Brat w wierze

Dzień przed powrotem prezydenta z Helu, w samym środku sejmowo-sądowego kryzysu, w wieczornych serwisach pojawiła się wieść, że Andrzej Duda wpadł jeszcze na chwilę na Jasną Górę.

31.07.2017

Czyta się kilka minut

Potraktowałem to – przyznaję – jak kolejny akt produkcji PR-owego żeru na użytek podgrupy wyborców. Gdy jednak następnego dnia prezydent ogłosił swoją decyzję i zawetował dwie z trzech spornych ustaw, dotarło do mnie, że może jednak niekoniecznie było to tworzenie wizerunkowego zabezpieczenia. Musiałbym bowiem być patologicznym cynikiem, by w tej chwili podejrzewać prezydenta o cynizm jeszcze większy, chęć zagrania kartą: „no dobra, zawetowałem, ale zobaczcie – nadal jestem pobożny, Matka Boża dowiedziała się pierwsza, sprzeciwów nie było, szafa gra”.

Choć nie należałem do jego fanklubu, z objęciem urzędu przez Andrzeja Dudę wiązałem pewne nadzieje, ostrożnie wierząc w koncyliacyjne zapewnienia z kampanii. Młody, niezepsuty jeszcze człowiek z drugiego rzędu polityki, świadomy tego, że po Smoleńsku z narodem stało się coś koszmarnego – chce łączyć, lepić, odcina się od sekciarstwa oraz prezydentury ceremonialnej, notariuszowskiej. Już po paru miesiącach okazało się, że i w tym przypadku wystarczyło, żeby człowiek zdobył to, o co prosił (władzę), by obietnice zmieniły się w obiecanki. Ostatecznie abdykował z mojej przestrzeni, wyjaśniając, że jednak, kurczę, nie da się być prezydentem wszystkich Polaków (czyli, że będzie prezydentem tych ośmiu z hakiem milionów, którzy dali mu krzyżyk, a 21 mln tych, którzy nie dali – ma w nosie).

Skądinąd wiem, że prezydent swój wybór przeżywał również w kategoriach znaku od Opatrzności (nic dziwnego, w końcu wszyscy chrześcijanie powinni tak ważne zdarzenia przeżywać). W mojej prywatnej ocenie zmarnował tę szansę. Ale jakieś 24 godziny po wecie uświadomiłem sobie, że gdy tym razem stanął przed jasnogórską Ikoną, bez całej tej zwyczajowej celebry, wiedział przecież dobrze, co następnego dnia spadnie mu na głowę. Że już nie „wichrzyciele” i „totalna opozycja”, ale to jego ideowi mleczni bracia zafundują mu teraz mega­hejt. Że ci, którzy traktowali go dotąd jak Drugą Osobę Narodowej Trójcy (bo Pierwsza Osoba jest, jak wiadomo, tylko jedna), będą go teraz wyzywać od zdrajców najgorszego sortu, którzy miękną w samym środku rozstrzygającej dla losów Dobra i Zła bitwy.

Tak, to oznaka paranoi, że spór o regulacje polityczno-ustrojowe jest u nas przedstawiany językiem z gnostyckich tekstów, skandynawskich mitologii albo powieści Tolkiena. Nie zmienia to faktu, że pozycja Andrzeja Dudy była w tej sytuacji „greckotragiczna”. Przez to, jak do tej pory prowadził swoją prezydenturę – nie można mieć złudzeń: decyzja o wecie nie da mu nowych wyborców z obozu, z którym dotąd szedł na zwarcie. Z pewnością odebrała mu jednak część poparcia u rodzimego elektoratu. I tu, i tu więc stracił. Co zyskał? W mojej ocenie dużo. Po pierwsze (jak rozumiem) pozostał w zgodzie z własnym sumieniem, a żadne zaświadczenie z PKW nie jest warte tego, by owo sumienie tłamsić (paru polityków na polskiej scenie tej prawdy jeszcze nie odkryło). Po drugie: odzyskał podmiotowość. Ci, których nie przekonał, pozostaną nieprzekonani, ale będą już wiedzieć, że mają do czynienia z graczem, a nie rozgrywanym. Ci, którzy błogosławili łono, które go nosiło – będą się na niego zżymać, ale znów: będą zżymać się na realnego człowieka, a nie na PR-ową aplikację, zainstalowaną im przez partyjną propagandę.

Rzecz jasna nie mam pojęcia, czy prezydent, zgrillowany i dociśnięty na jesieni, gdy będzie musiał zaprezentować swoje ustawy, owej podmiotowości nie straci, ale cieszę się z tego, co już mam: że wreszcie udało mi się zobaczyć w nim człowieka, a nie polityczny fantom. Nie zgadzam się z nim fundamentalnie w wielu sprawach (w sprawie trzeciej ustawy sądowej też), ale dzięki tej jego ostatniej wyprawie na Jasną Górę dotarło też chyba do mnie wreszcie, że to jest mój brat w wierze. I że działa opisany już kiedyś przeze mnie na tych łamach jasnogórski fenomen: jeździmy do Niej wszyscy, niezależnie od poglądów. A skoro choć to nas łączy, to może się jednak wszyscy nie pozabijamy. Spotykam na Jasnej Górze różnych ludzi. Gdybym dwa tygodnie temu spotkał tam Andrzeja Dudę, poszedłbym w swoją stronę. Dziś, mimo że się nie znamy, podszedłbym i uścisnąłbym mu rękę. Matkę mamy jedną, a rodzeństwa się nie wybiera. „Co zrobisz, jak nic nie zrobisz?” – mawia mądre ludowe porzekadło.

Na koniec proszę pozwolić na jeszcze słowo w hipermodnym ostatnio temacie: dlaczego Kościół katolicki milczy, gdy władza zmienia ustrój państwa na sprzeczny z pięćdziesięcioma kilogramami dokumentów z dziedziny nauki społecznej tegoż katolickiego Kościoła? Po pierwsze więc: niezupełnie milczy, bo jednak oświadczenie abp. Gądeckiego, choć asekurancko aposterioryczne, ma swoją moc – zawsze będzie się można teraz na nie powoływać. Po drugie – przepraszam za rozbrajające pytanie: a co by to realnie zmieniło? Naczelnik państwa to polityk, nie bielanka, więc zamierzone przez siebie zmiany przeprowadzi z Kościołem lub wbrew niemu. Ja zaś w tych dniach od duchownych nie oczekiwałem wcale cytowania Monteskiusza, ale Ewangelii. Tego, by w czasie gdy jedni katolicy (to moja ocena spraw) demolowali państwo, a inni – protestowali, księża zapraszali i jednych i drugich na wspólną modlitwę przed Panem. Na msze za ojczyznę, ale nie wymierzone w kogoś, tylko lepiące nas, przynajmniej tu, w jedno. Na których kazania (i modlitwy wiernych, które – jak ostatnio zauważyłem – stają się miejscem lokowania politycznych produktów) nie byłyby ważniejsze od znaku pokoju. Bo państwo wcale nie jest najwyższą wartością. Nasze chrześcijańskie braterstwo jest ważniejsze.

Poza tym owo wołanie o głos Episkopatu wydaje mi się jednak mocno XX-wieczne. Gołym okiem przecież widać, że skończyła się era monolitycznego „polskiego Kościoła”, zdaniem lewaków i prawaków (zwłaszcza lewaków) trzymającego wajchę sterującą myśleniem trzydziestu milionów ludzi. Dziś każdy z nas, katolików, szuka sobie raczej Kościoła w skali pierwszych Kościołów: dobrej parafii, sensownego proboszcza, biskupa, którego katechez lubi słuchać. Parafie już się zmieniają, sensownych proboszczów też jakby coraz więcej. A biskupi?

Prymas Polski bp Wojciech Polak w kolejce po jedzenie. Taizé, lipiec 2017. Fot. ks. W. Orzechowski / prymaspolski.pl

Cóż, im o tym, w jakim świecie lokują ich ludzie, sporo powinna powiedzieć ulewa sympatii i zachwytów po tym, jak w sieci ukazało się niedawno wakacyjne zdjęcie ks. abp. Wojciecha Polaka. Prymasa ujęto, gdy w stroju normalnego księdza, SAM nakładał sobie jedzenie, SAM stojąc w kolejce w pielgrzymiej stołówce w Taizé. Biskup zachowujący się jak każdy inny człowiek uznany został w kraju za wydarzenie tygodnia. Stawiam tezę, że dopiero gdy przynależność biskupów do tego samego, co nasz, świata przestanie być sensacją – ich głos będzie miał w nim realne, a nie jedynie symboliczno-patetyczne znaczenie.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2017