Nieprzyzwoite piosenki

JOHN PORTER, muzyk: Skończyłem szkołę średnią i wróciłem do domu. Rodzice już byli w trakcie rozwodu. Nasza mama okazała się party girl, lubiła imprezy, alkohol, mężczyzn. Przeżyłem szok, bo przecież mama to mama.

14.09.2020

Czyta się kilka minut

 / ROBERT LASKA
/ ROBERT LASKA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Twój pierwszy w życiu punkt zwrotny?

JOHN PORTER: Urodziłem się z zaćmą. Do szóstego roku życia praktycznie nie opuszczałem szpitala – operacja za operacją, a ja wciąż widziałem źle. Działo się to kilka lat po wojnie, medycyna była wtedy w powijakach, lekarze nie wiedzieli właściwie, co mi dolega i jak to leczyć. Czas w szpitalu spędzałem głównie sam.

A jak wychodziłeś ze szpitala?

To bawiłem się poza domem, jak wtedy wszystkie dzieci. Gdy o tym myślę, włosy mi się jeżą, bo robiłem niebezpieczne rzeczy.

Jakie?

Jeździłem na rowerze.

I to jest niebezpieczne?

Jeździłem ledwo widząc, ale bardzo szybko. Poza tym choroba w latach 50. to był wstyd.

Wstyd?

Dziś trudno to pojąć, ale wówczas noszenie okularów przez dziecko to już był wstyd. Ostatnią operację oczu przeszedłem 15 lat temu. Teraz widzę lepiej, ale nieperfekcyjnie. Nie możesz odkręcić tego, co mózg zakoduje, a potem dyktuje. Pierwsze dwa dni po operacji widziałem dużo lepiej, a później, powoli, mózg przesterował się na stare tory widzenia. Jeżeli jesteś bardzo młody, to idziesz na trening i masz szansę odzyskać widzenie, ale ja jestem stary.

Z oczami wiąże się kolejny punkt zwrotny: rodzice wysyłają mnie jako sześciolatka do internatu. Uznają, że z tak słabym wzrokiem w zwykłej szkole nie dam sobie rady.

Dałbyś?

Dałbym, siedziałbym blisko tablicy. To był ich największy rodzicielski błąd. Internat angielski był męczarnią: pobudka o 6.30, gimnastyka na zewnątrz bez względu na pogodę, bicie bambusem po tyłku, linijką po łapach.

Często obrywałeś?

I za cokolwiek. Dyrektor szkoły dodatkowo moczył kijek w wodzie, żeby był bardziej sprężysty. Regularne gnojenie. Najlepszym człowiekiem w tym sadystycznym gronie był pan od plastyki – miał długie włosy, nosił sandały, pierwotny hipis. W porządku był jeszcze nauczyciel od matmy, tyle że ja z tego przedmiotu byłem do luftu. Matematyk zabierał na weekend do domu nawet kilkoro dzieci. Bo co robi się w weekend w internacie? Możesz włóczyć się po okolicach albo grać w piłkę nożną. Ileż można…

Można jechać na weekend do domu.

Ja miałem za daleko. Dwa, trzy razy w semestrze rodzice zabierali nas do domu na tzw. wolny weekend. I tyle. Jasne, miałem kolegów, ale nasze relacje opierały się na konkurencji. Każdy starał się udowodnić, że jest lepszy od drugiego.

Ty też?

Każdy. Ja byłem świetny w sporcie, przede wszystkim w bieganiu na średnie i długie dystanse. Po dziewiętnastej, kiedy odrobiłem lekcje, mogłem biegać po pustych wiejskich ścieżkach: nareszcie byłem sam, a wokoło panowała ciemność.

To bieganie w samotności było takie ważne?

Zobacz: najpierw w szpitalach byłem kompletnie sam, a od szóstego roku życia prawie cały czas między ludźmi. Przywiozłem do internatu swoje zabawki i nagle inne dzieci też chciały się nimi bawić. Nie rozumiałem tego, byłem zszokowany. Dlatego przez całe życie trzymam się trochę na uboczu i walczę o swoją prywatność.

Opowiedz o tym więcej.

Najbardziej to widać w próbach założenia rodziny. Brakło mi wzorców, jako dziecko nie uczestniczyłem w życiu rodzinnym, bo albo szpital, albo internat. Brata o trzy lata starszego prawie nie znałem, spotykaliśmy się sporadycznie – w święta i te wolne weekendy. Nie potrafię stworzyć rodziny, nie wiem, na czym ona polega, nie mam punktu odniesienia. Źle reaguję, gdy przekracza się moją granicę prywatności. Małżeństwa kończyły się porażkami, mimo że byłem pełen dobrej woli i starań.

Tego zawsze szkoda.

Miałem 17 lat gdy, skończyłem szkołę średnią i wróciłem do domu. A rodzice już byli w trakcie rozwodu. Brat opowiadał, że nasza mama okazała się party girl – lubiła imprezy, alkohol, mężczyzn. Przeżyłem kolejny szok, bo przecież mama to mama.

A ojciec?

Znałem go trochę lepiej, spędziliśmy więcej czasu razem. Starał się: graliśmy w nogę, taki męski bonding. Pochodził z Walii, do Anglii przyjechał po wojnie, za chlebem. Wychowywał mnie jako Walijczyka, w swojej pracowni – był tapicerem – trzymał flagę walijską. Nauczył mnie nawet walijskiego hymnu.

Śpiewasz go czasem?

Nie pamiętam słów. Ale jako dziecko obowiązkowo musiałem oglądać rugby, wtedy walijskie drużyny były najlepsze. Ojciec często zabierał mnie i brata do Walii. Tam jest mnóstwo zamków. Emocjonalnie był stabilny, choć mama, jak lekkie piórko, znikała z domu na kilka dni. Dlaczego jestem rockandrollowcem? Pewnie więcej we mnie genów matki niż ojca.

Ale to ojciec kupił Ci gitarę.

I zachęcał do grania. Ojciec początkowo był konserwatywny, a potem ożenił się po raz drugi, do tego z artystką, więc poluzował. A mama zniknęła, zerwała z nami kontakt. Potem zmarła na gruźlicę.

Dużo strat jak na jedno młode jeszcze życie.

Ale bardzo dużo zyskałem na Uniwersytecie Sussex, to był mój kolejny punkt zwrotny. Wybrałem uczelnię blisko Londynu, a daleko od tego gówna w domu. To był rok 1968, wybuch hipisowski, w ogóle przez cały świat szedł ferment. Londyn był centrum Europy – to w nim rodziła się wówczas moda i sztuka, stał się ważniejszy niż Paryż. Piękne czasy.

Co w nich było najpiękniejsze?

Muzyka. Grałem na tej gitarze od ojca, byłem samoukiem, nie znałem nut. U nas w domu zawsze dużo słuchało się muzyki. A w internacie w starszych klasach stworzyliśmy zespół The Dogs, graliśmy raz w miesiącu, zapraszaliśmy dziewczyny, były tańce bez alkoholu i bez miłosnych zbliżeń.

Czyli w tym internacie nie było tak najgorzej!

W Londynie, na studiach, już czasem występowałem w klubie. Co weekend odbywały się darmowe koncerty w Hyde Parku, kiedyś na małej scenie wysłuchałem koncertu Pink Floyd. Kolekcjonowałem płyty, miałem ich mnóstwo – ­Beatlesi, The Who, Rolling Stonesi, później Jimmy Hendrix, którego początkowo nikt nie rozumiał, ale każdy czuł, że jest niezwykły. W ogóle inaczej się wtedy słuchało muzyki – ludzie zapraszali się do domu, wystarczyło hasło: idziemy do mnie, mam „Yellow Submarine”. Więc słuchaliśmy, jaraliśmy, kręciliśmy jointy. Dziś w ten sposób ludzie już nie słuchają.

Eee, słuchają…

Kiedy ostatnio umówiłaś się z kimś na słuchanie płyty? No widzisz sama… Muzyka jest teraz używana jako soundtrack. A wówczas była wspólnotą. W ogóle wszystko było wspólnotą: mieszkaliśmy w komunach, wolna miłość.

Do tego wszystkiego nie pasują mi Twoje politologiczne studia.

Politologia korespondowała z tym, jak wrzało na świecie, non stop mówiło się o wojnie wietnamskiej, chodziłem na pacyfistyczne demonstracje. Ciągnęło mnie do Europy Wschodniej. Popularnym miejscem był Berlin Zachodni. Już na miejscu kupowało się wizę na jeden dzień i można było przejść na drugą stronę – do Berlina Wschodniego.

Jakie robił wrażenie?

Dziwne, bo ludzie niemili, zamknięci, podejrzliwi. Gdy w 1976 r. przyjechałem do Polski, okazaliście się zupełnie inni – otwarci, przyjacielscy, ciepli.


Czytaj także: Detoks - Katarzyna Kubisiowska rozmawia z Mikołajem Trzaską


Po skończeniu politologii i obronie pracy o konflikcie izraelsko-palestyńskim nie wyobrażałem sobie, że mogę zostać nauczycielem akademickim. Wyjechałem do Berlina, chciałem tam pomieszkać. Znalazłem pracę w wojsku amerykańskim przy rozdzielaniu jedzenia, miałem pieniądze na czynsz. I właśnie w Berlinie zacząłem komponować.

Ten Berlin to był punkt zwrotny?

Byłem coraz bliżej Polski. Polska to był prawdziwy punkt zwrotny. Nie byłem emigrantem ekonomicznym, z ciekawości do was przyjechałem.

To niebywałe: druga połowa lat 70., schyłek bogatego Gierka, komuniści zacieśniają swobody, gdy ktoś tylko ma możliwość, emigruje na Zachód, a Ty przyjeżdżasz, żeby pomieszkać w nędznym PRL-u.

I absolutnie tego nie żałuję. Nie zaskoczyły mnie u was nawet kartki na cukier, bo w Anglii do 1957 r. wszystko było na kartki.

To w Polsce zaczęła się moja kariera muzyczna. I to tu odnalazłem samego siebie – miałem 28 lat i już wiedziałem, co chcę robić, taki mam spóźniony refleks. To dopiero punkt zwrotny – przestajesz dryfować.

Ba!

W tamtym czasie poznałem wielu inspirujących ludzi ze środowisk twórczych i opozycyjnych. Najbardziej jestem wdzięczny Maciejowi Zembatemu, on mnie wprowadził w środowisko under­groundu, zaprosił do „Zgryzu”, audycji, którą prowadził w Trójce. Ktoś mu powiedział, że w Polsce jest Anglik, że był na jego koncercie, że fajnie gra, i ­Zembaty przyszedł sprawdzić, jak ten Anglik wygląda. A dalej potoczyło się naturalnie: dostałem zaproszenie na Jazz Jamboree, gdzie spotkałem się z Markiem Jackowskim. „Słyszałem, że grasz na gitarze. Może zabierzesz tę gitarę i pogramy razem” – zaproponował, a ja się zgodziłem. W zespole była też Kora, próbowała śpiewać, ale jeszcze bardzo niepewnie. Wcześniej w Maanamie grał Milo Kurtis, ale to im nie wyszło, rozstali się. Stworzyliśmy nowy Maanam uzupełniony o nazwę Elektryczny Prysznic. W ten sposób zaistniałem na scenie muzycznej w Polsce, mimo że wkoło cała ta komuna. Stałem się muzykiem zawodowym. Z Maanamem grałem prawie dwa lata.

A w maju 1979 r. obraziłeś się na Korę i Jackowskiego, bo nie pojawili się na umówionym koncercie we Wrocławiu. Warto było?

Wtedy zamiast esemesów wysyłało się telegramy. Dostałem telegram od Irka Głowackiego, naszego menadżera, że mam pojechać do Wrocławia, bo gramy koncert, a Kora i Marek nie dostali telegramu z tą informacją. Teraz myślę, że Głowacki celowo to zrobił, widział, że muzycznie z Korą i Markiem zaczęliśmy się nie zgadzać. Poza tym Kora robiła się nieznośna, coraz trudniej się z nią pracowało – ciężko jej było w szowinistycznym otoczeniu, musiała wywalczyć autonomię. Wtedy Polacy nie brali kobiet na poważnie.

Dziś też kobiety muszą walczyć o swoje.

A Kora odstawała od tłumu. Wyglądała jak Cyganka, inaczej się ubierała, była zjawiskowa. Ludzie zaczepiali ją na ulicy. Była piekielnie silną osobowością, gdy wchodziła do pokoju, zagarniała całą przestrzeń. Dziś nie ma w Polsce tak charyzmatycznej wokalistki.

No, a ten Wrocław?

Z Aleksandrem Brożkiem, Kazimierzem Cwynarem i Leszkiem Chalimoniukiem zakładam Porter Band. I rezygnuję z gry w Maanamie. Marek przez wiele lat miał do mnie duży żal.

A Ty co poczułeś?

Uwolnienie: nie gram ich piosenek, gram swoje.

Pomógł mi wtedy Tomasz Tłuczkiewicz: w błyskawicznym tempie załatwił studio, ludzie zazwyczaj czekali na taką możliwość latami. A my nagrywaliśmy w cztery dni w Studiu Polskiego Radia w Opolu. I parę miesięcy później gotowa była płyta „Helicopters”.

Moja ulubiona piosenka z tej płyty to „Life” z delikatnymi solówkami basu i gitary slide.

Właśnie mija 40 lat od premiery „Helicopters”, miałem być w „rocznicowej” trasie, wszystko było załatwione, w tym Jarocin, Męskie Granie. Te plany pokrzyżowała pandemia. Dla naszej branży to dramat, szczególnie dla tych, którzy mają kredyty, małe dzieci. A tu od państwa żadnej pomocy, dziś sporo techników pracuje na budowie.

Proroczo brzmią pierwsze wersy „Life”: „Czy już masz dość zmian / czy już masz dość zmieniania”.

Zmiany są zdrowe. Może nie tak drastyczne, jak te spowodowane przez pandemię, ale i w tym można znaleźć coś pozytywnego. W czasie kwarantanny ludzie mogli robić coś, na co nigdy nie mieli czasu. Na przykład pomyśleć o rozwodzie, bo nagle odkryli, że partner nie jest aż tak wspaniały, jak sądzili.

A Ty?

Lekką paranoję miałem tylko przez pierwsze dni pandemii – nie miałem maski i rękawiczek, nie mogłem wyjść z domu. A potem jak robiłem zakupy, denerwowałem się, gdy widziałem stojącą przed sklepami ochronę, przypominało to sceny ze stanu wojennego.

Jak jest teraz?

Muzycy robią, co można, w tej sytuacji. Mój zespół będzie grać bezpieczny koncert, czyli 150 ludzi po jednej stronie ulicy, po drugiej stronie ulicy może siedzieć drugie 150, obowiązkowo zachować trzeba sześć przepisowych metrów od wokalisty. To jest trudne, ale za to mam świetny zespół – jak oni odświeżająco grają stare kawałki!

„Helicopters” miała premierę w karnawale Solidarności: dziesięć milionów zjednoczonych ludzi, a Lech Wałęsa podpisuje porozumienia sierpniowe. I później gwałtowne cięcie: stan wojenny i osiem lat trwogi.

W grudniu 1981 r. mieszkałem w Krakowie. Wieczorem wróciłem z koncertu, zdążyłem do domu, byłem jeszcze z drugą żoną, mieliśmy miesięczne dziecko. Budzimy się rano, a tu nic nie działa, tylko Jaruzelski w mundurze straszy z telewizora. Byłem w kropce: nie miałem zameldowania w Krakowie, tylko w Warszawie, i musiałem kombinować, by mnie milicja nie zgarnęła z ulicy. Pamiętam zomowców chodzących po ulicach i łapiących młodych ludzi, kiedyś na moich oczach zaczęli pałować kogoś za nic, tylko po to, by pokazać że istnieją, że mają władzę, że mogą. Te chaotyczne represje były skuteczne, bo siały strach, nikt nie wiedział, co będzie. Przy alei 29 Listopada jest cmentarz Rakowicki – tam było bezpiecznie, chodziłem na spacery z synem w wózeczku.

Wtedy nie chodziło Ci po głowie, by wrócić do Anglii?

Jak to? Miałem dziecko, zespół i związki z ludźmi. Nie mogłem nagle dać nogi. Uznałem, że trzeba przetrwać i robić w tej sytuacji, co jest możliwe.

Z Maciejem Zembatym zaczęliśmy grać po domach kultury piosenki Leonarda Cohena, do repertuaru dodawałem też swoje kawałki. Nie rozstawałem się wtedy z gitarą akustyczną. Maciej też grał na gitarze, tyle że okropnie, trudno było mu w tym towarzyszyć. Ale ludzie go uwielbiali: miał wielką charyzmę, czarował, kobiety za nim szalały…

Maćka tłumaczenia Cohena były dość toporne, Jacek Kleyff robił to o niebo lepiej: poetycko. Cohen to był prawdziwy artysta. Taki jak Bob Dylan… Tylko że Dylan pisze przerażająco długie teksty, czasem 10 zwrotek – kto to spamięta? Na pewno nie ja. (śmiech)

W stanie wojennym śpiewałeś „Everlasting madness”. Jest tam wers: „Obietnice zmieniają się, ale mundury są te same / Jeżeli nie naciśniesz spustu, ktoś zrobi to w twoim imieniu”.

To mój pierwszy i ostatni protest song, Maciek tłumaczył. Ale na jednym z koncertów trafiliśmy na cenzora, na następny dzień wezwano nas na dywanik i oburzona bezpieka pytała, jak coś takiego można śpiewać. Kazali nam zagrać koncert wyłącznie dla cenzorów, a Maćkowi mówić wszystko, co potem powie na koncercie.

Graliście bez „Everlasting madness”?

Dla nich bez niej. Ale wieczorem z Maćkiem zagraliśmy koncert już z piosenką. Do tego wszystkiego Maciek dodał opowieść o tym, co nam się przydarzyło z cenzorami. A oni go wezwali ponownie, powiedzieli, że jeżeli dalej będziemy śpiewać tę piosenkę, to dostaniemy zakaz występów i nagrywania przez kilka lat. Maciej wszystko nielegalnie nagrał na magnetofon i przekazał do drugiego obiegu – informacja ukazała się w bibule. I, o dziwo, odczepili się od nas.

Mieliście farta.

Na początku lat 90. zrobiłem sobie dłuższą przerwę od Polski i pojechałem do Anglii. Tęskniłem do języka, potrzebowałem zmiany, no i całe życie prywatne mi się posypało.

I?

Znowu ulga. Artysta nie powinien mieć rodziny, żony, dzieci, bo tylko ich rani. W Anglii mieszkałem u znajomych, pracowałem na budowie – świetny reset. I wróciłem do Polski, przez moment myślałem, że to błąd. Ale tylko przez moment; tu przecież mam dzieci. I zacząłem grać, trochę z Zembatym, trochę solowo, trochę z Grzegorzem Ciechowskim. Szło.

A wcześniej: rok 1989? Przecież to był przełom dla całej wschodniej Europy.

Głęboko odetchnąłem, skończył się ten koszmar. Tylko że w latach 90. nie miałem żadnych olśniewających momentów.

Ciekawe, bo to lata pełnej wolności, można było korzystać z niej pełnymi garściami.

Może chodzi o to, że wartościowe rzeczy rodzą się w trudnych warunkach? Lata 90. były i minęły, to był czas dobrobytu, człowiek mógł wreszcie zarabiać, nie to co za komuny. Lecz dobry czas to również brak pomysłów.

A potem, na początku roku 2000, przeniosłem się do Bielska-Białej. Menadżer mojego zespołu stamtąd pochodził. Bielsko okazało się dobrym miejscem. Myślałem, że nigdy nie będę komponować w takim otoczeniu, ileż można pisać patrząc na kozy. Jednak góry są inspirujące, a ja patrzyłem na nie dzień w dzień z okna sypialni. I pisałem same nieprzyzwoite piosenki, które później zaśpiewała na naszej wspólnej płycie Anita Lipnicka. Ale wtedy jeszcze jej nie znałem.

Po roku wróciłem do Warszawy, wynająłem mieszkanie i zacząłem męczyć mój zespół. I wtedy zaczęły się podchody Anity, że najchętniej by ze mną śpiewała chórki. Nie miałem pojęcia, kim jest jako artystka, to były inne klimaty, znałem tylko ,,Wszystko się może zdarzyć”, ale tę piosenkę słyszał każdy. Anita parę razy zadzwoniła, odbyliśmy serię spotkań, wymienialiśmy książki, było romantycznie, szybko poszło i w pewnym momencie zaczęliśmy razem żyć i pracować. A w 2003 r. wydaliśmy z Anitą płytę „Nieprzyzwoite piosenki”. I to był punkt zwrotny.

Bo?

Bo wcześniej zaczynałem tracić nadzieję. W tym, co robiłem, szło mi coraz gorzej. Narzekałem, że mi się nie uda, że nikt mnie już nie chce. A dzięki „Nieprzyzwoitym piosenkom” odzyskałem pewność siebie – płyta świetnie się sprzedała, miała dobre recenzje, sam ją bardzo cenię. Początkowo martwiłem się różnicą wieku między Anitą a mną, przecież to 25 lat. Sądziłem, że to źle zostanie przyjęte. Ale hejt okazał się wyjątkowo mały, może dlatego, że nie tylko byliśmy parą w życiu, ale udowodniliśmy, że sens ma nasze spotkanie artystyczne.

A co byś chciał, by zdarzyło się w najbliższym czasie?

Chciałbym jechać w trasę koncertową. I chciałbym w przyszłym roku nagrać płytę.

A poza muzyką?

Poza muzyką nic nie istnieje. Żyję dla niej i piszę pod nią. Czytam książki i oglądam filmy, bo są inspiracjami muzycznymi. Moją jedyną ambicją jest ciągle tworzyć i tworzyć, póki mogę. ©

 

JOHN PORTER (ur. 1950 r. w Cardiff) jest muzykiem, kompozytorem i tekściarzem, w tym roku celebruje 70. urodziny oraz 40-lecie wydania płyty „Helicopters”. Od połowy lat 70. mieszka w Polsce, początkowo grał z Maanamem, potem założył swój zespół Porter Band. W okresie największej popularności nieoczekiwanie go rozwiązał i zdecydował się pozostać artystą z „muzycznego offu”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2020