Bajka o genialnych strategach

Ciekawe, jak szybko Donald Tusk z politycznego lenia stał się człowiekiem wszechmogącym - przynajmniej w oczach wrogów.

12.10.2010

Czyta się kilka minut

Rys. Mirosław Owczarek /
Rys. Mirosław Owczarek /

Polska polityka - a może tylko jej komentatorzy - potrzebuje mitu genialnego stratega, który przewiduje rozwój wypadków na kilka ruchów do przodu. Figury, bez wiedzy której nic się stać nie może. Kimś takim na pewno chciał być Lech Wałęsa i świadomie ten mit kreował, otarł się o ten mit Marian Krzaklewski (polityczne scenariusze wyliczał na komputerze), bardzo blisko był "kanclerz" Leszek Miller w 2001 r. Na genialnego stratega mianowano w 2005 r. Jarosława Kaczyńskiego - był nim do czasu, gdy jego ponoć dalekosiężne koncepcje rozbiły się o rozgrywki z "przystawkami" i zakończyły upadkiem rządu. Teraz nimb genialnego stratega zdaje się nosić Donald Tusk.

Charakterystyczne, że wszechmoc danego polityka najszybciej dostrzegają nie jego zwolennicy, ale przeciwnicy - ofiary złowrogich planów, bo przecież nie własnej nieudolności.

Ryzyko rozstania

Dziś w największym stopniu rozgrywki Tuska dotyczą Janusza Palikota. Działalność posła z Lublina ma być dobrze wyreżyserowaną sztuką, w której w ostatnim akcie Palikot odbierze SLD kilka procent głosów, może i weźmie coś PO, a następnie stworzy z tą partią idealną koalicję, właściwie oznaczającą rządy jednopartyjne. W takim rozumowaniu niby nie ma usterek: PO może i nawet chętnie obnażyłaby swój relatywizujący wszystko światopogląd - ale jej się to politycznie nie opłaca, bo grozi odpłynięciem części wyborców do konserwatywnego PiS. A partyjka Palikota będzie w sam raz, by zabezpieczyć lewą flankę, bez wyżej wspomnianych kosztów. Pozwoliłoby to Tuskowi zatrzymać przy sobie ludzi pokroju Jarosława Gowina i bardziej konserwatywny elektorat.

Jest jednak co najmniej jedno "ale" - co jeśli Palikot nie wejdzie do Sejmu?

Ugrupowanie Palikota miałoby być tzw. techniczną partią. "Techniczni kandydaci" to zjawisko powszechne w krajach Europy Wschodniej, choćby na Ukrainie - by np. osłabić prawicowego kandydata X, wystawia się, w charakterze "słupa", skrajnie prawicowego kandydata Y, ten skubie X z prawej strony, a przy okazji - obnosząc się publicznie z sympatią dla tegoż X - kompromituje go w oczach bardziej centrowego elektoratu. W Polsce mieliśmy już Krajową Partię Emerytów i Rencistów będącą emanacją SLD - skupiała roszczeniowy elektorat, który chciała przejąć AWS. KPEiR miała szanse nawet wejść do Sejmu i zwiększyć stan posiadania lewicy. Wszystko do czasu, gdy działacze KPN nie wymyślili Krajowego Porozumienia Emerytów i Rencistów. Ten sam skrót i zadziałało. Oba ugrupowania "zniosły się", zdobywając razem niecałe 4 procent. Z szatańskiego planu wyszły nici.

Trudno uwierzyć, by Palikot działał z Tuskiem w zmowie. A jeśli nawet, to trudno wróżyć takim projektom (słowo "projekt" w polityce robi zawrotną karierę) sukces. Odejście popularnego polityka - nawet jeśli kontrowersyjnego jak Palikot - dla partii politycznej zawsze jest stratą. Trudno też wskazać jakieś diametralne różnice programowe. Palikot przez lata znakomicie mieścił się w Platformie - zarówno jako konserwatysta w swym pierwszym wcieleniu, jak i jako antyklerykał w obecnym. Dziś jego "15 punktów dla nowoczesnej Polski" większość działaczy PO poparłaby bez mrugnięcia okiem.

Mamy tu więc do czynienia z dość prozaicznym zderzeniem ambicji, ego, politycznej niesubordynacji i partyjnej dyscypliny. Wszystko to siłą bezwładu doprowadziło do rzeczywistego rozstania.

"Udawane" rozstanie - jeśli brać pod uwagę ten polityczny projekt - z PO oznacza przecież spore ryzyko. Po pierwsze: w PO mamy jakiś rozłam i dochodzi do niego kilka dni po kongresie, który miał pokazać jedność. Po drugie: fiasko Palikota, które trzeba brać pod uwagę, oznacza jednak zmniejszenie stanu posiadania PO, a dla niego samego wypadnięcie z gry. Dziś skupia uwagę mediów, ale jako lider ugrupowania pozaparlamentarnego będzie miał z tym kłopot. A jeśli jeszcze służby zaczną prześwietlać jego finanse...

Poseł z Lublina opuszczał Platformę na raty, robiąc festiwal z kolejnych konferencji prasowych, na których ogłaszał rezygnację z kolejnych funkcji. Tylko ktoś z masochistycznymi skłonnościami zgodziłby się dobrowolnie na takie "skubanie".

Plany, plany, plany

Żeby ujrzeć w szklanej kuli sukces PO i dobry wynik ugrupowania Palikota, Donald Tusk musiałby być nie tylko wybitnym politykiem, ale i jasnowidzem. Niewątpliwie premier ma intuicję, ale o ponadnormalne zdolności nie sposób go podejrzewać. Mamy zresztą aż nadto przykładów, że często działa reakcyjnie, ad hoc. Słynna wypowiedź o pedofilu, teraz zdecydowana akcja przeciw dopalaczom - pokazują, że rządzący przesypiają problemy i potem działają dorywczo, głośnym gadaniem próbując nadgonić czas. Bo przecież nie będziemy twierdzić, że grupa nastolatków w ostatnich dniach zatruła się dopalaczami, by dać rządowi okazję do działania, przykrywającego kongres Palikota (a więc jednak nie byliby w zmowie...?) oraz parę mniejszych i większych problemów.

Odkrywanie politycznych projektów to ulubione zajęcie mediów. Tusk napomknął, że za cztery lata przestanie kierować PO? Już wiemy, że szykuje się na szefa Komisji Europejskiej. To nic, że na międzynarodowe funkcje szykowali się Aleksander Kwaśniewski czy Radosław Sikorski, a jednak zostali w kraju. Przecież to, co będzie za cztery lata, tak łatwo przewidzieć. A kto dziś jeszcze pamięta głosy z 2001 r., że Leszek Miller rządzić będzie Polską przynajmniej dwie kadencje?

Życie polityczne płata figle politycznym demiurgom i spin doctorom. Wielki projekt PO-PiS, o którym mówiono już na kilka miesięcy przed wyborami i który miał swojego "premiera z Krakowa", rozsypał się w kilka dni podczas paru nieudanych rozmów, gdy nasi wszechmocni politycy nie potrafili okiełznać swych temperamentów. Początki IV RP były równie prozaiczne. Gdyby rozpaczliwie łatający dziury w rządzie premier Jerzy Buzek nie zadzwonił (a, jak wiemy, była to dość przypadkowa decyzja) do Lecha Kaczyńskiego z propozycją objęcia fotela ministra sprawiedliwości, być może IV RP i legenda Jarosława Kaczyńskiego jako genialnego stratega nigdy by się nie narodziły. Ich fiasko było zresztą nie mniej prozaiczne - niby miało być połknięcie "przystawek", wielki polityczny projekt budowy ludowej prawicy, a skończyło się na przegranych wyborach do Sejmu.

Diabelskie sztuczki

Dlatego gdy padają głosy, że rządzący przejmują krok po kroku kontrolę nad polityką i mediami, trudno je brać na poważnie. Dziś Platforma Obywatelska ma wszystkie najważniejsze stanowiska w państwie, ale kto pamięta z ostatniej nocy wyborczej informację, że może jednak Jarosław Kaczyński zdobył więcej głosów, ten chyba zgodzi się, że nic nie jest ostatecznie przesądzone. Naprawdę niewiele brakowało, a scena polityczna w Polsce dziś wyglądałaby inaczej. Jarosław Kaczyński mógł zostać prezydentem (choć na pewno nie miałby na to szans, gdyby kampanią kierowali Kurski z Ziobrą).

No tak, ale gdy jego notowania szły w czasie kampanii w górę, a Komorowski miał słabsze dni, to już słyszeliśmy, że to także część planów PO. Bo byłoby jej na rękę, gdyby Kaczyński wygrał - PO miałaby alibi, że prezydent znów jej przeszkadza, mogłaby dalej straszyć kaczyzmem i nie reformować kraju. Zwolennicy teorii projektów politycznych są równie nieustępliwi jak zwolennicy teorii spiskowych.

W polityce tymczasem jak w życiu - ktoś zaśpi, ktoś inny nie dojedzie, ktoś odbierze telefon, a ktoś nie, i wypadki toczą się już innym torem. W 1989 r. Wojciech Jaruzelski został wybrany przez Zgromadzenie Narodowe na prezydenta jednym głosem. Ten jeden głos przewagi był zupełnym przypadkiem. Opozycja pogodziła się wprawdzie z wyborem generała, ale kilku parlamentarzystów z partii reżimowych zagłosowało przeciw, kilku z OKP oddało głosy nieważne, a jedenastu nie zagłosowało. Wyszedł z tego majstersztyk i upokorzenie dla komunistów - powstało wrażenie, że "Solidarność" totalnie kontroluje parlament i z łaski dała Jaruzelskiemu prezydenturę. Jeden z działaczy PZPR doszedł do wniosku, że opozycja ma "pakt z diabłem", ale jest raczej pewne, że żaden diabeł nie byłby w stanie tak tego głosowania wyliczyć.

Kilkanaście lat później doszło w Sejmie do głosowania nad wersjami raportów komisji ds. "afery Rywina". Głosowanie odbywało się drogą eliminacji. SLD nie chciało dopuścić niekorzystnych dla siebie wersji i dlatego popierało np. wersję posła Łącznego. Była to taktyka tak przemyślna i chytra, że żaden diabeł by się w tym nie połapał i ostatecznie Sejm przyjął wersję opracowaną przez... Zbigniewa Ziobrę, najmniej korzystną dla partii Leszka Millera. Jego mina była wtedy najlepszym komentarzem do tego typu politycznych strategii.

Ale i on mógł czasem zaśmiać się z projektów konkurencji. W 2001 r. UW i AWS, mające jeszcze większość w parlamencie, zapałały miłością do ordynacji wyborczej na bazie metody Sainte-Laguë - miało to oznaczać lepszy przelicznik głosów na miejsca w parlamencie dla mniejszych ugrupowań. Było to zagranie nieczyste - biorąc pod uwagę zbliżające się wybory i sondaże. Efekt? SLD, owszem, straciło ponad dwadzieścia miejsc, ale i tak rządziło, a AWS i UW do Sejmu nie weszły.

Historia zna i pomniejszych strategów. W 1993 r. poseł Alojzy Pietrzyk zgłosił wotum nieufności wobec rządu Hanny Suchockiej - jak twierdził potem, jego intencją nie był upadek gabinetu (sic!). Rząd upadł, i to jednym głosem - brakło posła, który, jak plotkowano, miał kłopoty żołądkowe (on sam twierdzi, że utknął w windzie). I tak prawica przyczyniła się do powrotu postkomunistów do władzy. Genialny plan.

Zawsze jest inaczej

Wspomniana już "afera Rywina" jest zresztą jedną z lepszych ilustracji skuteczności politycznych projektów. Grupa Trzymająca Władzę niewiele zdziałała, a jeśli już, to tyle, że władzę trzyma teraz prawica, a lewica wciąż nie może się podnieść. Z pewnością zaś nie podniesie się tylko dlatego, że jeden znany i bogaty poseł postanowił zdyskontować sprzeciw wobec nadmiernej obecności Kościoła w polskim życiu publicznym.

Nie jest prawdą, że Kościół w Polsce jest zagrożony, wręcz przeciwnie: miał przez lata uprzywilejowaną pozycję. Prawdą jest natomiast, że cieszył się nią za przyzwoleniem Polaków, którzy głosowali i głosują na polityków popierających takie miejsce Kościoła w przestrzeni publicznej. Palikot, ale także Grzegorz Napieralski słyszą, że gdzieś dzwoni, ale nie wiedzą, w którym kościele (żeby trzymać się poetyki polskich przysłów). SLD przez lata układało się z Kościołem, Palikot zakładał konserwatywny tygodnik "Ozon" i jest raczej praktykującym kapitalistą niż zwolennikiem Che Guevary - wierzyć, że teraz uda im się wypłynąć na fali antyklerykalizmu, to tak, jakby nie być zdolnym sięgnąć pamięcią kilka lat wstecz.

Doba polityka trwa dokładnie tyle samo ile nasza, politycy bywają dokładnie tak samo nieudolni i sprytni jak my. To banały, ale tych, którzy o nich zapominają, dziwią nagłe odkrycia, że premier nie bywa na głosowaniach albo że mu się budżet może nie złożyć. Finanse to zresztą ciekawy przypadek - od dłuższego czasu nie wróżki, ale ekonomiści ostrzegali przed nadmiernym zadłużaniem, a premier kłopotów jakoś nie przewidział.

Niewątpliwie, lewica kiedyś wróci do władzy, ale czy stanie się to z udziałem tych, którzy teraz pretendują do miana jej liderów? Oczywiście nie można wykluczyć współpracy Tuska z Palikotem, ale czy obaj panowie naprawdę szliby w tak niepewny scenariusz? Czyżby naprawdę nie wiedzieli, że w życiu zazwyczaj bywa inaczej, niż się sądzi, i chytre scenariusze wymykają się spod kontroli?

Przez lata polityczni konkurenci nie doceniali Tuska - widzieli w nim trochę leniucha, trochę - miłego, rozrywkowego (więc niegroźnego) polityka. Nagle dostrzeżono w jego wilczych oczach siódmy zmysł, który nawet partyjne rozłamy i mgłę nad lotniskiem potrafi zaprzęgać w swoje plany, nie mówiąc już o przewidywaniu, jak zagłosują ludzie w przyszłych wyborach.

Zapewne będzie tak dopóty, dopóki klasa polityczna, media i społeczeństwo nie dostrzegą w kimś innym cech genialnego stratega. Dadzą mu się uwieść albo, jak powiedzieliby, zmanipulować.

Kto to będzie i kiedy? To jest z pewnością ta jedna rzecz, której nawet Tusk nie wie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2010