Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jednak 31 października utrzyma się jako data brexitu tylko jeśli do szczytu Rady UE w połowie miesiąca Boris Johnson uzgodni nową „umowę rozwodową”, a potem zatwierdzi ją parlament. A to niemal niemożliwe. W innym razie brytyjski premier, zmuszony do tego przez uchwaloną kilka tygodni temu tzw. ustawę Benna, musi poprosić Unię o opóźnienie brexitu. Zarzeka się, że tego nie zrobi – choć obiecuje też, że nie złamie przepisów.
Co kryje się za tą sprzecznością? Czy Johnson blefuje? Ma nowy plan? (Mówi się o zastosowaniu ustawy o sytuacjach wyjątkowych lub skorzystaniu z nadzwyczajnych uprawnień Tajnej Rady; byłaby to rzecz bez precedensu, nie pierwsza jednak taka w ostatnim czasie). A może pod koniec października poda się do dymisji, kreując się na „męczennika brexitu” i licząc na poparcie przed nowymi wyborami?
W minionym tygodniu w brytyjskiej polityce ostatecznie skończył się umiar w słowach oraz oparta na ironii, dystansie i niedopowiedzeniach retoryka, której język angielski sprzyja. W Izbie Gmin premier oskarżał przeciwników brexitu niemal o zdradę, w telewizji BBC zaś, w godzinnym programie publicystycznym Andrew Marra, 24 razy użył słowa „poddać się”. To właśnie z bezwarunkową kapitulacją przed UE ma się kojarzyć Jeremy Corbyn, przewodniczący opozycyjnej Partii Pracy. Kampania – choć daty wyborów nie ma – trwa. Podczas kongresu konserwatystów w Manchesterze kanclerz skarbu Sajid Javid obiecywał 25 mld funtów inwestycji w drogi, transport publiczny i szerokopasmowy internet. Wszystko zgodnie ze strategią wyjątkowo nielubianego w Izbie Gmin Dominica Cummingsa, doradcy Johnsona, który chce przekonać wszystkich zmęczonych ponadtrzyletnią batalią o brexit, że – wbrew defetystycznym prognozom – Wielką Brytanię czeka poza Unią świetlana przyszłość. ©℗