Barcelona: więcej niż futbol, mniej niż klub

We współczesnej piłce wszystkie drogi prowadzą do stolicy Katalonii. Nic dziwnego, że jedną z nich poszedł Robert Lewandowski. Wyszedł na tym dobrze czy wdepnął?

02.04.2023

Czyta się kilka minut

Robert Lewandowski świętuje strzelenie bramki w meczu Barcelony z Manchesterem United, 23 lutego 2023 r. / IMAGO / ANDREW YATES / EAST NEWS /
Robert Lewandowski świętuje strzelenie bramki w meczu Barcelony z Manchesterem United, 23 lutego 2023 r. / IMAGO / ANDREW YATES / EAST NEWS /

Ktokolwiek słyszał nazwę tej drużyny, czyli niemal każdy mieszkaniec globu, zdziwi się, że zdanie „we współczesnym futbolu wszystkie drogi prowadzą do Barcelony” można rozumieć także w przewrotny sposób: oto ów „więcej niż klub” (jak głosi jego motto) stanowi emanację wszystkich chorób, z jakimi zmaga się dziś ten sport. Jak powiedział kiedyś José Mourinho, pracujący w niej przed laty w roli tłumacza i asystenta angielskiego trenera Bobby’ego Robsona: „Barcelona zastawia na ciebie pułapkę. Chodzi o to, żebyś zaczął myśleć, że to grupa przemiłych ludzi żyjących w idealnym świecie”.

Za kulisami owego „idealnego świata”, w instytucji kreującej się na szlachetną, romantyczną i oddaną szczytnym ideałom, roi się jednak od skandali, afer i kompromitujących błędów w zarządzaniu. Ostatnia wygrana z Realem Madryt w meczu nazywanym na całym świecie El Clásico oznacza wprawdzie, że po trzyletniej przerwie Barça odzyska najprawdopodobniej mistrzostwo Hiszpanii, a w związku z tym odtrąbi koniec kryzysu, w trakcie którego odszedł związany z nią od początku kariery Leo Messi. Ale w tle sukcesu są np. rewelacje o opłacaniu byłego wiceszefa związku hiszpańskich sędziów piłkarskich – oficjalnie za „konsultacje”, a nieoficjalnie być może za zapewnianie drużynie przychylności arbitrów. Zmagający się z potężnym i, co gorsza, krótkoterminowym zadłużeniem zarząd chwyta się też – wobec nałożonych przez władze ligi hiszpańskiej restrykcji dotyczących limitu płacowego – kreatywnej księgowości i oddawania zewnętrznym firmom części spodziewanych dopiero zysków.

Rodak na wakacjach

W Polsce świeżym powodem zainteresowania Barceloną jest oczywiście Robert Lewandowski. O tym, że nie zmienił drużyny na lepszą, kapitan naszej reprezentacji przekonał się wprawdzie już w ósmym występie dla nowego klubu: we wrześniu 2022 r. Bayern, w którym do niedawna występował, rutynowo pokonał jego nowy zespół. Nie oznacza to jednak, że on sam obniżył loty: w lidze hiszpańskiej dość szybko zdobył 15 bramek i mimo pomundialowej obniżki formy prowadzi wciąż w klasyfikacji najlepszych strzelców.

Ale nie o sportowy wymiar przeprowadzki do Katalonii chodziło. Z perspektywy fizycznego komfortu 34-letniego już piłkarza tutejsze rozgrywki wydają się mniej wymagające, a z perspektywy jego rodziny – miejscowy klimat bardziej odpowiedni do życia (jeden z historyków Barcelony nazwie go uosobieniem europejskiego marzenia: „doskonałym połączeniem jedzenia, piękna, dobrej pogody, zamożności, niezbyt szalonego tempa życia, przyjaznej atmosfery, morza i gór”). Z perspektywy interesów globalnej supergwiazdy futbolu z kolei gra w Barçy oznacza otwarcie na nowe zasoby kibiców, np. z Ameryki Łacińskiej.

Nade wszystko jednak Barcelona to mit i historia, bez której piłka nożna wyglądałaby kompletnie inaczej. Na jakimkolwiek boisku odbywają się dziś mecze, jakikolwiek trener obmyśla dziś nowy sposób ich rozegrania, katalońskie rewolucje pozostają dla nich punktem odniesienia.

A w tle jest przecież jeszcze miasto Gaudiego, w kontekście którego użycie słowa „mit” również nie wydaje się tanim chwytem.

Raj nie dla wszystkich

O futbolu opowiadać byłoby najprościej: można by wtedy ograniczyć się do wyliczanki nazwisk, które u kibiców powodują przyspieszone bicie serca (oprócz tych najoczywistszych i najświeższych poprzedników Lewandowskiego, jak Messi czy Neymar, Iniesta i Xavi, Stoiczkow i Laudrup, Maradona i „prawdziwy”, czyli brazylijski Ronaldo, przypomnieć można choćby uciekiniera z komunistycznych Węgier Lászlo Kubalę). Mniej oczywiste będzie pokazanie jego społecznego tła.

Pierwszym bohaterem tej opowieści stanie się wówczas pewien Szwajcar, który w 1899 r. dał ogłoszenie do lokalnej gazety, zapraszające na spotkanie zainteresowanych organizacją meczów piłki nożnej. Zauważmy od razu paradoks: klub uważany za demokratyczny i będący formalnie własnością zrzeszonych w nim stu kilkudziesięciu tysięcy socios został założony przez imigranta i przedstawiciela burgesia – do dziś mającej w nim największe wpływy i funkcjonującej w ramach chowu wsobnego miejscowej burżuazji.

„Klub zdecydowanie nie jest przedstawicielem klasy robotniczej” – tłumaczy Simon Kuper w książce „Barça. Powstanie i upadek klubu, który ukształtował nowoczesną piłkę nożną”, kreśląc obraz miasta, które od stuleci szczyci się najlepiej funkcjonującą gospodarką w rejonie Morza Śródziemnego, i którego elity uważają się za bardziej kosmopolityczne, nowoczesne i europejskie niż „prymitywni i dzicy Hiszpanie”. W sali obrad klubowego zarządu mówi się po katalońsku (co również jest wyróżnikiem klasowym – miejscowy proletariat posługuje się hiszpańskim). Wszyscy świetnie się znają, wszyscy mieszkają w mieście od pokoleń (najchętniej w domach projektowanych przez Gaudiego), wszyscy chodzili do tych samych szkół.

Przybysz z zewnątrz raczej nie dostanie tu dziś szansy jako niepasujący do entorno, środowiska. Najgłośniejszym przykładem byłby właśnie Mourinho. Zemsta, jaką poprzysiągł daremnie aplikujący tu o posadę w 2008 r. Portugalczyk – niczym wygnany z raju szatan w poemacie Miltona, jak portretuje go autor „Dziedzictwa Barcelony” Jonathan Wilson – stała się motorem napędzającym jego dalszą karierę, budowaną w kontrze do katalońskiego stylu gry i pogodnego wizerunku.

W hołdzie Katalonii

Nie zawsze tak było. Ów przybysz ze Szwajcarii, Hans Gamper, rychło uległ katalonizacji i zmienił imię na Joan – zjawisko będzie się powtarzać, a najsilniej da znać o sobie, gdy w podupadłym wówczas klubie pojawi się Johan Cruyff.

Holender przybył tu w 1973 r., a więc w ostatnich latach reżimu generała Franco, kiedy rany po hiszpańskiej wojnie domowej były wciąż dalekie od zabliźnienia. Jedną z jej ofiar był prezydent Barçy, Josep Sunyol, zabity przez falangistów na górskiej drodze. Opierające się miasto zostało spacyfikowane przez zwolenników El Caudillo – kto czytał Orwella, ten wie. Tłumaczony na polski pisarz Manuel Vázquez Montalbán (skądinąd więzień reżimu) mówił, że „na liście prześladowanych organizacji czwarte miejsce – za komunistami, anarchistami i separatystami – zajmowała FC Barcelona”. Socios wciąż pamiętają o ofiarach tamtego konfliktu – gdy El Clásico rozgrywane jest na klubowym stadionie Camp Nou, przed meczem udają się na pobliski cmentarz, by prosić poległych krewnych, przyjaciół i piłkarzy o wsparcie.

Lista prześladowań, które faktycznie spotykały FC Barcelonę, jest – co pokazuje np. Filip Kubiaczyk w książce „Historia, nacjonalizm i tożsamość. Rzecz o piłce nożnej w Hiszpanii” – dłuższa niż czasy rządów Franco; kiedy w 1925 r. kibice wygwizdali odegrany przed jednym z meczów hymn Hiszpanii, stadion zamknięto na kilka miesięcy. W najmroczniejszych czasach „frankiści sprawowali iście inkwizytorską kontrolę nad klubem”, a jej celem była hispanizacja. Nie brakuje wprawdzie historyków, którzy uważają, że Franco świadomie podsycał regionalne rywalizacje w piłce nożnej, traktując to jako rodzaj wentyla bezpieczeństwa i dbając o zapewnienie rodakom przede wszystkim pan y fútbol (chleba i piłki). Ale nawet jeżeli tak było, to – jak pisze Kubiaczyk – dyktator „nie przewidział, do jakiego stopnia Camp Nou stanie się miejscem, w którym »robi się politykę« i wyraża nastroje społeczne całego regionu”.

Narodowy klub

Do dziś bycie soci jest w Barcelonie raczej oznaką statusu. Niektórzy tak naprawdę nie lubią piłki, obecność na meczach ograniczając do spotkań z Realem Madryt, czyli z Hiszpanią. „Dla nich Barça to poczucie wspólnoty, piłka jest w tym mniej istotna” – pisze badacz dziejów drużyny.

„Znaczna część katalońskiej historii jest opowieścią o poniżeniach i frustracji; miażdżonych i deptanych aspiracjach” – czytamy w książce „Barça. Życie, pasja, ludzie” Jimmy’ego Burnsa. Dopiero powołanie klubu oznaczało powstanie nośnika, który ożywił lokalną dumę. „Stało się to w momencie, gdy Hiszpania cierpiała z powodu traumy związanej z utratą wpływów swojego imperium na Kubie i Filipinach – zauważa Burns. – Barça ofiarowała możliwość wyrównania dawnych długów, powstania nowego frontu, skierowanego bardziej w stronę Europy, miejsca, w którym narodziła się sama gra”.

Czasami nadmiar polityki bywa dla przybyszów męczący. Francuz Emmanuel Petit, który grał tu na przełomie XX i XXI w., wspominał: „Od razu, gdy pojawiłem się w Barcelonie, ludzie mówili mi »nie staraj się nauczyć kastylijskiego, musisz nauczyć się katalońskiego«. Odpowiadałem: »Jestem w Hiszpanii czy nie?«. A oni na to: »Nie. Jesteś w Katalonii«. Pod koniec miałem już dość tego typu sytuacji. Rozumiem, że się z tym identyfikowali, ale to zahaczało już o rasizm”.

„Katalończycy nie mogli mieć państwa narodowego, więc stworzyli narodowy klub” – podsumowuje Kuper. Narodowy i w pewnym momencie najbardziej dochodowy w świecie.

Prorok z Holandii

Sprawił to w dużej mierze Cruyff. Przed jego pierwszym przyjściem był to, owszem, bastion lokalnej dumy, ale bez ambicji i możliwości podboju na skalę globalną. „Gdy zaczynałem, byłem trzy razy bardziej sławny niż Barcelona. Teraz się mniej więcej zrównaliśmy” – kwitował pod koniec życia Holender. To on wybudował tu – jak powiedział najsłynniejszy z jego uczniów Pep Guardiola – piłkarską katedrę. Czy tylko tu? „Zaryzykowałbym tezę, że Cruyff stworzył całą współczesną piłkę nożną. Jest Freudem lub też Gaudim tego sportu” – pisze Kuper.

Kiedy w 1988 r. Cruyff wracał do Katalonii jako trener, przejął drużynę pogrążoną w kryzysie i nie tylko wygrał z nią pierwszy w dziejach Puchar Europy: nadał jej tożsamość i styl. „Przed epoką Cruyffa mówienie o trenerskiej filozofii wydawało się dziwne, Holender zmienił jednak także wizerunek piłkarskiego szkoleniowca – z generała zagrzewającego swoje oddziały do boju w proroka formułującego swoje credo” – czytamy w „Dziedzictwie Barcelony”.

Zdaniem Cruyffa futbol miał w sobie coś z geometrii, a słowem kluczem do rozumienia gry była „przestrzeń”. Akcje jego drużyn były płynne, podobnie jak wymienność pozycji między zawodnikami. To dzięki niemu – twierdził inny wielki trener, Arrigo Sacchi – piłka z gry indywidualnej stała się zespołową.

Drużyna marzeń

Kiedy przyjechał do Barcelony jako piłkarz, na lotnisku witały go tłumy. Barça nie wygrała ligi od 13 lat, ale reżim Franco dogorywał i Katalończycy podnosili głowy. Podobnie jak wcześniej w Holandii, gdzie trochę wbrew swojej woli stał się ikoną rewolucji pokolenia dzieci kwiatów, na wskroś apolityczny, ale zarazem wiecznie zbuntowany Cruyff był symbolem czegoś więcej niż futbol.

Trochę z przypadku. W Barcelonie Cruyffom urodził się syn. Postanowili nadać mu imię Jordi, nie wiedząc, że nosił je patron Katalonii i w czasach dyktatury było zakazane. Kiedy poszli dziecko zarejestrować, usłyszeli, że imię musi brzmieć po kastylijsku: Jorge. Na Cruyffa podobne nakazy działały jak płachta na byka – ani myślał ustąpić i w końcu to urzędnik się ugiął. Kiedy w lutym 1974 r. Barcelona wygrywała 5:0 na stadionie Realu (był to najlepszy mecz Cruyffa w jej barwach), Montalbán pisał: „1:0 dla Barcelony – 2:0 dla Katalonii – 3:0 dla świętego Jordiego – 4:0 dla demokracji – 5:0 przeciwko Madrytowi”. To w tamtym sezonie Barça odzyskała mistrzostwo kraju. Rok później umarł Franco, którego popiersiem rzucano tego dnia w biurze klubowego zarządu. Wkrótce Cruyff nosił już na ramieniu kapitańską opaskę w barwach Katalonii.

Po porażce Holandii na mundialu w 1974 r. Cruyff zaczął rozwijać koncepcję „moralnego zwycięzcy” – Kuper nieco złośliwie zauważa, że od tej pory piękno w futbolu przestało być skutkiem ubocznym, a zaczęło być sposobem na wygrywanie tych meczów, które się przegrywa – ale i tamta Holandia, i tamta Barcelona faktycznie grały pięknie. W 1992 r. sparaliżowanej ze strachu drużynie przed meczem o Puchar Europy (uważali, że to przeklęte trofeum i klub nigdy go nie zdobędzie) Holender powiedział po prostu „Idźcie i się bawcie”. Drużynę nazwano później Dream Teamem, a koncepcje jej trenera zaczęli rozwijać niezliczeni naśladowcy.

I stała się światłość

O tym, jak wyciągnął z zespołu juniorów Pepa Guardiolę i uczynił liderem drużyny – nie najszybszego i chudego jak pietruszka – opowiada się tyle historii, że niektóre mają wręcz charakter apokryfów. Po latach, już jako nieformalny doradca prezydenta klubu, namaścił niemającego jeszcze doświadczenia w prowadzeniu dorosłych drużyn dawnego podopiecznego na nowego trenera – to właśnie wtedy podano czarną polewkę Mourinho.

Grająca pod Guardiolą tzw. tiki-takę Barcelona aż dwukrotnie w ciągu czterech lat wygrała Ligę Mistrzów i trzy razy mistrzostwo kraju – do dziś wielu ekspertów upiera się, że w dziejach futbolu nie było drużyny grającej w sposób równie piękny i wyrafinowany zarazem. Ale jej młody trener podkreślał, że jedynie dobudowuje kaplicę w katedrze wzniesionej przez Cruyffa.

Od tamtej pory główne założenia klubowej filozofii zmieniły się niewiele. „Przyjechał tu taki jeden, Johan Cruyff – mówi obecny trener Barcelony, Xavi, w drużynie Guardioli pełniący podobną rolę, co Guardiola w drużynie Holendra. – Chciał głosić nowy futbol, utrzymywać się przy piłce, kontrolować przebieg meczu, prezentować ofensywną i atrakcyjną piłkę. Staramy się grać w tym duchu od 20-30 lat”. Xavi, podobnie jak wcześniej Guardiola i Messi, jest wychowankiem La Masii. W kamiennych murach tej rozwiniętej pod okiem Cruyffa akademii piłkarskiej z internatem chłopcy uczyli się nie tylko biegania za futbolówką – wychowywano ich tak, jakby mieli za chwilę dołączyć do miejscowej burżuazji. W tym przypadku chów wsobny przynosił korzyści: absolwenci szkółki stawali się gwiazdami pierwszej drużyny, później jej trenerami. Wszyscy się znali, rozumieli, w jakim systemie powinno się grać, starsi opiekowali się młodszymi.

W 2012 r. przydarzył się Barcelonie mecz, w którym w drużynie poprowadzonej przez wychowanka wystąpiło jedenastu wychowanków. Na jej koszulkach nie widniały reklamy wielkich koncernów, tylko UNICEF-u. Ponieważ w Realu Madryt pracował wówczas Mourinho, odpowiedź na pytanie o to, kto we współczesnym futbolu jest po jasnej stronie, wydawała się oczywista.

Czas mroku

Kilka lat później katedra zaczęła się jednak walić, a jedną z przyczyn była z pewnością także swego rodzaju rodzinność (Kuper woli słowo: „kastowość”) stojącej za nią instytucji. „Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i klub, którego wierzchołek będzie sięgał nieba”, mówili kolejni prezydenci, mamiąc głosujących wizją sprowadzenia do drużyny kolejnych supergwiazd. Kiedy w 2015 r. Barcelona wygrała Ligę Mistrzów po raz piąty, miała pieniądze, by kupić każdego zawodnika na świecie, ale – rozleniwiona pasmem sukcesów – zaczęła kupować nie dość, że za drogo, to jeszcze byle kogo.

Z niektórymi transferami wiązały się malwersacje, jak w przypadku zaniżenia kosztów zakupu Neymara za czasów prezydentury Sandra Rosella, który musiał w związku z tym podać się do dymisji, później zaś – oskarżony o pranie brudnych pieniędzy – spędził blisko dwa lata w areszcie. Niektóre – za czasów równie niesławnego Josepa Marii Bartomeu – były dowodem niekompetencji zwierzchnika i zmieniających się w błyskawicznym tempie dyrektorów sportowych klubu.

Co może gorsze, boiska treningowe Barcelony przestały być miejscem intelektualnego fermentu. Czas, gdy w Barçy pracował Louis van Gaal, nazwano największym trenerskim seminarium w dziejach piłki, bo pod okiem Holendra rozwijali się przyszli szkoleniowcy czołowych klubów i reprezentacji: Ronald Koeman, Luis Enrique, Laurent Blanc, Frank de Boer, Julen Lopetegui, Guardiola i Xavi, a także wychodzący powoli z roli tłumacza Mourinho. Było to jednak ćwierć wieku temu. Od tamtej pory metody szkoleniowe La Masii zaczęto kopiować w wielu drużynach świata – także w Manchesterze City, który kupiony przez katarskich szejków sprowadził z Barcelony najpierw kompetentnych dyrektorów, później zaś trenera Guardiolę. „Prawda jest taka, że już od dawna nie ma tu żadnego projektu czy planu. Jest łatanie dziur i gaszenie pożarów na bieżąco” – to gorzkie zdanie Leo Messiego z września 2020 r.

Inna sprawa, że z każdym kolejnym sezonem klub stawał się coraz bardziej uzależniony właśnie od Messiego. Nie tylko w sensie sportowym – geniusz Argentyńczyka przynosił drużynie co roku dziesiątki bramek i asyst przy bramkach kolegów – ale także wizerunkowo-marketingowym. Hiszpańska prasa informowała, że zarobki lidera drużyny w latach 2017-2021 przekroczyły 555 mln euro; było to niemal 30 proc. wydatków Barçy na wynagrodzenia. W Katalonii nazywano to zjawisko Messidependencia – początkowo klub pasożytował na Messim, później jednak Messi zaczął pożerać klub.

Teraz już niemal wszystko (nawet zatrudnienie szkoleniowca!) zależało od tego, co robi i myśli Argentyńczyk, kolejni trenerzy traktowali swojego najważniejszego zawodnika niemal jak pracodawcę. To nie mogło skończyć się dobrze.

Kasa się nie zgadza

Przez jakiś czas biznes się jeszcze kręcił. Na koszulkach drużyny najpierw pojawiły się reklamy Qatar Foundation, później zaś Qatar Airways. Przed sezonami zespół, podobnie jak inne superkluby, jeździł po świecie w promujące markę trasy. Jak powiedział kiedyś zaufanemu dziennikarzowi jeden z członków kierownictwa klubu, „konkurujemy z League of Legends [grą komputerową], Realem Madryt i Netfliksem”.

Z czasem wszystko się jednak posypało: inne superkluby zaczęły nie tylko dysponować większymi pieniędzmi, ale miały lepsze pomysły organizacyjno-sportowe. Kiedy się czyta, że prezes Bartomeu wynajął firmę śledzącą byłych i aktualnych pracowników, m.in. Messiego, Guardiolę czy ­Xaviego, i prowadzącą wobec nich czarny PR – uwierzyć można już we wszystko. Np. w to, że przedstawiciele „więcej niż klubu” sondowali w UEFA, czy i za jaką kwotę skłonna byłaby przymknąć oko na coraz bardziej rozchodzące się z wymogami finansowego fair play klubowe rachunki.

W ciągu ostatnich kilku lat poziom wynagrodzeń w Barcelonie wymknął się spod kontroli, a brak sportowych sukcesów i pandemia (w trakcie której zarząd próbował wykreować wizerunek piłkarzy jako nieskłonnych do ograniczenia swoich pensji chciwców) stanowiły ciosy, po których klub nie umiał się podnieść.

W końcu ze sloganu „więcej niż klub” została jedynie demokracja bezpośrednia: rzesza oburzonych socis zmusiła Bartomeu do rezygnacji. W 2021 r. na fotel prezydenta wrócił opromieniony blaskiem dawnych sukcesów drużyny Guardioli Joan Laporta, ale nie miał w rękawie żadnych atutów. Kiedy obciążenie klubu z tytułu wynagrodzeń wynosiło 110 proc. przychodów (liga hiszpańska ustanowiła limit 70 proc.), skończył się kontrakt Messiego. Argentyńczyk musiał odejść, podobnie jak wielu innych kolegów z drużyny, wypychanych pospiesznie i niezbyt elegancko.

Oddajcie radość

W XIX w. burgesia nie tylko powołała do istnienia drużynę piłkarską – powierzyła też Gaudiemu budowę Sagrada Família. „Niczym futbol krujfiański została ona stworzona przez szalonego geniusza, który brzydził się liniami prostymi – czytamy u Simona Kupera o najsłynniejszej świątyni miasta. – Gaudi walczył z finansującymi jego prace lokalnymi kupcami dokładnie tak samo, jak Cruyff walczył z ich potomkami w zarządzie Barçy”. Obu zależało też, by sprawiać uciechę swoim wyznawcom. „Fa goig!” (dawajcie radość) to ostatnie słowa Katalończyka do robotników pracujących przy katedrze – chwilę później wpadł pod tramwaj.

Jak wieżę Babel, obie budowle trudno uznać za dokończone, ale – jak zauważył krytyk sztuki Robert Hughes pisząc o świątyni – „budynek zdaje się umierać wraz z postępem prac”. Co więcej – obie nie służą już katalońskim wiernym, stanowią raczej skansen. Barcelona egzystuje dzięki łasce banków, wspomnianej kreatywnej księgowości i wyprzedaży rodowych sreber – nawet do nazwy Camp Nou zostanie dołączona marka nowego sponsora, platformy Spotify.

Wśród książek, które przyniosły Manuelowi Vásquezowi Montalbánowi największą sławę, jest cykl powieści, których bohaterem jest mieszkający w Barcelonie prywatny detektyw Pepe Carvalho. Akcja jednej z nich, zatytułowanej „Środkowy napastnik zginie o zmierzchu” i inspirowanej okresem występów na Camp Nou Gary’ego Linekera (ukazała się w 1988 r.), rozgrywa się m.in. na klubowych salonach, gdzie mało któremu działaczowi chodzi o dobro drużyny. Co jednak uderzające, portretowany zwykle jako nieszkodliwy odklejeniec pomocnik Carvalha, niejaki Biscuter, snuje w pewnym momencie – już wtedy, 35 lat temu! – wizję „szejków arabskich, którzy wywożą wszystkich dobrych piłkarzy do tych miast na pustyni, żeby tworzyć niezwyciężone drużyny na zamówienie”.

Zdanie, że we współczesnym futbolu wszystkie drogi prowadzą do Barcelony, można czytać i tak, że od jakiegoś czasu ruch po nich odbywa się w drugą stronę. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Barcelona babel