Babeczki z lukrem

Amerykanie dobroczynność zdają się mieć we krwi: statystyczna rodzina na cele charytatywne przeznacza rocznie aż 2333 dolary. W 2009 r. darowizny od obywateli, fundacji i korporacji sięgnęły łącznie 304 miliardów. A wszystko w imię odpowiedzialności.

20.12.2010

Czyta się kilka minut

Adresat: Pan David Rockefeller, 30 Rockefeller Plaza, Pokój 5600, Nowy Jork; 4 marca 2009 roku. "Drogi Dawidzie, sporo ostatnio rozmawialiśmy o naszych doświadczeniach związanych z filantropią. Doszliśmy do wniosku, że dobrze byłoby zebrać przy jednym stole grupę podobnie myślących ludzi (...) i porozmawiać, czy możemy zrobić więcej (...). Obaj podziwiamy ducha, jaki Ty i Twoja rodzina wniosła do filantropii i dlatego zwracamy się do Ciebie w pierwszej kolejności z pytaniem, czy zechciałbyś być gospodarzem takiej dyskusji. Myślimy o zorganizowaniu spotkania w Nowym Jorku. (...) 5 maja i mamy nadzieję, że będzie to dogodny dla Ciebie termin".

Co warto brać pod uwagę, gdy przekazujemy darowiznę?

WENDY KACZERSKI: Większość darowizn przekazuję pod koniec roku i staram się robić to w sposób przemyślany. Nigdy nie deklaruję niczego przez telefon; rzadko ofiarowuję pieniądze, gdy ktoś zaczepia mnie na ulicy lub przysyła prośbę pocztą. Najchętniej wspieram małe organizacje lokalne, zwłaszcza jeśli znam osobiście ludzi, którzy w nich działają, i gdy pracują oni bezpośrednio z potrzebującymi.

PABLO EISENBERG:Wspieram uniwersytety, na których studiowałem. A ponieważ są to bogate instytucje (Princeton i Oxford), więc większość moich darowizn przeznaczam na pomoc dla najbiedniejszych: schroniska dla bezdomnych, na jedzenie. To dziedziny, którymi wielcy filantropowie niechętnie się zajmują, a potrzeby są w tej chwili ogromne. Gdy wpłacam 100 dolarów na rzecz bogatego muzeum, oni tych pieniędzy nawet nie zauważą. W przypadku małej organizacji non-profit nawet niewielka suma znaczy wiele. Staram się pamiętać też, że w USA nadzór nad organizacjami non-profit praktycznie nie istnieje i często dochodzi do nadużyć, więc choć nie jest to łatwe, zawsze szukam informacji o tych, których wspieram. Nie przekazuję pieniędzy instytucjom, które nie informują otwarcie o swych finansach, ani takim, w których prezesi zarabiają wielokrotnie więcej niż pozostali pracownicy.

Zobowiązanie

Sygnatariuszami tego listu, którego kopie kilka miesięcy temu opublikował magazyn "Fortune", byli amerykańscy miliarderzy Bill Gates i Warren Buffett. Termin rzeczywiście okazał się dobry, a przy wspólnym stole - prócz pomysłodawców i liczącego 95 lat gospodarza - zasiedli także m.in. George Soros, Oprah Winfrey, Ted Turner, Michael Bloomberg.

Było to pierwsze z serii kilku spotkań, których owocem jest zobowiązanie, opublikowane kilka miesięcy temu na stronie www.givingpledge.org. Jego sygnatariusze zobowiązali się, że co najmniej połowę swoich fortun przekażą w przyszłości na cele dobroczynne.

Grupa, do której na początku grudnia dołączył Mark Zuckerberg, założyciel portalu społecznościowego Facebook, liczy obecnie 58 osób. Pomysłodawcy mają jednak nadzieję, że będzie ich więcej. Magazyn "Fortune" szacuje, że gdyby takie zobowiązanie podjęły wszystkie osoby z listy 400 najbogatszych Amerykanów, to w sumie na cele dobroczynne przekazaliby oni ponad 600 miliardów dolarów.

Zobowiązanie nie ma mocy prawnej i nie zawiera sum ani terminów. Melinda Gates podkreśla, że chodzi raczej o zapoczątkowanie dyskusji i zarażenie entuzjazmem wszystkich Amerykanów. "Ludzi inspiruje do działania przykład innych, zwłaszcza tych, których podziwiają" - tłumaczyła jednym z wywiadów, odwołując się do tradycji, którą pod koniec XIX w. ustanowili w Stanach Zjednoczonych Rockefeller i Carnegie.

Założyciele

To właśnie oni uważani są za ojców-założycieli amerykańskiej filantropii. Wraz z Vanderbiltem, Morganem czy Astorem byli jednymi z pierwszych przemysłowych magnatów, którzy podczas wielkiego boomu przemysłowego, jaki zaczął się po wojnie secesyjnej (1861-65) i trwał do końca XIX w., doszli w krótkim czasie do niewyobrażalnych wcześniej fortun. Nie bez powodu nazwano tę epokę Gilded Age, Pozłacanym Wiekiem.

W kraju o protestanckich korzeniach tych, którzy bogacili się dzięki ciężkiej pracy i inwencji, zawsze otaczały podziw i szacunek. Ale bogactwo traktowano też jako zobowiązanie - nie było przyzwolenia na rozrzutny styl życia czy marnotrawstwo. Z tego chyba powodu, w opublikowanym w 1889 r. eseju "Gospel of Wealth" (Ewangelia bogactwa) Andrew Carnegie przekonywał, że milionerzy mają obowiązek dawać dobry przykład, a "nadwyżki" przeznaczać na polepszenie losu innych. "Człowiek, który umierając pozostawia miliony, ponieważ nie rozdysponował ich za życia, nie będzie opłakiwany... odejdzie w niełasce" - pisał.

Carnegie opowiadał się za wprowadzeniem możliwie jak najwyższych podatków od spadków, ale jednocześnie był przeciwnikiem nieodpowiedzialnego rozdawnictwa. Pisał: "Najlepszą metodą polepszenia życia wspólnoty jest dostarczenie jej drabiny, po której ci, którzy zechcą, mogą się wspinać". Taką drabiną mogły być jego zdaniem służące rekreacji parki, kształtujące gust i wrażliwość muzea i szereg innych instytucji publicznych.

Sam Carnegie stworzył dostępną dla wszystkich sieć bibliotek. Lokalnym wspólnotom przekazywał środki na ich budowę i wyposażenie, oczekiwał jednak, że potem będą w stanie samodzielnie je utrzymać. Kiedy zauważył, że pierwsze darowizny zostały wykorzystane na wznoszenie okazałych i kosztownych budynków, szybko określił zasady, jakimi odtąd mieli kierować się architekci. Do dziś, gdy podróżuje się po miasteczkach Ameryki, biblioteki Carnegie łatwo można rozpoznać: są proste i dość surowe w stylu. Miały być praktyczne.

Z życia pewnej fundacji

O odpowiedzialności i "drabinach" przypominam sobie kilkakrotnie podczas rozmowy z Wendy Kaczerski, która pracuje na rzecz pewnej fundacji filantropijnej - jednej z około 100 tys. takich fundacji zarejestrowanych w USA.

Piszę "pewnej", gdyż fundacja - założyło ją czterech członków jednej rodziny - nie ujawnia w mediach swej nazwy ani nazwiska założycieli. Każdego roku przekazuje co najmniej 5 proc. swego kapitału (do tego zobowiązują ją przepisy podatkowe), czyli około półtora miliona dolarów. Wspiera zwłaszcza inicjatywy edukacyjne i ekologiczne, pomoc społeczną, programy promujące kulturę i zwalczające analfabetyzm. Zadaniem Wendy Kaczerski zaś - jej oficjalny tytuł to "grant program officer" - jest zbieranie informacji o potencjalnych odbiorcach i ustalanie, komu warto przyznać fundusze.

- Wspieramy różnorodne inicjatywy, co odzwierciedla zainteresowania i priorytety członków naszej fundacji - mówi Kaczerski. - Staramy się pracować głównie z niewielkimi organizacjami, które działają w lokalnych wspólnotach i pracują bezpośrednio z ludźmi potrzebującymi pomocy. Cenimy tych, którzy starają się wypracować długofalowe rozwiązania, i którzy zamiast ryb dostarczają wędek.

Takie kryteria spełnia działająca w brooklyńskiej dzielnicy Red Hook organizacja Added Value. Kilka lat temu stworzyła ją grupa lokalnych aktywistów, rozsierdzonych faktem, że zlikwidowano tam spożywczy supermarket. Przemysłowy kiedyś Red Hook to jedna z najbiedniejszych dzielnic Brooklynu, komunikacja miejska pozostawia wiele do życzenia; dla wielu ludzi likwidacja sklepu oznaczała rezygnację ze świeżych owoców i warzyw.

Paru entuzjastów postanowiło więc zagospodarować nieużywany kawałek asfaltu na zapleczu sklepu IKEA. Przekształcili go w miejską farmę, na której dziś pracuje wielu mieszkańców, głównie młodzież. Swe produkty sprzedają na lokalnym targu i w kilku restauracjach. Nawiązali też współpracę ze szkołami. Uczniów mogą tu przyprowadzać nie tylko nauczyciele biologii, plastyki czy literatury, ale także ci, którzy prowadzą szkolne stołówki i chcieliby wpajać dzieciom nawyki zdrowego odżywiania.

W 2009 r. fundacja, dla której pracuje Kaczerski, przyznała im 20 tys. dolarów. Pozwoli to sfinansować w części pensję osoby, która zajmie się opracowywaniem szkolnych programów i nawiązaniem współpracy z większą liczbą szkół.

- To sytuacja, w której wszyscy wygrywają - mówi "Tygodnikowi" Kaczerski. - Pieczemy kilka pieczeni na jednym ogniu: Added Value działa w biednej dzielnicy, gdzie z powodu niewłaściwej diety wielu ludzi choruje. Added Value stwarza miejsca pracy, promuje ekologię, uczy ludzi, jak zdrowo się odżywiać, założyć kompostownik, uprawiać na miejscu warzywa. Sprawia, że ci, którzy potrzebują pomocy, sami mogą sobie pomóc.

Czy w przyszłości fundacja przyzna im większy grant? Kaczerski: - Prawdopodobnie nie. Wolimy przyznawać małe granty, 20-25 tys. dolarów. Chcemy, aby były przeznaczane na konkretne programy, i żeby ci, którym pomagamy, szukali też grantów gdzie indziej.

Rzecz o odpowiedzialności

Opowiadając o swej pracy, Kaczerski często używa sformułowania "due dilligence". Oznacza ono działania, często żmudne i czasochłonne, mające na celu upewnienie się, że rozdawane środki wykorzystywane są efektywnie. - To kwestia odpowiedzialności, nie chcemy ot tak sobie rozdawać pieniędzy - odpowiada Kaczerski. - Nigdy nie przyznajemy dofinansowania, zanim nie poznamy dobrze organizacji i nie odwiedzimy miejsc, gdzie działa. Zdarza się, że na papierze ktoś wygląda doskonale, a w praniu okazuje się zupełnie do niczego.

Oprócz podań o granty (to zwykle skomplikowane dokumenty, których przygotowaniem zajmują się wyszkoleni w tej dziedzinie specjaliści) organizacje starające się o pomoc muszą dostarczać szczegółowych danych na temat konkretnych programów, swego budżetu i dotychczasowych osiągnięć. Kaczerski: - Zadaje im dużo pytań i zawsze proszę o odpowiedzi na piśmie. Moje wątpliwości wzbudziły kiedyś opiewające na 10 tys. dolarów rachunki telefoniczne. Innym razem ktoś udzielał pokrętnych odpowiedzi. Zadzwoniłam do innej fundacji, która z nimi pracuje, i okazało się, że mieli podobne wrażenia. Nie przyznaliśmy im grantu.

Kaczerski sama kiedyś pracowała dla organizacji non-profit jako konsultantka przygotowująca podania o granty. Mówi o sobie, że wtedy była "po drugiej stronie". Przyznaje, że staranie się o pieniądze to niezwykle czasochłonny i stresujący proces, i że wysiłek, jaki trzeba weń włożyć, zwłaszcza w przypadku małych fundacji, często jest niewspółmierny w stosunku do rezultatów.

Czy nie ma poczucia, że życie byłoby prostsze, gdyby jej fundacja przyznawała mniej grantów, ale za to większe? Czy jako amerykańska podatniczka nie myśli czasami, że instytucje państwowe mogłyby skuteczniej wypełniać przynajmniej niektóre z zadań, którymi obecnie zajmują się organizacje charytatywne?

Po chwili zastanowienia Kaczerski na oba pytania odpowiada negatywnie: - Przyznając dużo małych grantów, demokratyzujemy proces. Próbujemy docierać do organizacji, które naprawdę w bardzo namacalny sposób mogą coś zmienić na lepsze. Biurokracja zaś istnieje wszędzie. Gdyby taką pomoc zaczęły organizować instytucje państwowe, pewnie byłoby jeszcze gorzej. Nie mówiąc o tym, że nasz rząd nie ma na to środków. Trzeba by zwiększyć podatki. A gdyby do tego doszło, kto mi zagwarantuje, że nie zostałyby przeznaczone na sfinansowanie nowego kontraktu zbrojeniowego albo kolejnej wojny?

Z życia pewnej szkoły

Początek grudnia. W szkole podstawowej mojej córki odbywają się w tym tygodniu dwa kiermasze. Wstyd powiedzieć, nie zainteresowałam się tym pierwszym. Ale na drugi, zorganizowany przez pierwszoklasistów, muszę właśnie upiec bananowe babeczki. Dochód ze sprzedaży - 25 centów za babeczkę - zostanie wysłany do szkoły na Madagaskarze. Od dwóch lat pracuje w niej były nauczyciel przyrody z naszej podstawówki i to on właśnie poprosił o zorganizowanie zbiórki. Przysłał list oraz zdjęcia. W swej malgaskiej szkole chciałby urządzić bibliotekę: kupić komputer i odtwarzacz DVD, przybory do pisania, książki. I choć na kilka godzin zatrudnić bibliotekarkę.

Dzieci uczą się także troski o potrzebujących w naszej dzielnicy. W zeszłym tygodniu zbieraliśmy płaszcze i kurtki dla bezdomnych. Jutro, w piątek, jak co tydzień moja córka przypomni mi o zapakowaniu do tornistra puszki fasoli lub paczki ryżu. Powędrują do lokalnej "spiżarni", w której za darmo mogą zaopatrywać się biedne rodziny.

Podobne zbiórki - jedzenia, ubrań, książek czy zabawek - organizuje co niedzielę niemal każda parafia w Stanach, a także wiele sklepów, bibliotek i niezliczone organizacje charytatywne. Amerykanie dobroczynność zdają się mieć we krwi. Z badań przeprowadzonych w Centrum Filantropii przy Uniwersytecie Indiana wynika, że statystyczna rodzina amerykańska na cele charytatywne przeznacza rocznie 2333 dolary. W 2009 r. suma darowizn od osób indywidualnych, fundacji i korporacji wyniosła blisko 304 miliardy - to ponad 2 proc. PKB Stanów. Znakomita większość (83 proc.) pochodziła od dawców indywidualnych. Aż 70 proc. gospodarstw domowych przekazuje przynajmniej jedną darowiznę w roku.

Rzecz o kontekście

Dr Pablo Eisenberg, politolog z Georgetown University w Waszyngtonie, który od lat zajmuje się badaniami nad filantropią i sektorem non-profit zauważa, że na tle innych krajów statystyki te istotnie są imponujące. Jednak warto pamiętać o kontekście: stosunkowo niskich podatkach dochodowych i korzystnych ulgach. Amerykanie mogą odpisywać od dochodu wydatki na szeroko pojęte cele charytatywne - począwszy od karnetu umożliwiającego darmowe wejścia do muzeum, a skończywszy na deklarowanej wartości używanych ubrań, przekazywanych Armii Zbawienia.

- Jeśli chodzi o akcje charytatywne, Amerykanie rzeczywiście są bardzo szczodrzy - mówi Eisenberg "Tygodnikowi". - Ale może warto posłużyć się innym kryterium? Jak chętnie godzą się na płacenie podatków, bez których nie może istnieć solidarne społeczeństwo czy pomoc społeczna? Wówczas obraz jest bardziej skomplikowany. Tym bardziej, jeśli przyjrzymy się, jakie cele najchętniej wspierają darczyńcy.

Z badań prowadzonych przez Instytut Filantropii przy Uniwersytecie Indiana wynika, że najwięcej, bo aż 33 proc. darowizn otrzymują kościoły i organizacje religijne. Na drugim miejscu są instytucje edukacyjne (13 proc.). 10 proc. darowizn trafia do fundacji, 9 proc. do organizacji świadczących pomoc biednym i tyle samo do instytucji medycznych. Instytucje użyteczności publicznej otrzymują 8 proc., instytucje promujące kulturę 4 proc., organizacje świadczące pomoc międzynarodową 3 proc., a te zajmujące się ochroną środowiska 2 proc.

- Tylko niewielki odsetek darowizn trafia do najbiedniejszych - twierdzi Eisenberg. - Amerykańscy milionerzy najczęściej wspierają cieszące się prestiżem uniwersytety czy muzea, znane szpitale czy szkoły medyczne. Z pewnością wynika z tego wiele pożytku. Ale pojawia się pytanie, czy z perspektywy całego społeczeństwa takie powinny być priorytety? Zwłaszcza w chwili kryzysu, który sprawia, że odsetek ludzi żyjących w ubóstwie wzrósł dramatycznie?

Eisenberg zauważa, że w tragicznym stanie jest np. infrastruktura kraju: zaniedbane linie kolejowe, dziurawe drogi, rdzewiejące mosty, nieremontowane wodociągi. - Ocenia się, że na modernizację infrastruktury musimy wydać ok. 3 bilionów dolarów - mówi. To dwa i pół raza więcej, niż wynosi dziś deficyt budżetowy. Tak mało spektakularne przedsięwzięcia jak remont mostów nie leżą i nigdy nie będą leżeć w sferze zainteresowań filantropów. Eisenberg: - Przynajmniej część tych wydatków można sfinansować, podnosząc bardzo niską w naszym kraju akcyzę od benzyny. Ale nikt nie chce o tym słyszeć. Amerykanie szczodrze wspierają akcje charytatywne, ale nie lubią płacić podatków.

Kapryśny los

"Moje bogactwo zawdzięczam temu, że mieszkam w Ameryce, kilku szczęśliwym genom i kumulacji odsetek" - napisał miliarder Warren Buffett na stronie Givingpledge. Założyciel korporacji Berkshire Hathaway (magazyn "Forbes" ocenia jego fortunę na 62 mld dolarów) już w roku 2006 zadeklarował, że 99 proc. swoich zasobów przekaże na cele dobroczynne. Dołączył wówczas do założonej przez Billa i Melindę Gatesów fundacji, której od tamtej pory przekazuje w ratach ponad miliard dolarów rocznie.

"W systemie, w którym przyszło mi pracować, ktoś, kto ratuje czyjeś życie na polu bitwy, dostaje w nagrodę medal; ktoś, kto jest wspaniałym nauczycielem, otrzymuje kartkę z podziękowaniami; zaś ktoś, kto potrafi w porę zauważyć fluktuacje cen akcji, zarabia miliardy" - pisze dalej w swoim liście Buffett, dodając, że "los bywa kapryśny". Wierzy jednak, że choć wolny rynek nie zawsze jest gwarantem sprawiedliwości, dobrze służy społeczeństwu. Ale w dobie kryzysu nie brak sceptyków. Czy Buffet i inni miliarderzy i milionerzy zdołają odbudować zaufanie do kapitalizmu i kapitalistów?

Komentując doniesienia o filantropijnej akcji na stronie internetowej "New York Timesa", jeden z czytelników, Dave Kliman, oskarżył miliarderów o hipokryzję. Wspomniał o toczących się właśnie w Kongresie sporach dotyczących ulg podatkowych dla najbogatszych. Przekonywał, że "zamiast wieszać na ścianach obrazy i otwierać lokaty w szwajcarskich bankach" bogaci powinni chętniej płacić podatki, bo w ten sposób ich miliony "weszłyby do gospodarczego obiegu".

Nie był to do końca sprawiedliwy zarzut, bo nikt inny jak właśnie Buffett mówił niedawno: "Read my lips: Raise my Taxes". "Czytajcie mi z ust: podnieście moje podatki" (była to trawestacja legendarnego hasła Reagana, który podczas kampanii wyborczej w 1979 r. obiecywał, że podatków nigdy nie podniesie). Nie ulega jednak kwestii, że niektórzy amerykańscy podatnicy odczuwają pewien rodzaj dyskomfortu, słysząc o garstce miliarderów, którzy mają decydować o losach jeśli nie świata, to przynajmniej sporej jego części.

- Nie mam wątpliwości, że Buffett i Gates są przyzwoitymi ludźmi i mają dobre intencje - mówi Eisenberg. - Jest jednak coś problematycznego w tym, by kilku miliarderów w zaciszach swych gabinetów miało podejmować tak dalekosiężne decyzje, i by reszta społeczeństwa nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia. Nie służy to demokracji.

Uśmiech dziecka

Złoszczę się czasem na te wszystkie szkolne zbiórki i kiermasze. Brak mi cierpliwości, nie mam czasu, nie lubię lukrowanych babeczek. Czy nie prościej byłoby wysłać do szkoły

10 dolarów? Za tyle mniej więcej sprzedane zostaną owe nieszczęsne babeczki, które będę dziś piec do późna w nocy. Zaoszczędziłabym sporo czasu, a dzieciom na Madagaskarze nie zrobiłoby to przecież wielkiej różnicy?

Ale wiem, że nie mam racji. Prezenty gwiazdkowe też nie zawsze bywają udane, a mimo to raczej nie ofiarowujemy naszym bliskim kopert z pieniędzmi. Gdybym, zamiast piec babeczki, wysłała córkę do szkoły z gotówką, nie widziałabym jej uśmiechów ani wypieków na twarzy, nie opowiadałaby mi z przejęciem o dzieciach na Madagaskarze. I pewnie trudniej byłoby jej zrozumieć, co to znaczy mieć w szkole dobrze wyposażoną bibliotekę. Mnie samej zaś pewnie trudniej byłoby jej wytłumaczyć, że zrobienie czegoś dla innych - nawet jeśli są to tylko lukrowane ciasteczka - wzbogaca nie tylko tych, którym próbujemy pomagać, ale także nas, ofiarodawców.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2010