Geniusz, guru, Guardiola. Jak Manchester City wygrał Ligę Mistrzów

To było najczęściej zadawane pytanie przed finałem Champions League, choć odpowiedź znaliśmy niezależnie od wyniku meczu. Owszem, Pep Guardiola jest najwybitniejszym trenerem w historii futbolu. Kropka.

11.06.2023

Czyta się kilka minut

Pep Guardiola po zwycięskim finale Ligi Mistrzów, Stambuł, 10 czerwca 2023 r. / Fot. Manu Fernandez / Associated Press / East News /
Pep Guardiola po zwycięskim finale Ligi Mistrzów, Stambuł, 10 czerwca 2023 r. / Fot. Manu Fernandez / Associated Press / East News /

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że akurat spotkanie z Interem wydawało się tego nie potwierdzać. Że akurat na grę drużyny Simonego Inzaghiego trener Manchesteru City długo nie mógł znaleźć recepty, akcje jego piłkarzy toczyły się mniej płynnie niż zazwyczaj, dominacja na boisku nie była tak absolutna, a pressing nie tak intensywny.

Erling Haaland miał jeszcze mniej kontaktów z piłką niż zwykle i – poza jednym przypadkiem – nie przekładały się one na zagrożenie bramki rywala. Kevin De Bruyne nie dyrygował kolegami w sposób, do jakiego przywykliśmy, ale to z prostej przyczyny: złapał kontuzję i musiał opuścić boisko po pół godzinie gry. Jack Grealish nie obezwładniał rywali dryblingiem na lewym skrzydle, na prawym z kolei Bernardo Silva zbyt rzadko schodził do środka, by tam do spółki z İlkayem Gündoğanem i – po kontuzji De Bruyne’a – Philem Fodenem zabierać rywali na karuzelę szybkich podań.

Mistrzowie Anglii wyszli na prowadzenie dopiero w 68. minucie po uderzeniu Rodriego, który jako pierwszy dopadł do piłki odbitej przez któregoś z obrońców, ale nawet po tym golu trudno było powiedzieć, że panowali nad sytuacją. Dążący do wyrównania piłkarze Interu obijali poprzeczkę, raz drogę do bramki zagrodził im ich własny napastnik Lukaku, w którego trafił jeden z najlepszych skądinąd na boisku Federico Dimarco. Innym razem główkę Lukaku zatrzymał bramkarz Ederson.

Wcześniej Ederson obronił też strzał Lautara Martíneza, mającego tyle czasu na uderzenie, że Guardiola zdążył paść na kolana, jakby modląc się o to, by zawodnik Interu spudłował. W przedmeczowych zapowiedziach skupiano się głównie na jakości graczy ofensywnych City i na tym, że słabym punktem Guardioli w decydujących momentach takich starć jest nadmiar wyrafinowanych pomysłów – a trzeba powiedzieć, że o tym, iż po raz pierwszy w historii klubu Manchester City wygrał Ligę Mistrzów, zdecydował świetny występ bramkarza i fakt, że piłkarze Guardioli nie wyrafinowaniem zaimponowali, lecz walką.

Worek pieniędzy i gole

Zdaję sobie również sprawę, że potęgę Manchesteru City tworzono za petrodolary szejka Mansoura, a dysproporcja organizacyjna między dwoma występującymi w Stambule zespołami była ogromna. Inter zbudował swoją drużynę po taniości, z piłkarzy gdzie indziej niechcianych albo zbliżających się do końca kariery, zmagając się przy okazji z największym zadłużeniem w Serie A. Żeby zaś Pep Guardiola mógł sięgnąć w tym roku po potrójną koronę – do wygranej w Champions League i w Premier League dorzucił jeszcze Puchar Anglii – przez wiele lat tworzono mu optymalne warunki.

Zanim jeszcze Katalończyk zaczął pracę w Anglii, do Manchesteru ściągnięto jego dawnych współpracowników, dyrektorów sportowych z Barcelony, a kolejne inwestycje czyniono nie tylko w piłkarzy, ale także w infrastrukturę. Z kasą na budowę superdrużyny Guardiola z pewnością nie musiał się liczyć, ba: mógł sobie pozwolić zarówno na cierpliwość (kupiony przed dwoma laty za sto milionów funtów Grealish dopiero w tym sezonie zaczął grać naprawdę dobrze), jak i na pomyłki (zanim bramki City zaczął strzec Ederson, Guardiola sprowadził Claudia Bravo, który okazał się niewypałem). Jeśli trenera MC porównuje się czasem do futbolowego alchemika – z pewnością mógł swoje próby prowadzić w doskonale wyposażonej pracowni. Wyposażonej, nigdy dość przypominać, za pieniądze obcego państwa.


Był sobie alchemik. Spędził lata na próbach transmutacji ołowiu w złoto, aż tu nagle bryła kruszcu sama wpadła mu w ręce. Tak Pep Guardiola dostał Erlinga Haalanda. Skąd właściwie bierze się czyste złoto? Oto nasz portret Erlinga Haalanda.


 

W tle jego sukcesu jest zresztą nie tylko sportswashing, ale także 115 zarzutów postawionych przez władze Premier League Manchesterowi City, a związanych – mówiąc najbardziej ogólnie – z naruszaniem przez zarząd tego klubu reguł definiujących zasady sportowej rywalizacji w Europie i i Anglii. Lista dokonanych ponoć przez zarządców klubu nieprawidłowości dotyczy okresu 2008-2019, a obejmuje na przykład pieniądze wypłacane pod stołem jednemu z poprzednich trenerów, Robertowi Manciniemu, i generalnie naruszanie przepisów finansowego fair play. Czy mam dodawać, że od czasu gdy rozpoczęło się postępowanie w tej sprawie, City cztery razy wygrało ligę, a do tego dorzuciło jeszcze – licząc z tym wczorajszym – sześć pucharów? I żeby odeprzeć zarzuty na drodze sądowej, wynajęło najlepszych prawników w kraju.

Inna sprawa, że (by sparafrazować mentora Guardioli, Johanna Cruyffa) jeszcze się w dziejach futbolu nie zdarzyło, by worek forsy strzelił gola: szejkowie władający Paris Saint-Germain też sobie kupują najlepszych piłkarzy świata, a Ligi Mistrzów jakoś nie wygrali. Samego Guardiolę zresztą nie sposób oskarżyć o świadomy udział w jakichkolwiek nieprawidłowościach.

Parada mistrzów

Zdaję sobie też sprawę, że w dziejach piłki nożnej byli szkoleniowcy bardziej od niego utytułowani – on zdobył do tej pory 35 różnych trofeów, o jedno mniej na przykład od Walerego Łobanowskiego i aż o szesnaście mniej od sir Alexa Fergusona, który zadzwonił do niego zresztą  w sobotni poranek. Zdaję sobie sprawę, że Puchar Europy częściej podnosił Carlo Ancelotti, a tyle samo razy – Bob Paisley i Zinédine Zidane. Zdaję sobie sprawę, że za wielkie futbolowe rewolucje odpowiadali choćby, zapomniani już nieco, Herbert Chapman, Ernst Happel i Rinus Michels. Że swoje piętno na piłce nożnej odcisnął także, raczej złe niż dobre, kojarzony z wczorajszym rywalem Manchesteru City Helenio Herrera. Że wielkie drużyny zbudowali, i to nie raz, Matt Busby, Bill Shankly czy Arrigo Sacchi. Że sam Guardiola uważa się przede wszystkim za ucznia wspomnianego już Cruyffa, dobudowującego jedynie kolejne kaplice w katedrze wzniesionej przez Holendra w stolicy Katalonii. Że w tym, gdzie się wczoraj znalazł, spory udział miały lata rywalizacji z José Mourinho, a potem Jurgenem Kloppem – o ile ten pierwszy robił raczej wszystko, żeby podważyć założenia teorii, na których opierał się Guardiola, drugi sprawił, że trenerski styl obecnego szkoleniowca MC zaczął ewoluować.

Kiedy sam mówi o swoich mistrzach, wspomina nie tylko o naukach Cruyffa, ale także Marcela Bielsy i Juanmy Lilla, których rad zasięgał jeszcze przed rozpoczęciem pracy w Barcelonie. Ten drugi stał się zresztą później jego współpracownikiem w MC, a Pep pamięta, by z wdzięcznością wspominać porady innych członków swojego sztabu szkoleniowego, choćby Mikela Artety, do którego dzwonił z prośbami o konsultację jeszcze z Niemiec, w czasach gdy prowadził Bayern, a Hiszpan kończył karierę piłkarską na boiskach Premier League (dziś Arteta, po kilku sezonach terminowania u Guardioli, o mało nie wydarł mu mistrzostwa Anglii jako menedżer Arsenalu). Ostatnio wśród osób, które inspirowały go do dalszego rozwoju, trener City wymienia także znacznie od siebie młodszego szkoleniowca Brighton, Roberta De Zerbiego, którego Sassuolo oglądał z wysokości trybun korzystając z przerw w rozgrywkach Premier League.

A droga wiedzie w przód i w przód

No i zdaję sobie w końcu sprawę, że stawianie współczesnych na piedestale bywa świadectwem coraz częstszej w dzisiejszym świecie historycznej amnezji – ten zarzut jednak uchylam nie tylko dlatego, że przez lata wychowywany byłem w kulcie przeszłości tak silnym, że długo nie mieściło mi się w głowie przyznanie na przykład, że Leo Messi może być piłkarzem lepszym od Puskása czy Pelégo, o Maradonie nie wspominając. Jeśli myślę o wybitności Guardioli, mam bowiem na myśli nie tyle teraźniejszość czy przeszłość, ale… przyszłość.

Opowieść o sukcesach Katalończyka jest przecież opowieścią o nieustannym rozwoju, a nie o zdobytych w jego trakcie mistrzostwach czy pucharach. O niedawaniu się zamknąć w jednej, nawet przynoszącej oszałamiające rezultaty formule. O odwadze odchodzenia od idealnego, wydawałoby się, przepisu na wygrywanie. O nieustannej ucieczce do przodu – nie tylko przed sobą samym, ale też przed rywalami, podpatrującymi przecież i adaptującymi jego koncepty. O twórczym niepokoju, o dążeniu do doskonałości, o wybijaniu siebie, swoich piłkarzy, ale także kibiców i obserwatorów futbolowego świata ze strefy komfortu.


Transfer Argentyńczyka do Interu Miami jest jak przypowieść o kapitalizmie. I o tym, co znaczy w nim wolność jednostki. Dlaczego Messi nie wrócił do Barcelony?


 

Tiki-taka, za sprawą której jego Barcelona wspięła się w latach 2008-2012 na niezdobyte dotąd szczyty? „Nienawidzę jej” – deklarował już jako trener Bayernu, w latach 2013-2016. Przywiązanie do posiadania piłki? Dawno przestało być dogmatem, podobnie jak pressing, który nie tylko we wczorajszym meczu, ale w ogóle w ostatnich latach nie jest już tak permanentny. Rozgrywanie przez bramkarza i obronę? Ileż to razy akcje City w zakończonym wczoraj sezonie uruchamiało dalekie podanie. Uzależnienie drużyny od jednego, nieprzewidywalnego zawodnika wyłamującego się ze schematu gry pozycyjnej, jak to było z Messim w tamtej Barcelonie i jak jest z Haalandem w najnowszej wersji Manchesteru City? Ba, może najpiękniejsze mecze drużyn Guardioli (na przykład spotkanie Bayernu z City w październiku 2013 albo City z Liverpoolem w kwietniu 2023 roku) obywały się bez angażowania tych największych z wielkich. W Stambule Haaland przydawał się głównie we własnym polu karnym, wybijając dośrodkowania rywali ze stałych fragmentów gry.

Ileż to rewolucji i innowacji oglądaliśmy w ciągu tych lat pracy trenerskiej Guardioli: Leo Messi jako fałszywa dziewiątka, Philipp Lahm schodzący z prawej obrony do środka pola, teraz John Stones przesuwający się ze środka obrony do rozegrania w drugiej linii, żeby umożliwić swojej drużynie dostosowanie się do gry z napastnikiem typu Haalanda (inaczej niż jego poprzednicy na tej pozycji, Norweg nie najlepiej czuje się w grze kombinacyjnej – woli raczej wykańczać akcje, niż je konstruować). Stopniowe przechodzenie z typowego dla ucznia Johana Cruyffa ustawienia 4-3-3 w stronę czegoś, co przed stu laty nazywano systemem W-M. Może to José Mourinho, dla którego Guardiola z pewnością jest bête noire, sprawił, że trenowanie stało się sexy (tak przynajmniej twierdzili wcześni biografowie Portugalczyka, dziś mowa o donżuanie zdecydowanie przechodzonym) – ale Guardiola sprawił, że o trenowaniu można mówić jak o filozofii.

W piłkarskiej sekcie

No dobrze, zdaję sobie również sprawę, że w roli filozofa bywa Guardiola również irytujący. Można jego twórczy niepokój przedstawiać przecież w negatywnym świetle – stąd ten zarzut przekombinowywania w najważniejszych meczach i związane z nim aż dwanaście lat przerwy od ostatniego triumfu w Lidze Mistrzów. Można się zastanawiać, czy wszystkie zmiany składu lub ustawienia są naprawdę potrzebne, czy nie stają się może sztuką dla sztuki (tak było z posadzeniem dziś na ławce rezerwowych bardzo dobrego ostatnio Kyle’a Walkera). Można pytać, czy jego hiperaktywność przy linii bocznej pomaga zawodnikom, czy czasem im przeszkadza (słynne: „Ech, zamknij się wreszcie”, rzucone przez De Bruyne’a do Guardioli w trakcie półfinałowego meczu z Realem…). Czy jego potrzeba kontroli – wyrażająca się przecież nie tylko w robieniu awantur, jeśli murawa jest niedostatecznie nawilżona, a trawa nieprzystrzyżona co do milimetra wedle jego zaleceń – nie odbiera im swobody ruchów. Czy na boiskach ośrodka treningowego nie dochodzi czasem do prania mózgów, jak w jakiejś futbolowej sekcie – jeden z biografów Guardioli, Guillem Balagué, cytuje w tym kontekście cokolwiek niepokojące zdanie grającego niegdyś w Barcelonie Daniego Alvesa, że gdyby Pep kazał mu się rzucić w dół z najwyższych trybun Camp Nou, uczyniłby to bez wahania.

W zrealizowanym przez Michała Zachodnego dla Viaplay reportażu „Guardiolizacja Premier League” zarówno podopieczni Guardioli, jak piłkarze i trenerzy innych drużyn mówią o nim jak o arcykapłanie i arcymagu dyscypliny, którą uprawiają. Mówią, że zanim go spotkali, tak naprawdę nie mieli pojęcia, czym jest piłka nożna, jak rozumieć w niej przestrzeń boiska, współzależność między pozycjami, tworzenie przewagi itd., itp. Mówią, że kiedy grają mecze, bywają czasem oniemiali, bo w ich trakcie wydarza się dokładnie to, co im przedtem przepowiedział. Nie daj Bóg, by przy tym spoczęli na laurach – powie wtedy, że są „happy flowers” i wygna z futbolowego raju, jak w tym roku João Cancela. Oni również muszą pozostawać w stanie czujności, nasłuchując, co też zaproponuje im nowego. Opłaca się zaiste, ale miarą tego „opłaca się” nie jest kolekcja medali, tylko postęp, jaki robią jako zawodnicy. Johna Stonesa przez lata trudno było uznać za futbolowego artystę, w poprzednich sezonach grywał zresztą w kratkę, a dziś jego boiskowa przemiana należy do najpopularniejszych tematów dyskusji ekspertów od taktyki.

Wygrana jako skutek uboczny

Kiedy w sobotni wieczór w Stambule sędzia Szymon Marciniak zagwizdał po raz ostatni, Pep Guardiola cieszył się oczywiście z wygranej – i potem cieszył się oczywiście radością swoich piłkarzy. Jestem jednak przekonany, że kiedy będzie oglądał ten mecz po raz kolejny, nie będzie zadowolony – nie tylko dlatego, że (jak wspomnieliśmy na początku) jego City bynajmniej nie dominowało. On po prostu nigdy nie jest zadowolony. Zawsze widzi, że może być lepiej, albo zastanawia się, jak sprawić, by było lepiej.


Sprawę Szymona Marciniaka, jak to w świecie dorosłych ludzi bywa, trudno opisywać w kategoriach starcia dobra ze złem. Są w niej ideologie i interesy, są standardy związane z obecnością w przestrzeni publicznej. Czytaj komentarz Michała Okońskiego


 

Kiedy yresyt się spojrzy na wszystko, co zaproponował futbolowi ów szczupły i przedwcześnie wyłysiały Katalończyk od czasu, gdy w 2007 roku po raz pierwszy zaczął odgrywać swoją pantomimę przy linii bocznej Camp Nou (a może na stadionie Wisły przy Reymonta, bo tu zaczął swój pierwszy mecz w europejskich pucharach, w sierpniu 2008 roku), trudno nie dojść do wniosku, że Katalończykowi nie chodzi o samo wygrywanie. Ba, może nie chodzi mu nawet o uznanie Julii Roberts, o której mówił z żalem, że kiedy przyjechała do Manchesteru, to wybrała mecz United, a nie City. Puchary w gablocie szejka z Abu Zabi są jedynie skutkiem ubocznym na drodze do wymyślenia piłki nożnej na nowo.

W sumie może i dobrze, że City wczoraj nie zachwyciło. Mimo historycznego sukcesu w najdłuższym – bo przerwanym zimowym mundialem – sezonie europejskiej piłki klubowej kataloński filozof, prorok, szaleniec, wynalazca, alchemik, a może geniusz po prostu, nie może się już doczekać następnego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej