Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Championi walczą w jakiejś takiej niby klatce, żeby niby nie uciekli. Okładają się wszędzie. Ubaw po pachy, ze skutkiem potencjalnie śmiertelnym. Nie dziwota przeto, że konsumenci tysiącami płacą do 1500 zł, żeby to zobaczyć. Dzień sądu, a raczej "Judgement Day" - bo tak bezpretensjonalnie brzmiała oficjalna nazwa imprezy. Organizatorzy pokazali, że można pogodzić wysoki poziom niezapomnianego artystycznego wydarzenia z niewąską rentownością. Wszystko na miarę ogromnego sukcesu polskiej transformacji, której artystycznym ucieleśnieniem po wsze czasy stała się Aria Krautwursta. Wydarzenie kulturalne jak Hausner przykazał: innowacyjnie, multimedialnie i samofinansująco. Leszek Balcerowicz (zdaje się, niestety nieobecny na trybunach) również mógłby z uznaniem przyklasnąć (ba, gdyby był, toby z pewnością przyklasnął), że wreszcie wydarzenie kulturalne na miarę jego reform: odbiorcy chcą za to płacić, w przeciwieństwie do innych, socjalistycznie zdegenerowanych przejawów sztuki, wciąż jeszcze utrzymywanej przez nieszczęsnych podatników... Ale opowiem rzecz po kolei, jak w porządnie samofinansującym się amerykańskim filmie akcji.
Na gali w charakterze magnesu Występował Nasz Popularny Człowiek Szafa, do niedawna wyspecjalizowany w ciągnięciu wagonów przy pomocy szczęki. Własnej szczęki, dodajmy, monstrualnie spotężniałej (podobnie jak pozostałe części ciała) wskutek spożywania nadludzkich ilości serwatki. Nic dziwnego, że przy takich atrybutach przyciągnął sobie w naszym narodzie niepowtarzalną rozpoznawalność. Żeby w sobotę na gali nie było tak, jak w sobotę pod każdą polską dyskoteką, ściągnięto do bicia kogoś z zagranicy, a konkretnie z USA. Najwyższy światowy poziom miał zapewnić niejaki Wieloryb, sądząc po wyglądzie mistrz w jedzeniu hamburgerów na czas. Taka walka nie zdarza się co dzień, taką galę tysiąclecia należy odpowiednio oprawić dźwiękowo. Kiedy zaczną się naparzać, to już nie ma problemu z krępującą ciszą, będą mrożące krew w żyłach plaski i posapywania - ale co na muzyczną przystawkę "Judgement Day"? Jak wprowadzić konsumenta w klimat? Herreweghe poprowadzi "Requiem", dajmy na to, Mozarta? Zbyt banalne. Berlińscy Filharmonicy pod Zubinem Mehtą wykonają uwerturę Czajkowskiego "1812"? Chyba jednak zbyt wiele niebezpiecznych skojarzeń. Za bardzo pachnie śp. Festiwalem Dialogu Czterech Kultur. Nie, nie, nie. Trzeba czegoś skutecznego niby klasyczny plaskacz. Czyli jednak nie obejdzie się bez hymnów.
Hymnów narodowych, aby uwypuklić oczywisty fakt, że obydwa narody jak jeden mąż zaciskają szczęki i trzymają kciuki za tę walkę stulecia, alias Judgement Day, vel Dzień Sądu. 348 mln ludzkich istnień utożsamiło się z którymś z herosów (naszym Szafą bądź ich Wielorybem), 348 mln ludzkich istnień zamarło przed telewizorami...
No i wtedy właśnie, jak grom z jasnego nieba, nastąpiło epokowe wydarzenie, choć to, co naród amerykański usłyszał jako swój hymn, to nie od razu zidentyfikowano i potrafiono nazwać (rzecz częsta w historycznych momentach, że przypomnę "Święto wiosny"). Wokalista Krautwurst (produkt jakiegoś melodyjnego programu telewizyjnego, bodajże) troszkę się chyba spiął faktem, że otwiera Dzień Sądu, no i zrobił Gwiaździstemu Sztandarowi to, co Edyta Górniak zrobiła Mazurkowi Dąbrowskiego podczas piłkarskich mistrzostw świata w Korei. Z tym że Krautwurst narobił nieco inaczej, koncentrując się mniej na melizmatach, a bardziej na warstwie słownej w języku niewątpliwie obcym. I co? I arcydzieło! Czapki z głów, ladies and gentlemen, po prostu masterpiece. Wyszło arcyciekawie, z mistrzowskim dozowaniem efektu zapadającej nagle ciszy (wykorzystywanej przez Krautwursta ad hoc do tworzenia nowych anglopodobnych idiomów). Może wokalista chciał złożyć hołd Hendriksowi (wszak chyba nieprzypadkowo występował w czterdziestą rocznicę śmierci geniusza), może Gainsbourgowi i jego Marsyliance, a może nie, może Krautwurst tak po prostu, niestety, ma talent - w każdym razie brak słów. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania, przyćmiewając wielokrotnie samą kilkudziesięciosekundową "walkę", skądinąd smętną. Polska kultura zaistniała w świecie (miliony odsłon na YouTube) w sposób niezwykle znaczący, nasz artysta został globalnie uwieczniony na kilkadziesiąt godzin. Powstała polska marka: Krautwurst. Nasz wokalista, nie wyciągając ręki po publiczne pieniądze, wyprodukował arcydzieło i nie schodził światu z ust rozsławiając Ojczyznę przy pomocy kongenialnie innowacyjnego The Star-Spangled Banner. Co tam Mozart, co tam Hendrix, polscy podatnicy zasługują na coś więcej. Mam nadzieję, że to pierwsza jutrzenka rozświetlająca właściwy, innowacyjny kierunek, którym podążą polscy artyści, nie oglądając się na państwowy grosz. Tuszę, że ta sobota to pierwsza sobota nowej epoki w polskiej kulturze. W każdym razie mamy pierwsze w pełni samofinansujące się arcydzieło polskiego kapitalizmu: Arię Krautwursta.