Sejm niemy

Przez cztery lata rządów PiS parlament stał się praktycznie zbędny. Po co nam posłowie, skoro o wszystkim decyduje Jarosław Kaczyński?

30.09.2019

Czyta się kilka minut

Jarosław Kaczyński w Sejmie, 16 maja 2019  r. / WOJCIECH STRÓŻYK / REPORTER
Jarosław Kaczyński w Sejmie, 16 maja 2019 r. / WOJCIECH STRÓŻYK / REPORTER

W Polsce nie ma już trójpodziału władz: ustawodawczej (Sejm i Senat), wykonawczej (rząd i prezydent) i sądowniczej, splecionych w taki sposób, by się wzajemnie uzupełniały i kontrolowały. Dwie pierwsze władze zastąpił Jarosław Kaczyński. Niecałkowicie, powiedzmy: niemal kompletnie. Prezydentowi przydarzały się sporadyczne napady niezależności. Ale wszystkie były przejściowe, a w ostatnim czasie nie było ich w ogóle.

Kaczyński stworzył polityczny taśmociąg, w którym to on jest kreatorem pomysłów, lub też ich kluczowym weryfikatorem, następnie rząd nadaje im ustawowy kształt, posłowie i senatorowie zaś mają po prostu grzecznie podnosić łapki. Rzecz jasna, prezydent winien niezwłocznie takie prawo podpisać – co zamyka cykl produkcyjny. Parlament jest w nim najmniej istotnym elementem, w sumie można byłoby go usunąć bez szkody dla efektywności, ale konstytucja aż na taką ekstrawagancję nie pozwala.

Tusk nie miał łatwo

Sukces Kaczyńskiego – bo całkowita wasalizacja parlamentu jest w jego interesie – był możliwy z kilku przyczyn. Po pierwsze, ludzie. W pałacu prezydenckim słaby Andrzej Duda, który nawet dziś – gdy pozuje na samodzielnego – nie dopytuje, czemu Sejm przez całą kadencję nie zagłosował w sprawie przyjęcia lub odrzucenia jego wet. W rządzie łatwo usuwalni Beata Szydło i Mateusz Morawiecki, w Sejmie zaś – pozbawiony ambicji i politycznej charyzmy Marek Kuchciński, wieloletni druh prezesa. Za cenę splendorów, podróży samolotowych i ekskluzywnej siedziby gotów zrobić wszystko.

W poprzednich kadencjach o stanowiska we władzach Sejmu toczyła się realna gra, a marszałkowie stanowili konkurencję dla premiera. Tak było choćby, gdy premierem był Leszek Miller, a marszałkiem Marek Borowski (który potem dokonał rozłamu w SLD). Podobnie było za pierwszych rządów PiS, gdy partię opuścił marszałek Sejmu Marek Jurek. Gdy premierem od 2007 r. był Donald Tusk, musiał się liczyć z marszałkiem Bronisławem Komorowskim. A gdy Komorowski w 2010 r. został prezydentem, to z jego następcą Grzegorzem Schetyną, który grał z nim w tandemie przeciw Tuskowi.

W takim układzie premier nie miał gwarancji wasalnej kontroli nad Sejmem. Dlatego każdy premier dążył do zainstalowania na marszałkowskim fotelu swego namiestnika. Za pierwszych rządów PiS Kaczyński na miejsce Jurka wskazał Ludwika Dorna, najwierniejszego z wiernych. Dorn pozostał lojalny, tyle że jedynie do utraty władzy przez PiS w 2007 r.

Tusk był skuteczniejszy – po usunięciu Schetyny na początku drugiej kadencji rządów w 2011 r., umieścił na fotelu marszałka absolutnie lojalną Ewę Kopacz. Ale dopiero Jarosław Kaczyński pokazał, co to kontrola totalna.

Łokcie w ruch

Od dekady Kaczyński tak dobiera swe kadry, że w PiS nie ma dla niego żadnej konkurencji. A Kuchciński został wytypowany na marszałka głównie z tego względu, że nie przejawia żadnych politycznych ambicji, które mogłyby być dla prezesa groźne.

W tej sytuacji marginalizacja Sejmu dokonała się automatycznie, a Kaczyński kuł żelazo, póki gorące. Rękami swych posłów ekspresowo przejął wszystkie możliwe państwowe stanowiska obsadzane przez Sejm. Przypadek sprawił, że po dojściu do władzy PiS kończyły się kadencje w kilku kluczowych urzędach, choćby w Narodowym Banku Polskim, Radzie Polityki Pieniężnej, Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji czy Urzędzie Ochrony Danych Osobowych. Kaczyński posłał do nich w najlepszym razie swoich wieloletnich druhów, a w najgorszym – słabsze wersje Kuchcińskiego.

Resztę władzy prezes wziął sobie sam, tnąc kadencje bez szacunku. Poległ dopiero na sądownictwie, przede wszystkim na Sądzie Najwyższym.

We wszystkich tych przegrupowaniach i wojnach Sejm był jego posłusznym narzędziem. Czy też raczej – sejmowa większość, bo z opozycją Kaczyński obchodził się wyjątkowo brutalnie, jak nikt nigdy przed nim. W poprzedniej kadencji, gdy PiS było w opozycji, Jarosław Kaczyński domagał się od rządzącej Platformy wprowadzenia tzw. „pakietu demokratycznego”. Był to zestaw przepisów, które miały dawać opozycji poważniejsze wpływy w Sejmie.


Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Klątwa króla Jarosława


Wyrzucenie projektu pakietu do kosza było jednym z pierwszych kroków, które Kaczyński zrobił po wygraniu wyborów. Wdeptywanie opozycji w ziemię przy swobodnym podchodzeniu do procedur doprowadziło do tego, że jeszcze nigdy w polskim parlamencie rękoczyny nie były tak blisko. W mijającej kadencji Sejmu parę razy atmosfera naprawdę była już tak napięta, że niewiele brakowało, by posłowie wrogich obozów dali sobie po razie. Najciężej było pod koniec 2016 r., gdy po awanturze w Sejmie i zadymach pod Sejmem opozycja na kilka tygodni zablokowała salę plenarną. Gorąco było też podczas prac nad ustawami sądowymi – tam spotkały się już łokcie i brzuchy Marka Suskiego (PiS) oraz Ryszarda Petru (Nowoczesna).

Miłośnicy jatki

Ślepa lojalność polityków PiS jako przyczyna marginalizacji Sejmu to jedno. Ale w sumie najważniejsze jest coś jeszcze innego. Tak jak w przypadku większości innych kontrowersyjnych osiągnięć PiS, kluczowe były samodzielne rządy. Nigdy dotąd żadna partia nie rządziła solo.

Na krótką metę miało to taki efekt – znów kadrowy – że niemal wszyscy najzdolniejsi posłowie poszli pracować do rządu. W Sejmie zostały postacie, mówiąc oględnie, znacznie słabsze. No i awanturnicy, którzy mieli dla dobra Kaczyńskiego wywoływać jatki. Jedząca sałatkę na sali obrad i wyzywająca opozycję Krystyna Pawłowicz, internetowy napastnik Dominik Tarczyński, ślepy wykonawca woli partii Stanisław Piotrowicz, arogancki Terlecki, opryskliwa Beata Mazurek – to były sejmowe gwiazdy PiS w mijającej kadencji.

Ale długofalowy efekt jest jeszcze poważniejszy – całkowity brak debaty politycznej w Sejmie. W ostatnich latach koalicje liczyły dwie partie, ale nawet wówczas dochodziły do głosu ich wewnętrzne środowiska i liderzy frakcji. Proces kształtowania rządów polegał więc na nieustannym sejmowym targu, co pokazywało, że parlament jest ważny i ma własne interesy, nie zawsze zgodne z interesem rządu.

W latach 90. koalicje składały się nawet z 4 do 7 różnobarwnych partii. To utrudniało tworzenie rządu, więc w wyborach w 1993 r. wprowadzono pięcioprocentowy próg wyborczy. Charakterystyczne jest to, jak bardzo mitologizowany jest na prawicy upadek rządzącego na przełomie 1991/92 r. rządu Jana Olszewskiego. Obalić go miała wielopartyjna koalicja polityków przeciwnych lustracji. Jednak sam Jarosław Kaczyński – wówczas jeden z architektów gabinetu – powtarza do dziś, że ów rząd upadł po prostu dlatego, iż nie miał większości w rozdrobnionym Sejmie, bo Olszewski nie potrafił jej zbudować.

Po wprowadzeniu progu, partii w Sejmie zrobiło się mniej, ale targów i gierek wciąż było wiele. Gdy rządziło SLD Kwaśniewskiego z PSL Pawlaka (1993-97), wzajemne rycie pod sobą koalicjantów stało się standardem. Najmocniej bili się o niechcianą przez Pawlaka prywatyzację, w tym o kontrolę nad sejmową komisją, która się tym zajmowała. Starcia dotyczyły także spraw światopoglądowych, bo PSL stawiało na dobre relacje z Kościołem. Ludowcy zablokowali lewicy próbę liberalizacji ustawy antyaborcyjnej, za to SLD opóźniało w Sejmie przyjęcie konkordatu.

Rządy upadały w Sejmie

Równie gorąco w Sejmie było w przypadku koalicji Unii Wolności Leszka Balcerowicza z Akcją Wyborczą Solidarność Mariana Krzaklewskiego (1997–2000). Ponieważ AWS stanowiła zlepek kilkunastu małych partii prawicowych dowodzonych przez Solidarność, to sejmowe rozgrywki wewnątrz tego ugrupowania oraz koalicyjne szachy między Akcją a Unią zajmowały zasadniczą część życia politycznego. Mniej wówczas ważny był nawet spór z opozycyjnym SLD, dowodzonym już przez Leszka Millera. Skończyło się upadkiem koalicji, gdy AWS i Unia pokłóciły się o władzę w Warszawie i konszachty z SLD.

Zresztą Miller, gdy przejął władzę, także nie przetrwał pełnej kadencji. Rządził trzy lata z ludowcami z PSL, których wyrzucił. Za co? Ano za głosowanie w Sejmie. Ludowcy zagłosowali wraz z opozycją przeciwko ustawie winietowej, która miała zapewnić finansowanie budowy autostrad poprzez nałożenie opłat na kierowców. Wcześniej kombinowali, żeby Miller dał im w zamian ustawę o biopaliwach, korzystną dla rolników. Sejmowe targi trwały 6 godzin i skończyły się fiaskiem. Po upadku winiet upadła koalicja.

Dziś Kaczyński z nikim niczego negocjować nie musi, a każde głosowanie kontroluje w czasie rzeczywistym. W odchodzącym Sejmie był półbogiem. Wchodził wejściem dla marszałka, z prywatną ochroną wyposażoną w broń, choć w Sejmie mogą ją mieć tylko funkcjonariusze Straży Marszałkowskiej i Służby Ochrony Państwa. Gestem kciuka zatrzymywał ustawy – czy to dotyczyło ochrony zwierząt, przeglądów samochodów, czy też zawartości owoców w sokach. Mógł nawet kazać posłom uchwalać ścięcie własnych pensji – wykonywali wszystko. To dlatego, że PiS rządzi samodzielnie, a on samodzielnie rządzi PiS-em.

Kiedyś poseł miał ego

Jest jeszcze jedna zmiana. Sejmy lat 90. były rozpolitykowane, a ego posłów trudno poddawało się dyktatowi partyjnych liderów. Partię mógł założyć każdy, dlatego polska scena polityczna rozkwitła feerią barw. Poza poważnymi siłami z kręgów dawnej opozycji demokratycznej oraz młodymi postkomunistami zapatrzonymi w Zachód byli tu i stronnicy rzecznika stanu wojennego Jerzego Urbana z formacji „Nie”, i miłośnicy politycznej zgrywy z Polskiej Partii Przyjaciół Piwa satyryka Janusza Rewińskiego, a nawet Sojusz Kobiet Przeciw Trudnościom Życia. Sejm żył i w godzinach pracy, i poza nimi, a bujne życie towarzyskie posłów stało się kanwą wielu książek, na czele z „Erotycznymi immunitetami” dziennikarki i oszustki Marzeny Domaros, która uwodziła posłów pozując na arystokratkę Anastazję Potocką.

Taki stan poselskiej wolności – i frywolności – trwał dopóki polska polityka znaczona była podziałem na postkomunistów i partie postsolidarnościowe, a zatem do afery Rywina. Ostatnimi jej akcentami były komisje śledcze z końcówki rządów SLD.

Rządy Leszka Millera upadły właśnie w efekcie działań komisji śledczej – a zatem przez Sejm. Następnie w SLD nowa opozycja z PO i PiS uderzyła innymi komisjami śledczymi: do spraw nieprawidłowości w Orlenie i PZU. Komisją orlenowską w 2005 r. opozycja odstrzeliła kandydata SLD na prezydenta Włodzimierza Cimoszewicza, ostatnią nadzieję postkomunistów na zachowanie wpływów. Tamta wyjątkowa kadencja lat 2001-05 – czas afery Rywina, ale i przystąpienia do Unii Europejskiej – była ostatnim momentem, w którym parlament był naprawdę ważny.

Potem nastały czasy PiS i Platformy.

Marszałek przeprasza za przykrość

Oba te ugrupowania – początkowo współpracujące – szybko przeniosły konflikt polityczny w inny wymiar.

Nie chodzi o to, że Sejmy lat 90. były idealne. Różnica jest taka, że konflikt między dawną PZPR a dawną Solidarnością był sporem w zasadniczej mierze ideologicznym, czasem biograficznym, w dużej mierze teatralnym, a na pewno – prowadzonym metodami cywilizowanymi. Przyczyn było wiele, ale pamiętać należy, że politycy z obu stron chwilę wcześniej dobili targu przy Okrągłym Stole, a zatem wojna na wyniszczenie – i to tuż po odzyskaniu wolności – byłaby nielogiczna i politycznie ryzykowna. Próbował tego co prawda już wtedy Jarosław Kaczyński, brutalnie walcząc z prezydentem Lechem Wałęsą, ale dla obu polityka konfliktu skończyła się wypchnięciem z polityki. Ludzie tego zwyczajnie nie chcieli.


Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Pierwsza, ostatnia rodzina


Jest taka sejmowa scena z 29 grudnia 1989 r. Kontrolowany jeszcze przez komunistów, ale już częściowo demokratyczny Sejm modyfikuje konstytucję, zmieniając nazwę państwa z „PRL” na „RP”. Andrzej Kern z klubu solidarnościowego zarzuca posłom PZPR, że blokują zmiany. I rzuca w ich kierunku: „Lenin napisał kiedyś artykuł pt. »Kto to są przyjaciele ludu«. Wydaje mi się, że wynik głosowania da odpowiedź, kto to są przyjaciele ludu w dniu dzisiejszym”.

Na Józefa Oleksego, 43-letniego sekretarza PZPR, Lenin działa jak płachta na byka. Oleksy zapewnia „obywateli posłów”, że klub PZPR uznaje zmiany za potrzebne. Tyle że nie chce pośpiechu. „W całym świecie zmiany w konstytucji to nawet pewna ogólnospołeczna celebra” – tłumaczy Oleksy. W kuluarach z opłatkiem czeka prymas Polski kardynał Józef Glemp. Po przeżyciach religijnych Kern wraca na mównicę: „Podczas opłatka z księdzem prymasem wiele koleżanek i kolegów z klubu PZPR oświadczyło mi, że swym posądzeniem zrobiłem wam przykrość. Chciałbym przeprosić”.

Gdy ponad dekadę później do walki o władzę ruszyły Platforma i PiS, czasy były już inne i hamulce przestały obowiązywać. W dodatku z horyzontu zniknęły też wspólne, dalekosiężne cele: barwne Sejmy z czasów AWS-UW wprowadziły nas do NATO, a SLD-PSL – do Unii Europejskiej. Platforma i PiS nie zaprowadziły nas donikąd. Można się było zająć klasyczną walką o władzę.

Jeszcze trochę ważny

Bez wielkiej przesady można stwierdzić, że każdy Sejm od 2005 r., gdy władzę po raz pierwszy objął PiS, był gorszy od poprzedniego pod względem znaczenia, poselskiej niezależności, a często i zdrowego rozsądku.

Rządy PiS z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin (2005-07) były szokujące, jeśli chodzi o estetykę. Cynicy z Samoobrony o dziwnych, wschodnich powiązaniach plus nacjonaliści z LPR o ciągotach autorytarnych pod rękę z perorującymi o odnowie moralnej Kaczyńskimi. Do tego skandale – seksafera, polowanie przez nowo utworzone CBA na polityków opozycji, głównie z otoczenia Schetyny, no i pierwsza afera taśmowa, w której koalicjanci nagrywali siebie nawzajem. Jednocześnie jednak parlament był jeszcze trochę ważny, bo liderzy Samoobrony i LPR szachowali Kaczyńskiego swymi sejmowymi zastępami, bez których nie był w stanie rządzić.

W dodatku silna była opozycja z Platformy. Donald Tusk szybko otrząsnął się z przegranej prezydentury w 2005 r. i odbudowywał się w Sejmie, przygotowując do premierostwa.

Pierwszy rząd PiS upadł po wybuchu afery gruntowej, gdy CBA próbowało zatrzymać Leppera w sprawie korupcji przy odrolnieniu działki na Mazurach. To ten kryzys doprowadził do przyspieszonych wyborów w 2007 r. i utraty przez PiS władzy. Kaczyński od lat powtarza, że owe wybory były błędem. Szkopuł w tym, że to mierzenie dzisiejszą miarą jego potęgi tamtej sytuacji. Wtedy Kaczyński był generałem bez armii, był za słaby, by utrzymać władzę w Sejmie, który zwrócił się przeciwko niemu. Co prawda próbował przekupić posłów Samoobrony, ale na niewiele się to zdało.

Sejmową słabość Kaczyńskiego mógł wówczas wykorzystać Tusk. Liderzy Samoobrony i LPR zgłosili się do niego z ofertą stworzenia wspólnego rządu i zepchnięcia PiS do opozycji. Tusk się nie zgodził. Polityczne ryzyko współpracy z Lepperem i Giertychem było zbyt duże. Mimo podszeptów otoczenia, które uważało tę ofertę za kuszącą arytmetycznie, Tusk zdecydował się na wybory. I zwyciężył.

Mieć na oku Schetynę

W ten sposób na niemal dwie kadencje nastała era Donalda Tuska, polityka, który nie lubił swej partii. Zajmował się Platformą tylko w kampaniach, pilnując między wyborami jedynie tego, by układ personalny na kluczowych stanowiskach w PO gwarantował mu złotą, decydującą akcję.

Ale nawet Tusk musiał mimo wszystko mieć Sejm na oku – właśnie z powyższego względu. Platforma, zwłaszcza w pierwszej kadencji swych rządów, pełna była polityków, którzy uważali, że mają buławę w tornistrze, i celowali w najważniejsze stanowiska, także zajmowany przez Tuska fotel premiera.

Głównym zmartwieniem premiera były rosnące ambicje szefa MSWiA, wicepremiera Grzegorza Schetyny, który miał w sejmowym klubie PO własną frakcję. Schetyna wpychał Tuska w kandydowanie na prezydenta przeciw Lechowi Kaczyńskiemu w 2010 r., licząc, że przejmie partię i rząd. Tusk mu nie ufał – omijając Schetynę zamawiał sondaże, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście ma prezydenckie szanse. Ostatecznie uznał, że ryzyko jest zbyt duże, zresztą – podobnie jak Jarosław Kaczyński – uważał, że kluczowa jest kontrola nad partią i rządem. Odstrzelił więc Schetynę w 2009 r. po wybuchu afery hazardowej, która pokazała patologiczne powiązania polityków z Dolnego Śląska – matecznika Schetyny – z baronami biznesu hazardowego.

Jednak zdegradowany Schetyna trafił do Sejmu, w którym jego frakcja – wspomagana w tamtym czasie przez platformianego konserwatystę Jarosława Gowina – próbowała na miarę swych możliwości rzucać Tuskowi kłody pod nogi.

Dlatego Tusk, nawet marginalizując Schetynę, wciąż musiał go mieć w Sejmie na oku. Stąd regularne wizyty w Sejmie tuskowego zausznika Pawła Grasia. Jako minister odpowiedzialny za kontakty z parlamentem Graś miał po prostu wyciągać posłów na plotki, wypić kielicha i rozpoznać plany Schetyny. Sam Tusk oznajmił jesienią 2010 r., że podczas posiedzeń parlamentu będzie urzędował w swym sejmowym gabinecie, co zostało odebrane jako chęć pilnowania partyjnego dobytku przed Schetyną.

Dobić Schetyny Tusk nie zdołał – na przeszkodzie stanęła mu afera taśmowa z 2014 r. W otoczeniu premiera rozpatrywano wariant, że to Schetyna maczał w niej palce. Tusk zdecydował się ewakuować z kraju, a Schetyna odżył – w finale został szefem PO.

Przepis na igrzyska

Dziś prezes Kaczyński takich obaw mieć nie musi. Elżbieta Witek czy jakikolwiek inny marszałek Sejmu w razie wygranej PiS – to ludzie bezwolni. Nie stanowią politycznego zagrożenia i wykonają każde polecenie. Jeśli Kaczyński utrzyma samodzielną władzę po wyborach, to w perspektywie najbliższych lat nie znajdzie się nikt, kto byłby go w stanie pozbawić szefostwa PiS. A to oznacza dalszą marginalizację parlamentu, jeśli w ogóle to jeszcze możliwe.

Jeśli jednak – co mniej prawdopodobne – rządzić będzie Platforma Obywatelska, to na pewno będzie musiała stworzyć koalicję. W naturalny sposób znaczenie Sejmu nieco wówczas wzrośnie. Tyle że PO na pewno w pierwszej kolejności weźmie się za rozliczanie PiS. A to nie gwarantuje przywrócenia Sejmowi godności. To przepis na sejmowe igrzyska. ©

 

Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2019