Ballady i romanse na jazzowo

Od kiedy w 1999 roku trafiłem na North Sea Jazz Festival, odruchowo sprawdzam w Internecie, jakie gwiazdy zza oceanu zjadą w lipcu do Europy. Jak dotąd czynność ta miała w sobie coś z masochizmu, bo do Hagi drugi raz nie dotarłem. Czegoś się jednak nauczyłem - jazzmani, którzy grają na festiwalu, przy okazji podróżują po Starym Kontynencie.

20.07.2003

Czyta się kilka minut

Przypomniałem sobie o tym, gdy zobaczyłem, że 11 lipca ma zaśpiewać w Hadze Shirley Horn, pierwsza dama jazzowej ballady, a prywatnie - mówiąc słowami Młynarskiego - „moja wybitna wielbicielka”. Krótkie internetowe śledztwo przyniosło informację, o której tylko mogłem marzyć - Horn zagra wcześniej niedaleko od Krakowa, w operze miejskiej zbudowanej za Franciszka Józefa. Wyjazd do Wiednia był nieunikniony.

Wiedziałem, że ostatnie dwa lata były dla Horn bolesne. Najpierw zmarł jej wieloletni basista - Charles Ables, potem amputowano jej stopę (efekt cukrzycy), co sprawiło, że na zawsze rozstała się z fortepianem. Trudno mi było wyobrazić sobie, jak może brzmieć jej głos pozbawiony tła charakterystycznych leniwie-bluesowych akordów. 

Myślałem o tym, przysłuchując się podrygującej czwórce śpiewaków występujących pod nazwą New York Voices, która miała rozgrzać publiczność przed występem pierwszej damy. Dwie panie i dwóch panów dawało z siebie wszystko, przechodząc od Ellingtona, przez sambę aż do Simona i Garfunkela. Ale starannie wyreżyserowane śpiewogry, na domiar złego okraszane wysilonym dowcipem - to było dla mnie o wiele za dużo. Niby głosy dobrze zestrojone, od czasu do czasu odważniejsze szarże scatem, nic jednak (a zwłaszcza saksofonowe sola wokalisty, który pobierał chyba lekcje u Clintona) nie potrafiło zatrzeć wrażenia, że New York Voices ciężko harują. Życzyłem im, by dniówka szybko się skończyła, ale nieczuła publiczność wiedeńska wymusiła dwa bisy. 

Po przerwie opera wypełniła się po brzegi, a na scenie pojawili się pianista George Mesterhazy, kontrabasista Ed Howard i perkusista Steve Williams, który od kilkudziesięciu lat odmierza czas w historiach wyśpiewywanych przez liderkę zespołu. Od dłuższej chwili rozbrzmiewały lekkie frazy „Autumn Leaves”, gdy na przyciemnioną estradę wprowadzono na wózku Shirley Horn. Bałem się trochę rozczarowania (pamiętałem nieszczęsny koncert Niny Simone, która kilka lat temu wystąpiła w Sali Kongresowej), ale już po pierwszych taktach wyśpiewywanego z radosną beztroską „How Am I To Know?” całkowicie poddałem się prawom magii. 

Okazało się, że wcale nie trzeba biegać po scenie, nadwerężać głosu i sypać kawałów z rękawa, żeby całkowicie zaczarować widownię. Sześćdziesięciodziewięcioletnia dama zachowała zmysłowy, ciepły głos, który mógłby należeć do Cassandry Wilson. Przede wszystkim jednak zachowała geniusz interpretacji piosenek o miłości, w których nutka przekory spotyka się ze zgodą na nieuchronność losu. Pod koniec koncertu pokazała, że nawet banalny tekst „Yesterday” Beatlesów może posłużyć jako kanwa przypowieści o miłości i przemijaniu. 

Czar Horn, o którym za chwilę, pewnie by jednak prysnął, gdyby nie telepatyczne wręcz porozumienie między muzykami. Zwłaszcza gra Mesterhazy'ego zburzyła znane mi dotąd prawa natury. Dobrze pamiętam jakby spóźnione akordy, bluesowe frazowanie i pauzy, z których słynęła Horn-pianistka, i wciąż nie mogę uwierzyć, że akompaniament, który słyszałem w wiedeńskiej operze, wygrywały inne ręce. Rytm wyznaczał oczywiście niezawodny Steve Williams, ale wyczuciem pulsu, a także szacunkiem dla wspaniałego poprzednika, Charlesa Ablesa, wyróżnił się także nowy kontrabasista - Ed Howard. 

Choć koncert miał w założeniu promować wydaną właśnie nową płytę "May the Music Never End" (znakomitą!), nie zabrakło starych przebojów - choćby „Nice and Easy”, „A Time for Love” czy „Hard Hearted Hannah” („The Vamp of Savannah”). Jak zwykle u Horn, występ miał starannie przemyślaną dramaturgię, którą wyznaczały pory roku/życia. Zaczęło się od wiosennej beztroski i żartu, potem była gorączka lata (zmysłowe „Fever”), a pod koniec coraz częściej dochodziła do głosu nuta elegijna, nuta pożegnania, choć nie słychać w niej było żalu, lecz raczej spokojną akceptację odwiecznego porządku: „jest czas płaczu i czas śmiechu, czas żałoby i czas tańca”. 

Na czym polega magia Shirley Horn? Nawet Stanley Crouch w tekście zamieszczonym na ostatniej płycie uchyla się od odpowiedzi: „Ona jest artystką. Ona jest tajemnicą. Ona jest cudem”. Cóż tu dodać? Horn jest bodaj ostatnią z największych mistrzyń ballady. Jej interpretacje - z kocim wyczuciem swingu, dyskretnymi pauzami, nagłym obniżeniem lub podwyższeniem głosu, leniwie-sennym lub smutnym szeptem - wręcz onieśmielają rozpiętością przekazywanych emocji i nagle odkrywaną prawdą o spotkaniach/rozstaniach kobiety i mężczyzny. 

Dojrzały, choć najczęściej niewinnie brzmiący głos Horn zabarwia opowiadane historie jesienną zadumą. W jej śpiewie przedziwnie splata się leciutka ironia z czymś, co nazwałbym z braku lepszego słowa stanowczością - starannie dobierane teksty zyskują moc wyroczni, z którą nie sposób dyskutować. Co najważniejsze jednak, Horn potrafi wytworzyć aurę intymności, w której każdy ze słuchaczy czuje, że pierwsza dama ballad i romansów śpiewa tylko dla niego, czy raczej dla nich, bo najlepiej słuchać jej we dwoje. 

Im bliżej końca, tym bardziej wiedeński koncert nasycało poczucie utraty - zabrzmiała tytułowa piosenka z najnowszego albumu: "May the Music Never End", potem nastrojowe „Here's to Life” ze słowami: „There is no yes in yesterday and who knows what tomorrow brings or takes away. As long as I am still in the gage I want to play for last, for life, for love (...) So here's to life, here's to love, here's to you”, którymi Horn żegnała się z publicznością, a na bis usłyszeliśmy jeszcze refren: „wiemy już, że nigdy się nie spotkamy”. 

Nie chciałbym bardzo, by jej proroctwo się sprawdziło, choć przecież z Horn się nie dyskutuje. Kiedy wywieziono ją na wózku ze sceny, pozostało we mnie poczucie, że miałem wielkie szczęście znaleźć się we właściwym miejscu i czasie. Czar nie minął od razu, bo po raz pierwszy życiu poczułem wdzięczność dla cesarza Franciszka Józefa, z którego polecenia wybudowano operę. 

Shirley Horn i Trio (George Mesterhazy - fortepian, Ed Howard - kontrabas, Steve Williams - perkusja), Opera Wiedeńska, 1 lipca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Łukasz Tischner - historyk literatury, publicysta, tłumacz, sporadycznie krytyk jazzowy. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim, studiował też filozofię. Doktoryzował się na Wydziale Polonistyki UJ, gdzie pracuje jako adiunkt w Katedrze… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2003