Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mity szybko zaczynają żyć własnym życiem. Zwłaszcza, gdy są nam na rękę. Tak jest ze słynnymi „polskimi korzeniami” Leonarda Normana Cohena, urodzonego siedemdziesiąt dziewięć lat temu w Westmount, zamożnej dzielnicy Montrealu. Niezależnie od tego, jak bardzo byśmy chcieli, Wyłkowyszki na Litwie, akurat w latach 40. XIX wieku, gdy przychodził tam na świat pradziadek Leonarda, Lazarus Cohen, i jakieś dwadzieścia lat później,gdy emigrował do Kanady, już częścią Polski nie były. Podobnie jak odległe o jakieś osiemdziesiąt kilometrów Kowno, skąd wywodził się ojciec matki muzyka i też późniejszy emigrant, talmudysta Solomon Klonitzki-Kline. A jednak określenie „polski Żyd” na trwałe przykleiło się do Cohena, choć najbliższe prawdy byłoby mówienie o korzeniach środkowoeuropejskich.
Sam Cohen też bywa niekonsekwentny. Podczas pierwszego, pamiętnego koncertu w Sali Kongresowej w 1985 r. (jeszcze do tego występu wrócimy), zapowiadając „Sisters of Mercy”, dziękował Rosjanom, że wybudowali dla niego tę wspaniałą salę. „Moja matka pochodziła z Rosji, zawsze wyrażała się o tych ludziach z uznaniem”. Tuż przed koncertem, w hotelu Victoria, reporter „Kuriera Polskiego” spytał muzyka, czy posiadanie korzeni na Wschodzie wpływa na jego twórczość. „Tak, i to w bardzo dużym stopniu. Moja matka przybyła z Litwy, śpiewała mi wiele litewskich i rosyjskich pieśni, których nauczyła się jeszcze przed rewolucją w Rosji. Rodzina mego ojca pochodziła zaś z małego miasteczka Budiciev” – odpowiada Cohen. „Berdyczów?” – sugeruje dziennikarz. „Tak, Berdyczów, właśnie stamtąd pochodzimy”. Berdyczów – Kowno, to dość spory dystans. Kto wie – może artysta miał na myśli zgoła inną miejscowość? A może to rodzinne strony prababki po kądzieli? W innych wywiadach wspomina o Litwie. Sylvie Simmons, autorka wydanej właśnie w Polsce biografii (trzeciej na polskim rynku) zatytułowanej „Jestem twoim mężczyzną”, zachowując historyczny kontekst, też pisze o Litwie i Rosji.
Oczywiście można powiedzieć – drobiazgi bez znaczenia. Genealogia wraz z całym kontekstem miejsca nie zatrzymuje się na dwóch pokoleniach wstecz. Przecież Cohen mentalnie jest nasz, żydowski chłopak z tego samego regionu Europy, dlatego rozumiano go doskonale w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
Co z tego, że on sam uważał swoje pieśni traktujące o miłości i wolności za przesłanie uniwersalne – Polacy poznający je w tamtych czasach wiedzieli lepiej, o co mu chodzi. „My wyobcowani w świecierealnego socjalizmu potrzebowaliśmy jak powietrza tej wolności, o której pisał” – wspominał Maciej Zembaty, wieloletni tłumacz i popularyzator Cohena w Polsce.
Nic więc dziwnego, że nawet w pierwszej, opartej na autobiograficznych wątkach powieści Cohena „Ulubiona gra”, wydanej w Polsce dopiero w 1994 r., musiał też znaleźć się polski wątek. Informacja podana przez Zembatego na okładce głosiła, jakoby pierwowzorem Krantza – przyjaciela głównego bohatera – był najprawdopodobniej ówczesny ambasador Kanady w Polsce o nazwisku McGee, który przyczynił się do zorganizowania pierwszych koncertów Leonarda w naszym kraju. Niestety – jak udowadnia Simmons, która spędziła w towarzystwie Cohena wystarczająco dużo czasu, by go o wszystko wypytać – postać Krantza zainspirował nikt inny, tylko Mort Rosengarten, najstarszy stażem przyjaciel muzyka – jeszcze z czasów dzieciństwa i dorastania w Montrealu – który z Polską miał tyle wspólnego, co Berdyczów z Litwą.
Łatwo jednak zrozumieć, że każdy sposób był dobry, żeby mieć Cohena trochę na własność.
SPRAGNIENI SŁOWA
Zaczęło się w 1968 r., kiedy Wojciech Mann przywozi z Londynu czarną płytę z dwoma utworami – „Suzanne” i „So Long, Marianne” i zaczyna nadawać je w radiowej Trójce, która wtedy kształtowała muzyczne gusta polskiej inteligencji. Maciej Zembaty, też związany z Programem Trzecim, do spółki z krytykiem literackim Maciejem Karpińskim, który zaraża go Cohenowskim bakcylem, tłumaczy teksty tak, by dało się je śpiewaćpo polsku. Zadanie jest niełatwe, bo trzeba zachować oryginalną rytmikę i balladowy charakter. Powielane tłumaczenia krążą z rąk do rąk w nieoficjalnym obiegu (z czasów, zanim też zaczęłam świadomie słuchać Cohena, zapamiętałam dobrze taki właśnie śpiewnik z biblioteki rodziców, ze „Słynnym niebieskim prochowcem” i innymi klasykami w tych właśnie przekładach – wyglądał jak kajet odbity rozmazaną czcionką z maszyny do pisania, na chropawym brązowym papierze).
Zembaty z Johnem Porterem i Karpińskim jeżdżą po Polsce, wykonując rodzime wersje pieśni. Słuchacze przegrywają je znajomym na kasety. Fama kandyjskiego barda szybko rośnie. Do jej popularności przyczynia się walnie fakt, że – jak pisał Piotr Bratkowski – Cohen „nie apelował do wspólnych przeżyć, lecz przeciwnie: odwoływał się do tego, co w każdym z nas jest własne, osobne. Jego piosenki nie były akceptowanym składnikiem oficjalnej i lansowanej kultury, słuchało się ich w samotności albo w małym gronie najbliższych przyjaciół”. Śpiewa się je też na biwakach, podczas wędrówek po górach, przy ogniskach. Wielu zaczyna „na Cohenie” naukę angielskiego.
Z początkiem lat 80. Zembaty zostaje dyrektorem artystycznym Przeglądu Piosenki Prawdziwej w Gdańsku. Impreza pełni rolę antyfestiwalu sopockiego, prezentuje twórczość wcześniej zatrzymaną przez cenzurę. Jej szef próbuje ściągnąć na występ samego Leonarda, tytułowanego wówczas w polskich artykułach najzupełniej poważnie Mistrzem. Dzwoni do Baru u Billa na greckiej wyspie Hydra, ulubionej miejscówki muzyka. Udaje mu się przywołać go do telefonu i przekonać, że przywódca polskiej opozycji, Lech Wałęsa, osobiście zaprasza Cohena do Gdańska. Jednak urzędnik z ambasady w Atenach nie zjawia się na lotnisku z obiecaną wizą. Z przyjazdu nici, ale wieść o rzekomych konszachtach Cohena z Wałęsą roznosi się szybko. Podczas festiwalu Zembaty sam śpiewa po polsku „The Partisan”, która w tym kontekście natychmiast staje się jednym z nieoficjalnych hymnów „Solidarności”.
Wkrótce generał Jaruzelski ogłasza stan wojenny, Zembaty zostaje internowany za „antySopot” i wspieranie „Solidarności”, ale jego płyta „Alleluja” z balladami Cohena rozchodzi się w nakładzie ponad 300 tysięcy egzemplarzy. Cohenowskie szaleństwo przybiera na sile. Studenci krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej organizują w grudniu 1983 r. pierwszy – i bodaj jedyny na świecie – Ogólnopolski Festiwal Leonarda Cohena, w którym udział bierze ponad siedemdziesięciu amatorów interpretujących po swojemu słynne songi.
Zembatemu udaje się dopiąć swego – z pomocą wspomnianego kanadyjskiego ambasadora – cztery lata po pierwszej próbie: europejska trasa Cohena w ostatniej chwili zostaje poszerzona o cztery koncerty. Trójka przekazuje radosną wieść słuchaczom. Studencki klub Hybrydy natychmiast zapowiada Cohenadę – tematyczną imprezę, podczas której występują Zembaty, Porter i laureaci krakowskich festiwali. Wygłodzeni twórczości Mistrza Polacy natychmiast rzucają się po zakup biletów. Miejsca w odległych rzędach kosztują 1600 złotych, czyli dość słono, zważywszy, że przeciętna pensja sięga wówczas 20 tysięcy. Koncert w Warszawie opóźnia się o półtorej godziny, bo milicja (nie policja, jak podaje w swojej książce Simmons – to też z pozoru drobna różnica, może efekt nieuwagi redaktora) do spółki z ochroniarzami i pracownikami firmy Alma-Art, organizującej występ, oglądają drobiazgowo bilety i odsiewają te legalne od „lewych”, zakupionych nawet za kilka tysięcy złotych od koników.
Jak podsumuje później w recenzji Daniel Passent, „była to największa konfrontacja młodzieży z siłami ładu i porządku od czasu zniesienia stanu wojennego”. Koncertu nie transmituje polska telewizja, ale niektórym słuchaczom udaje się przeszmuglować na salę kamery i magnetofony, więc koncert zostaje nielegalnie zarejestrowany.
PIEŚŃ NIE ZNA GRANIC
I tu, niestety, przychodzi czas na obalenie najważniejszego mitu. Cohen – jak wynika zarówno z wywiadów przeprowadzonych z nim przed i po koncertach, jak i z biografii Simmons – nieszczególnie odnajdywał się w narzuconej mu przez okoliczności roli barda solidarnościowej opozycji. Ba, wydawał się nią nieco zakłopotany. Jak sam wspominał wiele lat później w rozmowie z Danielem Wyszogrodzkim: „Nie miałem pojęcia, że zajmuję jakieś miejsce w polskiej kulturze i początkowo zaniepokoiły mnie oczekujące tłumy i oznaki zainteresowania. I zupełnie nie byłem przygotowany na ciśnienie, pod jakim się znalazłem. Krajowy rzecznik Solidarności zwrócił się do mnie o zaproszenie Lecha Wałęsy na koncert w Warszawie. Miał on wtedy zakaz opuszczania Gdańska, poproszono mnie więc o postawienie rządu w kłopotliwej sytuacji. Nie miałem jednak okazji do przetestowania odwagi. Kilku z moich muzyków wzięło mnie na bok i powiedziało: Leonard, nie wiemy, na czym właściwie polega twoja pokręcona misja, ale my pracujemy za tygodniówkę, więc nie mów nic, co by nam utrudniło opuszczenie tego kraju. Gramy i spadamy, okay?”.
Równie dyplomatycznie wypowiadał się więc podczas koncertu, dialogując z publicznością podczas zapowiadania kolejnych pieśni. Po dygresji o Rosjanach, przed „Hallelujah” powiedział na przykład, że uważa, że „ciało potrzebuje dwóch nóg – lewej i prawej – by mogło się poruszać we właściwym kierunku”.
Publiczność oczekiwała jednak Słowa, które brzmiało wówczas „Solidarność” albo „Lech Wałęsa” – jednoznacznego określenia się przez idola po właściwej stronie. I wymówił je wreszcie, anonsując „Memories”, choć odnosił się – bodaj jako pierwszy artysta z zagranicy w publicznym wystąpieniu – głównie do tragedii Zagłady: „To dziwne uczucie, znajdować się teraz w kraju, gdzie dokonała się największa zagłada Żydów w historii. Nie mam na ten temat nic do powiedzenia, żadnych przemyśleń, którymi chciałbym się podzielić. To nie ma nic wspólnego ze mną ani z wami, to sprawa między moimi a waszymi przodkami. To kraj Chopina i Kopernika, Solidarności, Lecha Wałęsy”. Publika odpowiedziała głośnym aplauzem.
Bard stanął na wysokości zadania, nawet jeśli kilka minut później dodał: „To również kraj Żelaznej Kurtyny, kraj Oświęcimia i wielu okropnych zbrodni. Ale ja nie oceniam. Moja pieśń nie ma flagi. Nie należy do żadnej partii. Nie zna granic”.
Z drugiej strony jednak większość czasu w Polsce spędził nie z przedstawicielami Pagartu, ale swoimi tłumaczami i ich przyjaciółmi, którzy zarazem byli działaczami opozycji. Zembatemu i Karpińskiemu udało się do niego dostać jeszcze na lotnisku. Poszli na wspólny lunch w hotelu Victoria. Zjadł zamówione dlań kołduny, zaproponował, żeby przeszli na „ty” i mówili do niego „Lenny”, co musiało być dla nich niełatwe. Potem uczestniczył w zorganizowanym dla niego balu opozycji i spotkaniu z ambasadorem Kanady. A na pożegnanie, już w samolocie,usłyszawszy od Zembatego o strajku głodowym w obronie studenta Gałuszki, aresztowanego za odmowę odbycia służby wojskowej, zgodził się wysłać z samolotu depeszę do generała Jaruzelskiego. Padło w niej zdanie: „Oby Bóg zmiękczył serce Faraona”. Depesza nie dotarła do adresata, ale tłumacze Cohena nie omieszkali nagłośnić tej historii, która umocniła jeszcze bardziej przekonanie o jego zaangażowaniu w sprawy polskiej opozycji.
Choć „Lenny” wrócił do Polski dwanaście lat później, tym razem niejako na drugim planie, promując płytę swojej ówczesnej partnerki i współpracowniczki, Anjani Thomas, i miał wracać jeszcze wielokrotnie, do jego spotkania z Wałęsą doszło dopiero w 2010 r., podczas trwającej ponad dwa lata światowej trasy koncertowej, która miała pomóc muzykowi wydobyć się z finansowych tarapatów, w jakie wpakowała go była menedżerka.
Wyszło całkiem zabawnie. Wałęsa na początek spytał, jak długo będzie trwał koncert, bo następnego dnia musi odebrać tytuł honorowego obywatela Opola. „Trzy do czterech godzin – odparł Cohen. – Ale nie poczuję się urażony, jeżeli pan prezydent opuści występ w trakcie”. Na to Wałęsa wskazał Cohena palcem i zawołał: „Fidel Castro! ”, wywołując spontaniczny wybuch śmiechu.
Wcześniej, bo w 2001 r., otrzymał najważniejszą polską nagrodę muzyczną, „Fryderyka”, za płytę „Ten New Songs”, w kategorii najlepszy album zagraniczny na polskim rynku. Nie zjawił się, by ją odebrać, ale nagrał w Los Angeles podziękowania, odtworzone na ekranie podczas uroczystej gali. Dziękował Polakom, że od tylu lat mają do niego słabość i kupują jego kolejne albumy, przepijając życzenia kieliszkiem polskiej wódki. Przy okazji – świadomie lub nie – nawiązał raz jeszcze do swojej przemowy z 1985 r., mówiąc, że Fryderyk to przecież Chopin, zaś Polska – to wódka.
O czym warto wspomnieć tym bardziej, że w książce Sylvii Simmons o Fryderyku też nie ma ani słowa, za to głównie dekomponuje ona bardziej uniwersalny Cohenowski mit – melancholijnego, dojrzałego barda w nieskazitelnym garniturze, tak układnego, że aż wieje nudą. I choć z tym odprasowaniem to akurat prawda (już jako młody chłopak był pedantem), zaś garnitury to jego znak rozpoznawczy, to jego życie – w samym centrum kontrkultury lat 60., a potem 70. – grzecznie skrojone nie było. „Jestem twoim mężczyzną” udowadnia, że od wizerunku smętnego romantyka, jakim chcieli widzieć go wszyscy zasłuchani w dźwięki „Suzanne” płynące z magnetofonów Kasprzak i Grundig, znacznie prawdziwszy był obraz sprowadzający się do hasła „alcohol, sex, drugs and rock’n’roll”, co z perspektywy czasu brzmi znacznie prawdziwiej niż posągowy bohater mimo woli.
Sylvie Simmons „Leonard Cohen. Jestem twoim mężczyzną”, przekład Magdalena Bugajska, wydawnictwo Marginesy 2013