Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Te wybory w Belfaście były inne niż poprzednie.
Przede wszystkim: zostały rozpisane niespełna rok po poprzednich – po tym, jak upadł rząd Arlene Foster, w którym jej Partia Demokratycznych Unionistów (DUP) dzieliła się władzą z republikańską Sinn Féin. Powodem nie była jakaś fundamentalna sprawa – ani Brexit, ani związki z Wielką Brytanią. Poszło o nieprawidłowości we wprowadzaniu programu dofinansowania energii odnawialnej, które będą sporo kosztowały budżet.
Dwa plemiona
Szefowa lokalnego rządu Irlandii Północnej do odpowiedzialności się nie poczuwała: Arlene Foster odmówiła podania się do dymisji. Na znak protestu ustąpił więc wicepremier Martin McGuinness z Sinn Féin. A partia odmówiła zastąpienia go innym kandydatem – w sytuacji, gdy zgodnie z tzw. wielkopiątkowym porozumieniem pokojowym z 1998 r. władzę w Irlandii Północnej zawsze muszą sprawować wspólnie dawni wrogowie: republikanie i unioniści.
Wcześniejsze wybory okazały się więc nieco oczywistą koniecznością. Przebiegły pod hasłami dotyczącymi przejrzystości, gospodarności i zarządzania państwem. To sprawiło, że spodziewano się, iż zyskać mogą partie środka – lub te, które są bardziej nastawione na współpracę niż unioniści i Sinn Féin.
Tak się jednak nie stało. Choć w chwili zamykania tego numeru „Tygodnika” pełne wyniki wyborów nie były jeszcze znane, to widać było już, że do negocjacji koalicyjnych znów prawdopodobnie staną te dwie partie. Jak podsumował to jeden z komentatorów: temat wyborów był nowy, ale rezultat ten sam – dwa konfrontujące się plemiona.
Bez eksperymentów
Unioniści i Sinn Fein zdobyli zbliżony odsetek głosów (po ok. 28 proc.) – co oznacza, że republikanie poprawili wynik sprzed roku i mogą ogłosić sukces. Ich wyborcy bardziej się zmobilizowali i tym samym Sinn Féin umocniła swą pozycję głównej partii republikańskiej.
W ogóle frekwencja wystrzeliła w górę i wyniosła ok. 65 proc. – zdecydowanie więcej niż w 2016 r. Pokazuje to, że Irlandczycy są zaniepokojeni losem kraju i swoim – i nie chcą sobie pozwolić na bierność. Potwierdzenie dawnych podziałów w regionie – poprzez zajęcie dwóch pierwszych miejsc przez te same co poprzednio partie – może w pewien sposób nawet sugerować, że elektorat uznał, iż nie czas na eksperymenty. Bo przecież mniejsze partie – republikańska SDLP i unionistyczna UUP – rozważały nawet współpracę, by w przyszłości prezentować wspólne stanowisko w takich sprawach jak zatrudnienie, opieka zdrowotna czy edukacja. Teraz uzyskały poparcie rzędu 12 proc., gdy liczyły chyba na więcej.
Zabrakło im jednak czasu na stworzenie alternatywy dla politycznych „dinozaurów”, tj. Sinn Féin i DUP.
Tym, kto poza Sinn Féin zyskał, jest centrowa, liberalna i proeuropejska Partia Sojuszu (Alliance Party): zdobyła ok. 9 proc. (czyli lepszy wynik niż przed rokiem). Być może to sygnał, że część wyborców jest zmęczona rytualnym podziałem i sceny politycznej, i społeczeństwa.
Nowe pokolenie
Sukces Sinn Féin wzmacnia jej nową liderkę Michelle O’Neill. Gdy w styczniu zastąpiła na czele partii Martina McGuinnessa, podkreślano jej młody wiek (40 lat) i fakt, że na czele Sinn Féin w Irlandii Północnej po raz pierwszy zaczyna przewodzić jej ktoś, kto nie był związany z podziemną Irlandzką Armią Republikańską, która przez dekady toczyła wojnę z Wielką Brytanią, kto nie ma na koncie wyroku i nie siedział. O’Neill ma być więc twarzą nowego pokolenia Sinn Féin.
Ale na pragmatyczną politykę, odseparowaną od przeszłości, jest raczej za wcześnie. O’Neill pochodzi z zaangażowanej republikańskiej rodziny. Członkiem IRA i więziennym weteranem był jej ojciec Brendan Doris, a dwóch kuzynów miało brać udział w akcjach IRA (jeden zginął, drugi był ranny). Związani mieli być z „Brygadą East Tyrone”, jedną z najbardziej aktywnych militarnych grup republikańskich.
Ona sama od tradycji walczących republikanów wcale się nie odcina. Przeciwnie – podkreśla, że to ojciec ją ukształtował. Wypowiadała się też z sympatią o bojownikach IRA. Niedawno wzięła udział w uroczystościach upamiętniających czterech młodych członków IRA, zastrzelonych przez brytyjskie siły specjalne w 1992 r. Apelowała wtedy o budowanie mostów i zaleczenie przeszłości – co nie uchroniło jej przed krytyką ze strony unionistów, którzy uznali to za brak szacunku dla ofiar IRA, a nawet „gloryfikowanie terrorystów”. Jakby wychodząc naprzeciw krytyce, O’Neill mówi, że „nie ma jednej narracji o żadnym konflikcie na świecie”.
W każdym razie, przeszłość w Irlandii Północnej nie została zapomniana ani rozliczona – do tego potrzeba jeszcze kilku pokoleń i spokoju. Tego, który właśnie może się skończyć.
Porozumienia i referenda
Gdy w ubiegłym roku Brytyjczycy opowiedzieli się w referendum za wyjściem z Unii Europejskiej, w Irlandii Północnej wzbudziło to wielki niepokój. Nie tylko dlatego, że tu większość (56 proc.) była za pozostaniem w Unii, lecz także dlatego, że Unia miała duży udział w północnoirlandzkim procesie pokojowym.
W 2018 r. minie 20 lat od podpisania porozumienia wielkopiątkowego. Zakończyło ono kilkadziesiąt lat przemocy w Irlandii Północnej, które obfitowały w zamachy terrorystyczne i akcje odwetowe. Odtąd wiele się zmieniło – choćby to, że dawny dowódca IRA Martin McGuinness stał się szanowanym politykiem, a nawet kilka razy spotykał się z królową.
Jednak główne linie podziału w regionie – co potwierdza wynik tych wyborów – nadal wyznaczają wektory: republikanie–unioniści, katolicy–protestanci, zieloni–pomarańczowi. Choć dla młodego pokolenia ten podział przestaje powoli być istotny, to porozumienie jest podstawą funkcjonowania Irlandii Północnej. Tymczasem nie wiadomo, co stanie się z jego zapisami w chwili Brexitu. Słynny lider Sinn Féin Gerry Adams twierdzi, że Brexit zniszczy porozumienie, ale to tylko jedna z opinii.
Z pewnością natomiast Brexit otwiera teoretyczną możliwość przeprowadzenia w Irlandii Północnej referendum w sprawie zjednoczenia z Republiką Irlandii. W porozumieniu z 1998 r. status regionu pozostał bowiem otwarty: Irlandia Północna ma być częścią Wielkiej Brytanii dopóty, dopóki uważa tak większość jej mieszkańców. W sytuacji, gdy większość głosowała tu przeciw Brexitowi i – podobnie jak Szkoci – chce w Unii pozostać, rozważenie alternatywnego scenariusza, czyli pozostania w Unii już jako część Republiki Irlandii, nie wydaje się bezzasadne. Przynajmniej tak to widzi Sinn Féin – i teraz, po jej wyborczym sukcesie, będzie o tym pewnie mówić częściej.
Tymczasem jeszcze jesienią 2016 r. mieszkańcy Irlandii Północnej wcale takiego referendum sobie nie życzyli: w sondażach pragnęło go tylko około jednej trzeciej. A i w przypadku głosowania odpowiedź mogłaby być inna, niż spodziewa się Gerry Adams: jedynie 22 proc. chciałoby zjednoczenia, a ponad 60 proc. wybrałoby pozostanie w Wielkiej Brytanii.
I to jednak może się zmienić – zwłaszcza gdy nie ma już złudzeń i realna staje się „twarda” wersja Brexitu. Natomiast, jak pokazuje przykład Szkocji – która przeprowadziła (nieudane) referendum niepodległościowe w 2014 r. – już samo zadanie takiego pytania skutecznie polaryzuje społeczeństwo.
W przypadku Irlandii może to oznaczać powrót demonów z przeszłości.
Powrót granicy?
Aby nie wszystko sprowadzało się tu do polityki i historii: są też praktyczne źródła niepokoju. Po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Irlandia Północna znalazłaby się w innym systemie celnym niż Republika Irlandii. Tymczasem wiele firm operuje tak, jakby Irlandia już była zjednoczona. Są nawet farmerzy, którzy mają bydło po obu stronach granicy... I nic dziwnego, bo tej granicy dziś właściwie nie ma.
Tymczasem po Brexicie stanie się ona zewnętrzną granicą Unii Europejskiej. Londyn deklaruje, że będzie to w jakiś sposób rozwiązane. Ale nikt nie wie, jak taki specjalny status miałby wyglądać. Może więc granica wróci, razem ze szlabanami i budkami strażniczymi?
To zaś znów będzie dzielić, będzie drażnić i może też – choć trudno sobie to wyobrazić – stać się potencjalnie celem ataków.
Jeszcze jeden podział, z którym będzie musiał sobie radzić nowy lokalny rząd. ©℗