Bękart wojny

Fascynacja superbohaterami i popkulturą nie jest już powodem do wstydu. Staje się zaczątkiem ponadnarodowej społeczności alternatywnej. Dlatego powieści Michaela Chabona trafiają w Polsce na podatny grunt.

11.08.2019

Czyta się kilka minut

Michael Chabon, Los Angeles, październik 2018 r. / JORDAN STRAUSS / AP / EAST NEWS
Michael Chabon, Los Angeles, październik 2018 r. / JORDAN STRAUSS / AP / EAST NEWS

Kiedy moi znajomi dowiedzieli się, że piszę książkę o dwóch fikcyjnych twórcach komiksu, ich najczęstszą reakcją było: „Żal mi tego gościa” – mówi Michael Chabon, kiedy rozmawiamy na FaceTime’ie. W Warszawie jest wieczór, w Berkeley w Kalifornii, gdzie mieszka, późne przedpołudnie; Chabon nie zgodził się na rozmowę wcześniej niż o jedenastej, bo ma w zwyczaju kłaść się późno. Pisze tylko w nocy.

W ten właśnie sposób, zbliżając się do czterdziestki, dwie dekady temu stworzył monumentalne, blisko tysiącstronicowe i w 2001 r. nagrodzone Pulitzerem „Niesamowite przygody Kavaliera i Claya”, które właśnie ukazują się w Polsce. Kiedy rozmawiamy, wsuwa śniadanie, i w rozpikselowanym komunikatorze bez przerwy się zacina; kolejne stopklatki ukazują go w kwiecistej koszuli, z siwymi, długimi włosami i obfitą brodą, za sprawą której przywodzi na myśl i starzejącą się gwiazdę rocka, i szalonego rabina z Europy Wschodniej.

Debiutował 12 lat wcześniej „Tajemnicami Pittsburgha”, które nieoczekiwanie stały się bestsellerem. Potem długo próbował napisać drugą książkę, by w końcu zarzucić pierwotny projekt i wydać opartych na doświadczeniu pisarskiej blokady „Cudownych chłopców”, sfilmowanych potem z Michaelem Douglasem i Robertem Downeyem Jr. w głównych rolach.

Ze świata filmu, a konkretnie telewizji, wzięła się także opowieść o Kavalierze i Clayu. Jej pierwsze rozdziały Chabon napisał jako pilotażowy odcinek serialu dla jednej z amerykańskich stacji kablowych. Producenci nie byli jednak zainteresowani. Patrząc na to, jak w drugiej połowie lat 90. traktowano w Ameryce popkulturę z superbohaterami w roli głównej, trudno się dziwić, że odrzucili opowieść o żydowskich kuzynach, którzy gdy w Europie trwa II wojna światowa, w Nowym Jorku tworzą komiks o Eskapiście – równym największym bohaterom gatunku herosie, który na okładce pierwszego zeszytu na odlew wali w twarz Hitlera.

– Dziewiętnaście lat temu nikt nie traktował superbohaterów poważnie – mówi Chabon. I ma rację. Ostatni „Superman” z Christopherem Reeve’em wszedł na ekrany 11 lat wcześniej i był komercyjną oraz artystyczną klęską. Podobnie sprawy się miały z oboma „Batmanami” w reżyserii Joela.

– A teraz spójrz, co dzieje się obecnie – dodaje pisarz. – Avengersi nie tylko są największym hitem w kinach, ale jeden z odcinków tej serii, „Czarna pantera”, został nominowany do Oscara za najlepszy film. Superbohaterowie przestali być rozrywką dla małych chłopców.

To, jego zdaniem, po pierwsze efekt wspólnej pracy dwóch pokoleń twórców oraz widzów, po drugie – wielkie dziedzictwo generacji Żydów, którzy superbohaterów stworzyli, aby uporać się z własnymi demonami.

Krypton, czyli Praga

Chabon nie jest pierwszym, który postawił tę tezę. To komiksiarz Jules Feiffer w 1996 r. na łamach „New York ­Timesa” stwierdził, że Superman – dzieło ­Joego Shustera i Jerry’ego Siegla – heros, który na swojej rodzinnej planecie nazywał się Kal-El, co po hebrajsku znaczy: „wszystko, czym jest Bóg”, a na Ziemię został wysłany przez rodziców na podobieństwo Mojżesza – był efektem wielkiej asymilacyjnej fantazji emigrantów, którzy u progu XX w. przybyli do Stanów Zjednoczonych z Europy Środkowej i Wschodniej.

„Superman wcale nie pochodził z fikcyjnej planety Krypton, ale innej, realnej – stwierdził Feiffer. – A ta planeta nazywała się: Mińsk, Łódź, Wilno albo Warszawa”. Podobną tezę postawił potem w pracy „From Kraków to Krypton” dziennikarz Arie Kaplan.

U Chabona Krypton nazywa się Praga. To z niej, żyjącej wciąż mitem ulepionego z wełtawskiego błota Golema, ucieka niedługo po utworzeniu Protektoratu Czech i Moraw młodziutki Josef Kavalier, niegdysiejszy student miejscowej Akademii Sztuk Pięknych i amator magicznych sztuczek, specjalnie – widowiskowego uwalniania się z łańcuchów. Celem jego podróży jest Nowy Jork, gdzie mieszka dalekie kuzynostwo, między innymi – rówieśnik Samuel Klayman, amator groszowych powieści, przede wszystkim graficznych.

Zapał Samuela do opowiadania pulpowych historii, połączony z artystycznym talentem Josefa, który szybko zmienia imię na Joe (a Samuel Klayman staje się Samem Clayem), owocuje nowym superbohaterem w amerykańskim panteonie: Eskapistą, olbrzymem trochę podobnym do Golema, a trochę Supermana (a przy okazji także Batmana, Fantomasa, Kapitana Ameryki czy Harry’ego Houdiniego), z tym że pozbawionym umiejętności latania (za to: z mistrzowskim talentem do ucieczek) i ze złotym kluczem zamiast litery „S” na piersi.

Eskapista ma oczywiście swojego naczelnego wroga: wykazuje się otóż szczególną predylekcją do spuszczania manta nazistom w wojnie, do której Ameryka wciąż nie dołączyła. Jest wojennym bękartem, ucieleśnionym w jednej postaci całym oddziałem żydowskich żołnierzy z późniejszego o ponad pół wieku filmu Quentina Tarantino – „Bękartów wojny”.

Czy rysowanie bitego na odlew Hitlera może się jednak równać faktycznemu uderzeniu go?

– Impuls, by stworzyć taki obrazek, w swojej strukturze jest podobny do tego, który każe faktycznie uderzyć nazistę, co Joe w końcu robi – stwierdza Chabon, przypominając scenę z powieści, w której Joe na nowojorskiej stacji metra spostrzega mężczyznę wyglądającego mu na Niemca i gdy stara się go pobić, sam kończy z pokiereszowaną twarzą.

– „Niesamowite przygody” pokazują jednak, że między możliwościami realizacji tego impulsu jest spora różnica. Narysowanie czegoś, stworzenie dzieła sztuki, to coś innego niż fizyczna przemoc, chociaż może mieć wymiar propagandowy i do niej inspirować – podkreśla.

Gdy mówię, że w takim razie powieść sprzed 19 lat to, mimo wszystko, pomnik klęski komiksiarzy żydowskiego pochodzenia, którzy swoim dziełem nie zainspirowali Ameryki do udziału w wojnie, bo uczynił to dopiero atak na Pearl Harbor, Chabon stwierdza, że to właśnie efekt czasów, o których powieść opowiada. Ponieważ komiksy były wówczas uznawane za, w najgorszym wypadku, rzecz dla małych chłopców, a w najlepszym za guilty pleasure – to i faktyczny trud żydowskich twórców, którzy jak Kavalier i Clay Eskapiście, kazali z Hitlerem walczyć Kapitanowi Ameryce, a Supermanowi wyrzucać Goebbelsa z siedziby Radia Berlin, był w Ameryce traktowany z pobłażaniem.

Fikcyjna postać, którą stworzyli fikcyjni Kavalier i Clay, dziś posiada niewspółmierną do swojego zmyślonego charakteru siłę.

– Dziewiętnaście lat po publikacji ludzie wysyłają mi zdjęcia swoich tatuaży: albo postać Eskapisty, albo emblemat klucza – mówi Chabon, stwierdzając, że to dowód na tezę, iż upodobanie do zanurzania się w świecie powieści graficznych przestało być dla Amerykanów powodem do wstydu.

I stara się nakreślić historię tej przemiany: – Zaczęło się dość niewinnie, bo poprzez pop art w latach 60. i 70., gdy komiksowa kreska została włączona w obieg kultury wyższej, ale wyłącznie ironicznie. Z czasem jednak ironia zniknęła. Dla przykładu: pokolenie mojego ojca, urodzonego w 1938 r., już potrafiło powiedzieć, że fikcyjne, komiksowe światy są dla niego bardzo ważne. Moje, a urodziłem się w 1963 r., znalazło się więc w świecie, który stwierdził, że czegoś tak istotnego nie należy traktować jako guilty pleasure. I w którym superbohaterowie stali się także realną potęgą.

A więc to, co zaczęło się poważnie, jako sublimacja żydowskich lęków, przedarło się na szczyty amerykańskiej kultury dzięki traktowaniu najpierw niepoważnemu; a gdy się na tych szczytach znalazło, zaczęło stwarzać – znów poważne – zagrożenia.

Fandom może być piekłem

– Uważasz, że w dobie deklarowanego powrotu do zamkniętych, narodowych tożsamości wspólnota fanów danego tekstu kultury może być przeciwwagą? – pytam.

– Jasne, że tak! – stwierdza z entuzjazmem Chabon, by zaraz, już ciszej, dodać: – Problem w tym, co stanowi o przynależności do grona fanów. Obawiam się bowiem, że społeczność fanów popkultury, jak świętość traktujących „Avengersów” albo „Grę o tron”, może być jednocześnie piekłem. Łatwo mogą się w niej pojawić wykluczeni: kobiety, przedstawiciele mniejszości i tak dalej. Fandom może być wspaniały, to prawda, ale może również być straszny.

Chabon odnosi się w ten sposób do tzw. gamergate – ruchu graczy komputerowych, którzy w 2014 r. rozpoczęli protest przeciwko, ich zdaniem, upolitycznianiu przedmiotu ich zainteresowania (lewicujący intelektualiści krytykowali gry za mizoginię). Powiedzieć, że protest ten był przykładem bigoterii, to właściwie nic nie powiedzieć: niechęć do domniemanego upolitycznienia w istocie służyła za łatwy sposób rozprzestrzeniania w serwisach takich jak Reddit czy 4chan nie tyle seksistowskich haseł, ile nawet skierowanych do konkretnych osób gróźb śmierci i gwałtu.


Czytaj także: Marcin Napiórkowski: NIe sposób tego zagwizdać


Badacze najnowszej historii politycznej Ameryki to właśnie w gamergate upatrują fundamentów alt-prawicy i zwolenników Donalda Trumpa – tego polityka, przeciwko któremu Chabon, podobnie jak inni amerykańscy pisarze (m.in. Lauren Groff i Stephen King), jednoznacznie się opowiada.

– W jednym z wywiadów powiedziałeś, że każdy dzień zaczynasz od sprawdzenia, czy ostatniej nocy Trump przypadkiem nie miał ataku serca – mówię, i gdy dodaję, że jest to okaz politycznego zaangażowania, Chabon od razu wchodzi mi w słowo: – To jest dla ciebie polityczne zaangażowanie? A nie przyszło ci do głowy, że to może chęć, aby wielki koszmar się skończył?

– Nazywając Trumpa koszmarem, odbierasz prawo do posiadania własnego zdania tym Amerykanom, którzy na niego głosowali i uznają za swojego prezydenta – mówię.

– Oni – odpowiada – także nie wiedzą, że to dla nich koszmar.

– Czyli uważasz, że jako lewicujący liberał wiesz lepiej, niż pewna grupa ludzi. – Tak. I tego się trzymam.

Jego polityczne zaangażowanie zaczęło się po roku 2008, gdy pracował nad „Poświatą” – stylizowaną na wspomnienie o jego dziadku opowieścią o tym, jak nazistowski naukowiec Wernher von Braun, jeden z twórców rakiety V2, nie tyle wymknął się ścigającym go pod koniec II wojny światowej amerykańskim żołnierzom, ile stał się po wojnie jednym z luminarzy amerykańskiej kosmonautyki i współtwórcą lądowania człowieka na Księżycu. To w tej powieści jako fikcyjny, komiksowy superbohater pojawia się Barack Obama.

Jednak swoje poglądy Chabon wyraża nie tylko w powieściach: – Razem z żoną [pisarką i eseistką Ayelet Waldman – przyp. red.] wydaliśmy książkę, w której zaprosiliśmy kilkunastu światowych pisarzy, m.in. Colma Toibina, Dave’a Eggersa czy Mario Vargasa Llosę, do napisania esejów o izraelskiej okupacji palestyńskich terytoriów. Sam w zeszłym roku, przy najlepszej chyba do tego okazji, bo na zakończeniu roku w Hebrew Union College w Los Angeles, wprost powiedziałem, co, jako ateista, sądzę o działalności Izraela na Zachodnim Brzegu czy żydowskim obyczaju, by zawierać małżeństwa tylko z innymi Żydami.

Wielki dług

– Pytanie o moją tożsamość jako Żyda musi paść zawsze. Cała historia amerykańskiej literatury jest historią przebijania się do jej głównego nurtu tych, którzy wcześniej byli pomijani. Taki był w latach 50. kazus żydowskich pisarzy, jak Saul Bellow czy Bernard Malamud, odrobinę później Roth. I co z tego? W latach 60. to samo stało się udziałem prozaików czarnoskórych, w rodzaju Jamesa Baldwina. W latach 70. z kolei – pisarzy pochodzenia azjatyckiego. W latach 80. pisarzy zastąpiły pisarki, i tak dalej, i tak dalej. To dla mnie wspaniała historia tego, kto i przez kogo zostaje uznany za pisarza wysokoliterackiego, czyje książki wychodzą w renomowanych domach wydawniczych, czyje są traktowane poważnie. Jest to, oczywiście, wielka gra tożsamości i tego, jakie składowe tworzą Amerykanina; problem tak samo istotny dla pokolenia Rotha, jak mojego czy odrobinę młodszego, reprezentowanego choćby przez Jonathana Safrana Foera. Tylko że my jesteśmy beneficjentami walki, którą podjęli Bellow albo Malamud 70 lat temu. Nasze książki już nie są traktowane jako ewenement w amerykańskiej wyobraźni, problemy przez nie podejmowane nie są traktowane przez czytelników jako dziwaczne problemy żydowskie. Przeciwnie: są problemami na wskroś amerykańskimi.

Kiedy Chabon mówi o tym długu, trudno nie usłyszeć w jego głosie nostalgii – a kto zna jego powieści, ten wie, że nie jest to tylko nostalgia za dopominaniem się o własny głos, ale za epoką, po której nastąpiło wszystko to, co Tony Judt zbiorczo nazwał „powojniem”. Ta epoka jest tłem „Niesamowitych przygód”: jako najważniejszy okres życia jego fikcyjnego dziadka wraca w „Poświacie”, niewydanym w Polsce „The Final Solution” (2004) i niektórych opowiadaniach z również niewydanego tomu „Werewolves in Their Youth”.

Tych, którzy epokę ową budowali, zwykło się zbiorczo określać mianem „greatest generation”; Chabon jednak tego określenia nie lubi i nie zgadza się, by jego predylekcję do umieszczania akcji powieści w tamtych czasach nazywać nostalgią.

– Przede wszystkim – stwierdza – denerwuje mnie użycie przymiotnika „greatest”. Owszem, to byli ludzie, którzy za młodu zakasali rękawy i pojechali do Europy bić się z Hitlerem; problem w tym, że byli to też ci sami ludzie, którzy, za cenę lądowania na Księżycu, zgodzili się na wybielenie przeszłości Wernhera von Brauna i na wojnę w Wietnamie.

Ta generacja stworzyła złotą epokę w dziejach amerykańskiego komiksu, lecz po wojnie przestała odczuwać potrzebę baśni takich jak ta o Eskapiście. Początkowo udana w „Niesamowitych przygodach” próba Joego, by zainteresować powieściami graficznymi także dorosłych, gdy Berlin zostaje zdobyty, obraca się na nice. I choć – uwaga, spoiler – powieść wieńczy dokonana przez Kavaliera transakcja, za sprawą której staje się on właścicielem Empire Comics, to firma jest już cieniem swojej dawnej świetności.

Kto zna historię amerykańskiego komiksu, ten wie, że odbić się będzie miała szansę na początku lat 60. – wtedy, kiedy Stan Lee stworzył Fantastyczną Czwórkę czy Doktora Strange’a – ale nową, filmową już i gadżetową wielkość zyskać może dopiero dzisiaj. ©

 

Michael Chabon, NIESAMOWITE PRZYGODY KAVALIERA I CLAYA, przeł. Piotr Tarczyński, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2019

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2019