Cisza przed wetem

Oskarżenie brzmi poważnie: podczas najgorętszego polskiego sporu ostatnich lat Episkopat schował głowę w piasek. Jednak wiele wskazuje na to, że biskupi użyli swych wpływów. A ich protokół rozbieżności z obecną władzą szybko się wydłuża.

31.07.2017

Czyta się kilka minut

Sejmowa wystawa „Twarze Jana  Pawła II”, 8 czerwca 2017 r. / ADAM CHELSTOWSKI / FORUM
Sejmowa wystawa „Twarze Jana Pawła II”, 8 czerwca 2017 r. / ADAM CHELSTOWSKI / FORUM

Gdzie jest Kościół? To jedno z pytań, które w ostatnich tygodniach, zdominowanych przez protesty w obronie niezależności sądownictwa, rozbrzmiewało w Polsce najmocniej. Przez wiele dni z rzędu dziesiątki tysięcy ludzi demonstrowały na naszych ulicach w sprawie kluczowej z punktu widzenia ustroju państwa. Jednak biskupi – ci sami, którzy przez tyle lat przyzwyczaili nas do tego, że zabierają mocny głos także w niektórych sprawach politycznych – tym razem, przez większość czasu, milczeli.

Dlaczego? Pytali o to katolicy. Pytali publicyści, w prywatnych rozmowach również niektórzy księża. Pytał zarząd Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie, który w apelu do Episkopatu przypomniał o zasługach Kościoła w budowaniu państwa demokratycznego, prosząc „o pilne zajęcie zdecydowanego stanowiska w sprawie prób zmian ustrojowych, stanowiska, wynikającego z chrześcijańskiej wizji praw człowieka i przysługującej mu wolności”.

Co więcej, milczenie biskupów zwróciło również uwagę osób niezwiązanych z Kościołem. 24 lipca, już po ogłoszeniu decyzji prezydenta o zawetowaniu dwóch z trzech kontrowersyjnych ustaw, podczas demonstracji pod Pałacem Prezydenckim najmocniej mówiły o tym przedstawicielki środowisk feministycznych związanych z „Czarnym Protestem”. I choć jedna z nich przekonywała, że „głosu Kościoła do niczego nie potrzebuje”, to chwilę później, skandując hasło „świeckie państwo”, uznała, że brak zajęcia stanowiska przez biskupów sprawia, iż „tracą oni mandat do bycia autorytetem moralnym w przyszłości”.

Odpowiedź na pytanie „gdzie był Kościół?” może się jednak okazać bardziej skomplikowana, niż się z początku wydawało.

I tak źle, i tak niedobrze?

Na przykładzie ostatnich dni widać swoiste rozdwojenie, w jakie można wpaść, dyskutując o udziale hierarchów w polityce. Wśród zwolenników i przeciwników zabrania głosu przez Episkopat w sprawie reformy sądownictwa dominowało kilka narracji. Pierwszą reprezentowali „realistyczni” przeciwnicy mieszania się Kościoła do polityki, którzy przekonywali, że, owszem, co do zasady biskupi nie powinni tego robić, ale skoro już czynią to systematycznie od lat, nie mogą chować głów w piasek akurat w tym momencie. Słowem: winni być konsekwentni.

Inni katolicy, którym udział Episkopatu w polityce jest nie w smak, przekonywali, że zdarzają się sytuacje, w których biskupi muszą jednak zabrać głos, bo wymaga tego powaga chwili – w tym przypadku przejawiająca się zamachem na ustrój państwa i trójpodział władzy oraz skalą społecznych emocji. Ci, którzy dotąd nieszczególnie wytykali hierarchii kościelnej politykierstwo, musieli znaleźć inne argumenty. Niektórzy uciekali w demagogię, mówiąc: „Chcieliście, żeby biskupi siedzieli cicho, to siedzą”, nie odnosząc się jednak do ich wcześniejszego zaangażowania w partyjne rozgrywki. Niekiedy narracja ta, by uciec przed zarzutami, wzbogacana była o argument odnoszący się do rodzaju spraw, którymi Episkopat powinien się zajmować. W tej perspektywie wypowiadanie się o ustroju sądownictwa jest poza kompetencjami biskupów.

Na taką interpretację wskazywałyby również słowa rzecznika Episkopatu ks. Pawła Rytela-Andrianika, który – unikając zajęcia stanowiska w sprawie sądów – zaapelował jedynie w imieniu biskupów o dialog i unikanie konfrontacji. Ostrzej sprawę skomentował publicysta „Gościa Niedzielnego” Franciszek Kucharczak, który napisał: „Kościół funkcjonował we wszystkich systemach i w każdym rodził świętych. I zawsze ktoś go, jak Jezusa, próbował wmanewrować w sprawy cezara kosztem spraw Boskich. (…) Po co Kościół miałby ratować instytucje w kształcie odpowiadającym byłej »grupie trzymającej władzę«? Po to, żeby były sprawnym narzędziem dalszego niszczenia chrześcijaństwa w Polsce?”.

Media diecezjalne: murem za rządem

Ten krótki przegląd opinii uzmysławia, z jakim wyzwaniem mierzył się w tych dniach Kościół. Liczba sprzecznych oczekiwań wyrażanych przez różne strony sporu, również wewnątrz wspólnoty, sprawiała, że cokolwiek by biskupi zrobili, zostaliby skrytykowani. A jednak – wbrew oczekiwaniom Kucharczaka – ostatecznie podjęli działania i głos zabrali. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że czas i sposób, w jaki to uczynili, motywowany był przede wszystkim… właśnie polityką.

Przypomnijmy: poza wspomnianą już, stonowaną wypowiedzią rzecznika Episkopatu przed decyzją Andrzeja Dudy o zawetowaniu dwóch ustaw, głos zabrał prymas Polski abp Wojciech Polak. Jego apel, by „dyskusja parlamentarna nie była spektaklem emocji”, zabrzmiał mocno w poranek po niesławnej wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o „zdradzieckich mordach” i „kanaliach”. Prymas powołał się również na „zasady demokratycznego państwa prawa”. Trudno jednak uznać tę wypowiedź za jednoznaczną – nosi raczej znamiona dyplomatycznej.

Zupełnie inaczej niż głos bp. Tadeusza Pieronka, który mówił o „operacji dokonywanej przez felczerów i za pomocą siekiery” oraz „zbójeckich metodach”. Tyle tylko, że głos emerytowanego biskupa, zawsze znanego z ostrego języka i wyrazistych poglądów, nie jest głosem Episkopatu. Podobnie jak artykuł w „L’Osservatore Romano”, oficjalnym watykańskim dzienniku, w którym padły słowa o „kontrowersyjnej reformie wymiaru sprawiedliwości, która de facto likwiduje autonomię sądownictwa”, „zamachu stanu” oraz sprzeciwie Brukseli. Wbrew insynuacjom niektórych publicystów, jakoby tekst powstał w nieprzychylnych władzy kręgach polskiego „Kościoła otwartego”, artykuł prawdopodobnie był konsultowany z nuncjaturą apostolską w Polsce, a może również z niektórymi polskimi hierarchami. Trudno jednak nie zauważyć, że równocześnie polskie media katolickie zajmowały w większości zupełnie odmienne stanowisko – dotyczy to nie tylko mediów o. Tadeusza Rydzyka, ale również wspomnianego „Gościa Niedzielnego” czy tygodnika „Idziemy” – a więc pism bezpośrednio podlegających biskupom. To, z jakich mediów czerpią informacje polscy hierarchowie, również nie jest przecież bez znaczenia.

Bardziej wyraziste stanowisko polscy biskupi zajęli dopiero po decyzji prezydenta o wecie. Przewodniczący Episkopatu abp Stanisław Gądecki wysłał Andrzejowi Dudzie list z podziękowaniami oraz przypomnieniem tego, co Kościół ma do powiedzenia o trójpodziale władzy (bowiem teza, jakoby było to poza jego kompetencjami, w świetle katolickiej nauki społecznej, w tym nauczania Jana Pawła II, nie jest prawdziwa). Prezydenta wsparł również abp Henryk Hoser, nazywając go „mężem stanu”. Równocześnie odniósł się jednak do protestów, mówiąc o ich uczestnikach: „niewielu z nich przeczytało konstytucję, nie przeczytali ustaw, przeciwko którym występowali”. Sugerował – nie uzasadniając tych słów – że są manipulowani przez media i „trybunów ludowych”.

Sojusz jeszcze trwa

Reakcje biskupów – a zwłaszcza tempo, w jakim abp Gądecki przesłał swój list prezydentowi – mogą świadczyć o tym, że hierarchowie wiedzieli o jego decyzji już wcześniej. Co więcej, mogli mieć udział w jej podjęciu. Czy niespodziewana wizyta Andrzeja Dudy na Jasnej Górze była również okazją do spotkania z niektórymi biskupami? Tego nie wiadomo. Teza, jakoby wysyłali oni sygnały prezydentowi, że jeśli zbierze się na odwagę, uzyska ich wsparcie, wydaje się jednak bardzo prawdopodobna. W tym kontekście zarzuty, że Episkopat czekał na to, kto „wygra” w sporze, by móc opowiedzieć się po stronie „zwycięzcy”, wydają się mało trafione.

Świadczy o tym nie tylko apel abp. Hosera o „nierozhuśtywanie emocji”. W liście abp. Gądeckiego pobrzmiewa ton troski o demokrację, tak inny od wydźwięku stanowisk biskupów, którzy jeszcze dwa lata temu, podczas sporu o Trybunał Konstytucyjny, wcale nie milczeli, ale też nie stawali w obronie praworządności. Przewodniczący Episkopatu mówił wtedy, że „ci, co trąbią o demokracji, bywają najmniej demokratyczni”, metropolita warszawsko-praski lekceważąco oświadczał, że „Konstytucja nie jest Pismem Świętym”, zaś bp Wiesław Mering napisał nieelegancki list do krytykującego PiS Martina Schulza, ówczesnego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego („Poprawność polityczna idąca w parze z małostkowością nie sprzyja mądrości. Szkoda, że – jak to kiedyś mówił pan Chirac – także Pan stracił okazję, by siedzieć cicho”).

Jednak od tego czasu wiele się wydarzyło, a sojusz dużej części Episkopatu z PiS-em coraz bardziej trzeszczy w szwach. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich biskupów. Są wśród nich tacy, którzy wciąż bezkrytycznie popierają rząd – są to głównie hierarchowie bliscy mediom o. Rydzyka (na marginesie: z pewnością nie sprzyjało to zabraniu przez hierarchię zdecydowanego głosu w ostatnich dniach). Coraz więcej biskupów widzi jednak, że Episkopat wmanewrował się – na własne zresztą życzenie – w sojusz z partią, która wartości chrześcijańskie nosi na sztandarach, ale rzadko kiedy kieruje się nimi w politycznej praktyce. Co więcej: zdaje się traktować Kościół wyłącznie instrumentalnie, powołując się na jego autorytet wtedy, kiedy jest to dla niej wygodne. W sytuacji sporu politycy rządu nie mają żadnych skrupułów, by powiedzieć hierarchom stanowcze „nie”.

Dlatego głos abp. Gądeckiego, który jeszcze w styczniu 2016 r. mówił, że „kiedy prześledzimy kilkadziesiąt lat po wojnie, nie było takiego momentu zjednoczenia myślenia o państwie i Kościele”, dziś brzmi inaczej. Sojusz Episkopatu z rządem nie jest jednak fikcją. Wciąż jeszcze władza może liczyć na oficjalne lub nieoficjalne wsparcie wielu biskupów – również tych najważniejszych. Pojawiają się jednak spięcia i konflikty, a także sytuacje – jak w ostatnich tygodniach – kiedy Kościół nie potrafi zająć jednoznacznego stanowiska.

Katalog niezgody

Zróbmy zatem krótki przegląd spraw, w których biskupom i władzy jest nie po drodze. Najbardziej oczywista wydaje się kwestia przyjmowania do Polski uchodźców. Biskupi, którzy na początku tzw. kryzysu migracyjnego w 2015 r. zabierali w tej sprawie głos bardzo jednoznacznie (apelując za papieżem Franciszkiem o „jedną rodzinę w każdej parafii”), później nieco spuścili z tonu. Jednak nawet, wydawałoby się, zachowawcza propozycja, jaką jest otworzenie korytarzy humanitarnych, spotkała się ze sprzeciwem władzy. Niektórzy biskupi (ci najbardziej zaangażowani w tej sprawie, jak bp Krzysztof Zadarko) z pewnością mają już dość odbijania się od gabinetów ministrów Błaszczaka i Waszczykowskiego.

Oczywiście, nie można nie zauważyć, że Episkopat wciąż nie wysunął najmocniejszych dział: nie pojawił się list pasterski, a temat regularnie nie pojawia się na obradach Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu. Determinacja hierarchów jest w tej kwestii ograniczona – przegapili oni zresztą najlepszy moment na to, by sprawę postawić na ostrzu noża.

Podobnie jak w innych spornych tematach – ustawy aborcyjnej, ekshumacji ciał ofiar katastrofy smoleńskiej czy miesięcznic smoleńskich. W każdej z tych kwestii biskupi zabierali głos raczej zachowawczy niż stanowczy. Mocniej zabrzmiały jedynie słowa prymasa Polaka na temat uchwały Sejmu w rocznicę objawień fatimskich („Akty ściśle religijne nie powinny być wykorzystywane do tego, że będziemy tak czy inaczej odczytywać naszą społeczną rzeczywistość”). A przecież hierarchowie w ostatnich latach nie wahali się pisać ostrych listów pasterskich w sprawach, które uznawali za ważne, a które z pewnością miały także swój wymiar polityczny.

Choć przyjaźń między biskupami a władzą staje się coraz bardziej szorstka, jest zdecydowanie za wcześnie na ogłaszanie końca sojuszu między nimi. Hierarchowie coraz wyraźniej widzą, że stali się zakładnikami własnych działań upolityczniających Kościół. Są jednak zbyt podzieleni lub zbyt ostrożni, by podjąć zdecydowane ruchy. Widzą, że władza proponuje zmiany ustrojowe niebezpieczne na dłuższą metę również dla Kościoła, ale nie potrafią się im jasno przeciwstawić. W tym kontekście warto jeszcze raz przypomnieć postawę wielu redakcji kościelnych mediów, z których część już jakiś czas temu stała się ośrodkami politycznej agitacji, a także poziom dotacji finansowych, które Kościół i rozmaite jego dzieła otrzymują ze strony państwa.

Gdy msza może dzielić

Jeśli to nie koniec sojuszu między Episkopatem a władzą, to co zatem obserwujemy w ostatnich miesiącach, a zwłaszcza tygodniach?

Wydaje się, że biskupi i rząd wzajemnie badają swoje granice i nastroje. Hierarchowie zdają się również testować scenariusz, w ramach którego zaczną wspierać raczej prezydenta Dudę niż „nadpremiera” Kaczyńskiego. Podejrzenie, jakobyśmy w ostatnich tygodniach byli świadkami jedynie zmiany ośrodka władzy, na który orientuje się część biskupów, a nie przełomu w myśleniu o zaangażowaniu się Kościoła w politykę, wydaje się najbardziej realistyczne.

Nie bez znaczenia w tym kontekście jest również wspomniany podział w Episkopacie, a także całej wspólnocie Kościoła. Być może właśnie ze względu na to biskupi nie zdecydowali się nawet na zorganizowanie mszy o pokój w ojczyźnie, na którą zaprosiliby wszystkie strony sporu. Ryzyko zawłaszczenia takiej inicjatywy przez jedną grupę mogło im się wydawać zbyt duże.

To właśnie te podziały sprawiły też, że hierarchowie obawiali się zabrać stanowisko szybciej i bardziej zdecydowanie, nie ograniczając się jedynie do działań nieoficjalnych.

Episkopat rzeczywiście wmanewrował się w sytuację, w której każdy jego ruch zostałby odebrany krytycznie przez inną grupę wiernych. Zwlekanie z zabraniem głosu sprawiło jednak, że został zaatakowany przez wszystkich. Przez wyborców ­PiS-u za to, że wtrąca się do polityki, i to nie po „tej stronie, po której trzeba”. A także przez środowiska mniej konserwatywne – już dawno mające poczucie osamotnienia ze strony hierarchów, których działania uznały za spóźnione i niewystarczające. W efekcie w większym stopniu wsłuchiwały się one w głos osób świeckich czy ewangelicko-augsburskiego biskupa Jerzego Samca, niż wyczekiwały stanowiska Episkopatu. Przypomnijmy: biskup Samiec pisał, że nie zgadza się ze stylem podejmowania fundamentalnych rozstrzygnięć dla Polski. „Jestem zdumiony, że od samego początku Sejm obradował nocą. Przecież parlamentarzyści są tylko ludźmi, którzy podlegają prawom natury. Ich zmęczenie musi przekładać się na emocje i tym samym na podejmowane decyzje”.

Pytanie o to, czy mimo braku dobrego rozwiązania hierarchowie nie powinni byli znaleźć w sobie więcej odwagi (lub jedności w swoim gronie!), wciąż pozostaje zasadne.

Trudno bowiem współczuć biskupom ich sytuacji. Owszem – znaleźli się w szachu bez szansy na odpowiednią kontrę. Episkopat sam sobie jednak na rolę zakładnika władzy zapracował. Teraz niezwykle trudno będzie mu odzyskać rolę rozgrywającego. Rolę, do której przywykł.©

Autor jest redaktorem działu „Wiara” w magazynie „Kontakt” (www.magazynkontakt.pl), aktywnie uczestniczył w ostatnich demonstracjach w Warszawie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2017