Berlinale: kino bez granic

66. Festiwal Filmowy w Berlinie obfitował w filmy o problemach związanych z przekraczaniem granic: tych międzynarodowych oraz tych określających tożsamość jednostki.

22.02.2016

Czyta się kilka minut

Tomasz Wasilewski, Julia Kijowska, Magdalena Cielecka, Marta Nieradkiewicz i Andrzej Chyra podczas ceremonii wręczenia nagród Festiwalu Filmowego w Berlinie, 20 lutego 2016 r. / Fot. Markus Schreiber / AP / EAST NEWS
Tomasz Wasilewski, Julia Kijowska, Magdalena Cielecka, Marta Nieradkiewicz i Andrzej Chyra podczas ceremonii wręczenia nagród Festiwalu Filmowego w Berlinie, 20 lutego 2016 r. / Fot. Markus Schreiber / AP / EAST NEWS

Gala rozdania nagród, podczas której przewodnicząca jury Meryl Streep i dyrektor Festiwalu Filmowego w Berlinie Dieter Kosslick wręczyli wspólnie Złotego Niedźwiedzia dla najlepszego filmu, potwierdziła pielęgnowaną od lat renomę Berlinale. To tutaj palące problemy współczesności zyskują błyskawiczną filmową artykulację. Wygrał dokument „Fuocoammare” Gianfranco Rosiego: niepokojący, bo zanurzony w dziejących się obok nas dramatach uchodźców i migrantów na włoskiej wyspie Lampedusa. Film Rosiego jest rzadkim przykładem wstrzemięźliwego, lecz przenikliwego reportażu. Nie sili się na ton demaskatorski, nie obiecuje też wstrząsających scen, jakich jeszcze nie widzieliśmy. W odpowiedzi na zalew medialnych doniesień i zdjęć pokazujących horror uchodźczej wędrówki „Fuocoammare” przyjmuje perspektywę małej wyspy i jej mieszkańców, dla których stan nadzwyczajny na morzu jest chlebem powszednim, a bezinteresownie niesiona innym pomoc urasta do rangi moralnego obowiązku.

Ziemie niczyje

Nie tylko dzięki zwycięskiemu filmowi świat złożony z terytoriów jasno podzielonych granicami został odsłonięty jako fałszywa idea, która nierzadko przemocą podtrzymuje istniejące nierówności. W „Soy Nero” Rafiego Pittsa kilkunastoletni Meksykanin marzy o życiu w Stanach Zjednoczonych. Chłopak twierdzi, że wszędzie będzie mu lepiej niż w Tijuanie, położonej nieopodal masywnej granicy z USA. Od znajomych Amerykanów dzieli go pełna kamer i strażników żelazna kurtyna, której przekroczenie stanie się początkiem traumatycznej przygody.

W książce „Walled States, Waning Sovereignty” Wendy Brown opisuje współczesne relacje geopolityczne na przykładzie murów dzielących sąsiadujące ze sobą kraje. Jest to jeden z największych paradoksów globalizacji: swobodny przepływ ludzi i towarów ma swoją ciemną stronę, polegającą na działaniu odwrotnym. Liczba zasieków i ścian stawianych w ostatnich latach przez rządy wielu krajów (od Arabii Saudyjskiej po Indie i Chiny) przyprawia o zawrót głowy, zważywszy, że są to przedsięwzięcia kosztowne i często nieskuteczne. W „Soy Nero” bohater przekracza granicę w Sylwestra, przy wtórze fajerwerków, które rozpraszają świętujących strażników. Technologia odgradzania nie zdaje egzaminu w konfrontacji z siłą ludzkiej determinacji. Niedługo potem Nero sam stanie na punkcie granicznym, służąc w amerykańskim wojsku, aby otrzymać kartę stałego pobytu. Kiedy sytuacja wymyka się spod kontroli, zaczyna krążyć między wzgórzami, gubiąc się z powodu braku punktów odniesienia na permanentnej ziemi niczyjej.

Wątek amerykańskiego imperializmu przemycanego pod płaszczykiem demokracji jest zresztą stałym motywem zaangażowanych społecznie festiwali filmowych. Zwykle najtrafniejszą krytykę USA znajdziemy w filmach samych Amerykanów. Michael Moore, którego dokumentalna komedia „Where to Invade Next” pokazywana była przy wtórze regularnych śmiechów widowni, poradziłby zapewne Nero, by zamiast uciekać do Wuja Sama, kupił sobie bilet do Europy. Zdobywca Złotej Palmy za „Fahrenheit 9.11” już od dawna przedkłada populistyczną siłę wyrazu ponad reporterską rzetelność. „Where to Invade Next” to pean na cześć Starego Kontynentu nakręcony w duchu Wolteriańskiego „Kandyda”: Moore z naiwnością pomieszaną ze zgrywą wypytuje mieszkańców Europy Zachodniej o poszczególne instytucje (szkoły, fabryki, więzienia), których osiągnięcia chciałby przeszczepić na amerykański grunt. W ramach happeningu zostawia za sobą amerykańskie flagi: kolejne kraje „najeżdża” rzekomo na polecenie wojska jako jednoosobowa armia. Film zbudowany jest na radykalnej niechęci reżysera do własnej ojczyzny: miejsca, gdzie w odróżnieniu od Niemiec czy Islandii nic nie działa tak, jak powinno, a modelowym przedstawicielem elity jest wciąż George W. Bush.

Bardziej przekonująco wypadł „National Bird” Sonii Kennebeck, czyli spowiedź pracowników amerykańskiego wojska pracujących przy wdrażaniu dronów do walk na Bliskim Wschodzie. Dokument ma konspiracyjny ton znany z niedawnego „Citizenfour” o Edwardzie Snowdenie: rozmowy nagrywane są niemal po kryjomu, a bohaterom depczą po piętach rządowi agenci. Stawką jest bowiem ujawnienie prawdy niewygodnej dla administracji Baracka Obamy. Bezzałogowe i swobodnie przekraczające granice drony sterowane są przez ludzi, którzy nie potrafią – bądź nie chcą – odróżnić cywila od domniemanego terrorysty.

Hotel Europa

Wśród pytań o miejsce poszczególnych krajów na mapie szczególnie mocno wybrzmiała „Śmierć w Sarajewie” Danisa Tanovicia (Srebrny Niedźwiedź – Wielka Nagroda Jury). Rozszerzając o dodatkowe wątki sztukę „Hotel Europa” Bernarda-Henri Lévy’ego, Tanović opowiada o Sarajewie obchodzącym setną rocznicę zabójstwa arcyksięcia Ferdynarda przez Gawriłę Principa. Do najlepszego hotelu w mieście przyjeżdża grupa dyplomatów i aktor ćwiczący w pokoju mowę o wolnej Europie i godności narodów uciśnionych. Za kulisami wybucha protest nieopłacanych od miesięcy pracowników, a na dachu dziennikarka telewizyjna dyskutuje ze zwolennikiem Principa, który uważa go za serbskiego bohatera.

Tanović miesza polityczne dywagacje z dynamiczną formą: kamera płynie po hotelu zderzając ze sobą bohaterów i portretując Bośnię, którą wciąż toczą stare problemy. Korupcja, miękki szantaż i bezrobocie wydają się nieusuwalnymi elementami kondycji peryferyjnej, a zjazd dyplomatów przypomina fantazję wyrażającą bałkańskie aspiracje. Unia Europejska znajduje się tuż za progiem, ale mimo pewnych oznak życzliwości broni do siebie dostępu. W samym finale historia zamachu sprzed stulecia powtarza się jako farsa.

Pozostałe dostrzeżone przez jury europejskie filmy pielęgnowały wyjątkowość naszej kultury i stylu życia. Nagroda za najlepszą reżyserię powędrowała do Mii Hansen-Løve za „L’avenir”: rozkosznie mieszczańską historię dojrzałej nauczycielki filozofii (filigranowa, grająca z lekkością Isabelle Huppert), która rozstanie z mężem przeżywa ze stoickim spokojem i godnością. Francuska reżyserka, kojarzona z tradycją spod znaku Érica Rohmera, nasyca swój film czułym optymizmem i bezpretensjonalnością – dającymi świeży oddech między gęstymi od społeczno-politycznego balastu berlińskimi seansami.

Podobnie niezobowiązująco wypadł duński „The Commune” Thomasa Vinterberga (nagroda dla najlepszej aktorki Trine Dyrholm) o grupie znajomych mieszkających wspólnie w odziedziczonym przez jednego z nich domu. Odtwarzając wyzwoloną atmosferę lat 70., film pokazuje, że projekt komuny był – przynajmniej wówczas – możliwy do zrealizowania. Wspólnota przeżywa wzloty i upadki, ale z całą pewnością nie jest piekłem na ziemi.

Jednostka w kleszczach

Inne zdanie na ten temat ma triumfujący Tomasz Wasilewski, którego „Zjednoczone Stany Miłości” (Srebrny Niedźwiedź za scenariusz) to rozpisane na kilka bohaterek spojrzenie na Polskę wczesnych lat 90.: konserwatywne społeczeństwo, które nie liczy się z kobiecymi potrzebami. Posępny ton Wasilewskiego wpisywał się w normę tegorocznego Berlinale. Ceną za krytyczne wobec rzeczywistości kino okazuje się niestety pewna monotonia tonu i stylu: wciąż wielu festiwalowych twórców jest przekonanych, że kamera z ręki podążająca za bohaterem i wyprany z ozdobników świat przedstawiony to najpewniejsza droga do „realizmu”. Rumun Adrian Sitaru udowodnił w kazirodczo-aborcyjnym dramacie rodzinnym „Illegitimate”, że taka metoda – wsparta solidnym scenariuszem i pewną ręką – wciąż może przynosić świetne efekty. W większości przypadków mamy jednak do czynienia z odtwórczym, niszowym stylem zerowym: brzydkimi filmami o brzydkich ludziach i takimż otoczeniu.

Tym większej przyjemności dostarczali więc twórcy, którzy od dekad kroczą własną ścieżką i nie oglądają się na panujące mody. Trudno o reżysera bardziej konsekwentnego niż Brytyjczyk Terence Davies, wypracowujący intymną formułę kina zawieszonego między melancholijną refleksją a zachwytem nad pięknem rzeczy i ludzkich twarzy. Jego biografia amerykańskiej poetki Emily Dickinson „A Quiet Passion” po mistrzowsku przechodzi od opowieści o XIX-wiecznych kobietach uwięzionych w konwenansach do bolesnych obrazów histerycznego, zlęknionego ciała, pogrążającego się w chorobie i zmieniającego pod wpływem czasu. Davies, pokazując, jak zarządzana przez mężczyzn gra społeczna powoduje erozję w ciele i umyśle bohaterki, pozostawia jednak narracyjną szczelinę – filmowy odpowiednik pełnej niedopowiedzeń poezji Dickinson.

Poza wszelką konkurencją plasuje się również twórczość Filipińczyka Lava Diaza, którego ośmiogodzinne „A Lullaby to the Sorrowful Mystery” stanowiło najbardziej osobliwy film konkursu (Nagroda im. Alfreda Bauera za innowacyjność). Diaz przywraca wiarę w kino jako quasi-religijny obrzęd: projekcja trwała od rana do wieczora, zanurzając widzów w filipińskim powstaniu przeciwko hiszpańskim kolonizatorom z końca XIX wieku. Choć skala dzieła jest prawdziwie epicka, to Diaz pokazuje tylko pojedynczych bohaterów, którzy znaleźli się poza głównym nurtem wydarzeń. Na przemian hipnotyzujący i usypiający, film składa się z wielominutowych ujęć zainscenizowanych w formie czarno-białych, ekspresjonistycznych tableaux: postaci zdają się gubić w dżungli, która żyje własnym życiem i w której mistycyzm miesza się z magią.

Niedźwiedzie na ulicach

Na plakatach promujących festiwal niedźwiedzie przechadzają się po Berlinie, jeden z nich nawet jeździ metrem. Można w tym dostrzec deklarację wyjścia z kina na spotkanie rzeczywistości – założenie utopijne w przypadku imprezy, której istotą jest siedzenie w ciemnej sali pełnej widzów. Mimo Złotego Niedźwiedzia dla filmu o Lampedusie i inicjatyw na rzecz uchodźców (np. zbiórka pieniędzy na rzecz ofiar wojen i tortur), Berlinale – jak większość festiwali tych rozmiarów – pozostaje z lekka wsobne i samowystarczalne: to przede wszystkim bogactwo kina z najróżniejszych zakątków świata stanowi paliwo, które napędza to wydarzenie. Może zatem społeczne zaangażowanie i polityczny radykalizm to wołanie do osób już nawróconych, do widzów, którzy i tak doskonale wiedzą, o co chodzi, i nie trzeba ich dalej przekonywać? Od oglądania filmu do praktycznego działania jest zresztą długa droga. Jednej granicy nie jest przecież w stanie przekroczyć żaden film: tej, którą wyznacza odgradzający nas od świata zewnętrznego kinowy ekran. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2016