayu oczy przysłaniam,

krew nie płynie już, już tylko skrzep...

Rozstrzelano moje serce w Poznaniu.

O kulturze... Próba wzniosłych syntez,

artystycznych intuicji zgranie...

Ja nie mogę... Ani kwarty, ani kwinty.

Rozstrzelano moje serce w Poznaniu.

Ni gorące ono, ni zimne.

Szkoda kul. Szkoda leków na nie.

Moje serce - wszak to tylko rymy...

Rozstrzelano moje serce w Poznaniu.

Gomułka wypływa na Czerwcu

Z zatrzymanymi uczestnikami wydarzeń z 28 i 29 czerwca władze zamierzały rozprawić się w stalinowskim stylu. W kraju jednak zmieniała się sytuacja - następowała "odwilż". Z 746 zatrzymanych przed sądem chciano postawić 75, ale ostatecznie we wrześniu i październiku procesy wytoczono 22 osobom.

Prokuratura, działając według instrukcji władz, kierowała się tezą o politycznej prowokacji. Oskarżyciele stworzyli teorię dwóch nurtów wydarzeń: robotniczego i chuligańskiego. Pierwszy to spokojny pochód; drugi - to kryminalne czyny zwykłych przestępców. 22 oskarżonych oczywiście zaliczono do tego ostatniego nurtu.

Przygotowano trzy grupowe akty oskarżenia. Na czele takich grup stawiano "chuligana" lub osobę karaną w przeszłości i w ten sposób już na początku procesu pogarszano pozycję prawną współoskarżonych.

Obrony poznaniaków podjął się ponad 20-osobowy zespół adwokatów. Ich nieformalnym liderem był Stanisław Hejmowski - prawnik o ogromnym autorytecie. Adwokaci bronili oskarżonych za darmo lub za symboliczną opłatą. Do historii polskiej palestry przeszły ich obrończe mowy. Kilku z nich za swoją postawę zapłaciło szykanami; ludowa władza szczególnie uwzięła się na Hejmowskiego.

Dwa z trzech procesów skończyły się dość łagodnymi wyrokami. Trzeciego po wydarzeniach Października 1956 nie wznowiono. Wkrótce większość ze skazanych wyszła na wolność. Nie żyło im się jednak łatwo pod panowaniem Władysława Gomułki.

- Dla władzy Poznański Czerwiec był szokiem - mówi historyk dr hab. Paweł Machcewicz. - Obawiano się powtórzenia buntów w całym kraju. W lipcu na VII Plenum KC PZPR dochodzi do uchylenia uchwały Komitetu Centralnego z 1949 r. o potępieniu "odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego" w partii. W ten sposób otwarto powrotną drogę Gomułce do władzy.

- Gomułka wypłynął na Czerwcu - dodaje prof. Wiesław Władyka, historyk. - Sprzyjał mu ciąg wydarzeń, ale Czerwiec pomógł mu szczególnie. Władza weszła w stadium bardzo poważnego kryzysu, a Czerwiec ją dobił. Kiedy umarł Bierut i pierwszym sekretarzem został Edward Ochab, partia musiała ogłosić amnestię. Zaczęły się rozliczenia i proces "samooczyszczania się". Poznań ten proces zdynamizował i ustawił naprzeciw siebie dwie frakcje: twardogłowych i liberałów. Mówiąc ówczesnym językiem, w partii doszło do starcia: kto kogo?

Ostatecznie Gomułka porozumiał się z "liberałami", a w październiku 1956 r. stanął na drodze samego Chruszczowa i przejął władzę. Ochab oddał mu ją dobrowolnie, ostrzegając jednak swoich towarzyszy przed apetytem "Wiesława". - Na trzeci dzień po październikowym VIII plenum Gomułka zmienił punkt widzenia - mówi prof. Władyka. - Uznał, że rewolucja osiągnęła swoje cele, bo on doszedł do władzy i teraz przychodzi czas "normalizacji"; że on wie lepiej, co jest słuszne, a co nie; że partii nie opłaca się rozgrzebywać Czerwca czy stalinowskich przestępstw, bo to ją osłabia.

Historycy jednak zgodnie podkreślają, że bez Czerwca nie byłoby Października albo przynajmniej polska "odwilż" nie nosiłaby nazwy tego miesiąca.

Papieska droga pod Krzyże

Na wydarzenia Czerwca 1956 komunistyczna władza spuściła zasłonę milczenia. W oficjalnej propagandzie pomniejszano ich rangę, nazywając najczęściej "wypadkami". Do dzisiaj zresztą nie doczekały się jednoznacznego określenia.

Ostatnio, w obliczu obchodów 50. rocznicy, nazywa się je często powstaniem, co nie wszystkich przekonuje. Prof. Lech Trzeciakowski jest jednak pewny, że to właściwa nazwa, i jako jeden z argumentów podaje fakt, iż 10 lipca 1956 r. nawet Nikita Chruszczow w rozmowie z delegacją włoskich komunistów dwukrotnie na to, co stało się w Poznaniu, użył słowa "powstanie".

Pamięć Czerwca przywróciła pierwsza "Solidarność". - To "Solidarność" w 1981 r. odwoływała się do Czerwca, a nie do Października - mówi Machcewicz. - Czerwiec był czymś jednoznacznym: ruchem wolnościowym.

I właśnie w 1981 r. na pl. Mickiewicza w Poznaniu stanęły dwa krzyże: pomnik Czerwca. Odsłonili go Stanisław Matyja i Anna Strzałkowska. "Módlmy się za tych, którzy mieli odwagę upomnieć się o poszanowanie praw człowieka i zapłacili za to najwyższą cenę. Krew polskich robotników, przelana na ulicach Poznania, razem z krwią tylu Polaków i Polek, którzy złożyli życie na ołtarzu Ojczyzny i Kościoła, niech będzie dla wszystkich moich rodaków znakiem wezwania do odważnego i odpowiedzialnego zespolenia się wokół najwyższych wartości, wokół człowieka, jego godności, wokół narodu, Ojczyzny, jej teraźniejszości i przyszłości" - napisał w specjalnym telegramie Jan Paweł II.

Podczas wizyty w Polsce w 1983 r. Papież chciał pomodlić się pod pomnikiem. Rozmowy w tej sprawie z ówczesnym wicepremierem rządu PRL Kazimierzem Barcikowskim, odpowiedzialnym za kontakty z Kościołem, prowadził osobiście metropolita poznański abp Jerzy Stroba. - Barcikowski odparł zdecydowanie: "Nie!" - wspomina bp Marek Jędraszewski.

20 czerwca 1983 r. podczas Mszy na Łęgach Dębińskich Papież powiedział do miliona osób: "Dziś na tym miejscu stanęły dwa krzyże na pamiątkę ofiar z 1956 r. Z różnych motywów - ze względu na dawniejszą i bliższą przyszłość - to miejsce czczone jest przez społeczeństwo Poznania i Wielkopolski. Pragnę więc i ja również uklęknąć w duchu na tym miejscu i złożyć cześć".

Pod samymi Krzyżami Jan Paweł II pomodlił się dopiero w czerwcu 1997 r.

W 1981 r. ukazało się pierwsze obszerne opracowanie wydarzeń sprzed 25 lat. Książkę "Poznański Czerwiec 1956" pod redakcją profesorów poznańskiego uniwersytetu, Jarosława Maciejewskiego i Zofii Trojanowiczowej, można było kupić na talony, które rozprowadzała "Solidarność". 15 lat później poznaniak Filip Bajon nakręcił fabularny film poświęcony Czerwcowi, który wprawdzie dostał nagrody na festiwalu w Gdyni, ale nie cieszył się wielkim uznaniem widzów. Sam reżyser miał żal, że na realizację filmu dostał tak mały budżet.

Wielu poznaniaków też ma żal: że pamięć rangi Czerwca jest w kraju tak słaba; że został on przysłonięty przez Październik. - Wystarczy porównać liczbę publikacji o Październiku z tymi o Czerwcu - mówi jeden z uczestników wydarzeń sprzed 50 lat. - Ale z drugiej strony trochę sami jesteśmy sobie winni: dlaczego w Poznaniu działają trzy kombatanckie związki uczestników Czerwca, które w dodatku ciągle się między sobą kłócą?! Na szczęście w przededniu rocznicy zaczęliśmy ze sobą współpracować. Tylko co będzie, gdy skończą się uroczystości?

***

Technik budowlany Leszek Raś wracał z Szamotuł - był na delegacji. Pociąg zatrzymał się na stacji Poznań-Wola. Dalej musiał iść pieszo.

Kula trafiła go w klatkę piersiową. Skonał w szpitalu.

Po Stefanię przyjechali do pracy i zawieźli ją do kostnicy. Rozpoznała męża. Jego żoną była od miesiąca, ślub brali w maju. A ludzie zawsze mówili, żeby nie w maju, bo to przynosi pecha. Tylko że ona była w ciąży.

Leszek miał w portfelu małe ślubne zdjęcie. Jeszcze dzisiaj są na nim rdzawe plamy.

Stefania w październiku urodziła córeczkę. Mówili jej: "Musisz żyć dla dziecka". Więc żyła i potem drugi raz wyszła za mąż.

Iwona, gdy była mała, myślała, że tak musi być, że ona nie ma ojca. Ale chciała, żeby był, bardzo chciała. Nie szukała jego śladów. Po co? Przecież to był zwykły przypadek, nieszczęście.

I czasami była zła na tych robotników. Bo gdyby ojciec żył, może jej życie potoczyłoby się inaczej?

DARIUSZ JAWORSKI jest zastępcą redaktora naczelnego poznańskiego wydania "Gazety Wyborczej". Tekst napisał specjalnie dla "TP". Przy pisaniu tekstu korzystał z książek: "Poznański Czerwiec 1956" pod red. Jarosława Maciejewskiego i Zofii Trojanowiczowej (Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1990) oraz Edmunda Makowskiego "Poznański Czerwiec 1956. Pierwszy bunt społeczeństwa w PRL". (Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2006). Wykorzystał też materiały zebrane przez dziennikarzy poznańskiej redakcji "Gazety Wyborczej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2006