Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeden, na razie, płomyk zabłyśnie na adwentowym wieńcu. Potem dojdą do niego po kolei, w spokojnym rytmie andante, trzy następne. Tak to się bowiem składa, że w naszym horyzoncie kulturowym poczwórność jest obok trójcy szyfrem spraw, o których nie sposób mówić wprost, bo popada się w polerowany banał i filozoficzne gryzmoły, będące jako te świece, które świeciły, by nic nie oświecić, z „Krajobrazu po uczcie” Kaczmarskiego.
Adwent i ostatnie tygodnie przed zimowym przesileniem pełne są wprawdzie pewności, że co ma nastąpić, nastąpi – niezależnie, czy oczekujemy narodzin Dziecięcia, czy raczej powolnego powrotu Słońca z dalekich wczasów nad zwrotnikiem Koziorożca. Mimo to czas nadszedł, przynajmniej w wymiarze świeckim, paskudny. Nie czuję się uszlachetniony, gdy mój diler pomidorów, opiewany w tej rubryczce pan Grzegorz z placu Na Stawach, zamknąwszy i tak długi dzięki ciepłej jesieni sezon, kładzie mi do siaty buraki. Pyszne, owszem, jeszcze wcale nie piwniczne, zjadam je po szybkim pieczeniu prosto z ręki, tylko skórkę zdejmę i posypię solą. Skórę potem mam przeżartą na karminowo, jak niedomyty sprawca, i w sumie lubię ten widok. No ale mnie to nie uszlachetnia.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Paweł Bravo o przyjemnym sposobie pozbycia się ostatniej dyni, jaką nabyliście w październiku >>>>
Podobnie jak kiedy wyjdę na papierosa z panem Ziółko na koniec targowego dnia, by porozmawiać o tym, jak dobrze robi kalafiorom powolny wzrost – właśnie teraz, kiedy jeszcze ostatnie dochodzą w zimnie, są najlepsze, bardziej treściwe i trwałe niż te zbierane w sierpniu. Upieczcie poodcinane z główki różyczki pół na pół z pokrojonymi w ósemki ziemniakami, i gęsto powtykajcie w prześwity ząbki czosnku – wtedy człowiek rozumie, po co w ogóle jest na świecie kalafior. No i sałata, jeszcze dochodzi w tunelach i jeśli zdąży przed tęższym przymrozkiem, to jest jędrna i nic jej nie trzeba poza paroma kroplami cytryny.
Sednem tych sytuacji jest oczywiście spotkanie, dla samych rozmów warto wyjść na ziąb do ludzi. Ale cóż może być szlachetnego w powrocie z targu z kalafiorem? Możemy najwyżej pobawić się słowami i poczwórność adwentu określić z łacińska quaternitas , żeby bardziej elegancko się męczyć. A kto obiecuje szybkie ścieżki, jest wart tyle co gąbczasty nibybakłażan z Hiszpanii.
Lepiej zagapić się w pierwszą świecę i docenić własne „przyzwoite, uczciwe, skromne i pożyteczne życie”, o którym wspominał Jarosław Flis w niedawnym wywiadzie dla jednego z dużych portali. Rzecz jasna ten przenikliwy i wymowny socjolog nie zajmuje się niedolami klienta zimowego straganu, tylko sceną polityczną, na której, jego zdaniem, opozycja nie umie opowiadać o takim życiu, dalekim od wielkomiejskich wydmuszek wszechmocnej kreatywności i nadal czekającym na narracyjne docenienie. Nie czynią mu zadość rojenia obecnej partii władzy, która ma do zaproponowania wycięte z pożółkłego papieru fantomy rzekomego narodu, nieistniejącego poza głowami paru ideologów oraz spryciarzy, umiejących o tym opowiadać na dobrze posmarowanych posadach.
Spryciarze zawsze będą lepsi w słowach. Dobry przykład to „efektywny altruizm”, czyli moda intelektualna robiąca karierę przez ostatnie kilka lat w kręgach miliarderów młodszego pokolenia. Pomysł w sumie nienowy, korzenie zapuścił w rygorystycznie pojętym utylitaryzmie, który ocenia działania wyłącznie po dających się policzyć i potabelkować skutkach. Szybko rozwinął się w przyjemną dla ucha sponsorów narrację „najpierw dużo zarób, żeby potem to inteligentnie rozdać” (zarób i nie zapłać podatków, rzecz jasna, bo państwo nie jest efektywne w wydawaniu). Z ruchu na rzecz sensownego szukania dobrych celów (np. tanie moskitiery przeciw malarii) zamienił się w podbudowę dla pychy wyznawców, którzy zaczęli płacić krocie na cele wzięte z sufitu własnej fantazji. Parę dni temu największy dobrodziej, założyciel jednej z głównych giełd kryptowalut, okazał się prostym oszustem i spektakularnie splajtował, topiąc w niebycie nie tylko kolosalne wkłady swoich inwestorów, ale i miriadę suto finansowanych organizacji „zawodowych altruistów”.
Cóż, na razie ludzie chciwi będą musieli się obyć bez etycznej podbudowy, aż ktoś niebawem wykombinuje coś nowego (gdy czytam usprawiedliwienia dla obecnych mistrzostw w piłce, nie wątpię, że jest dużo bystrych kandydatów). A nam niech zostanie skromne i pożyteczne życie. Tu i teraz, od razu, bez czekania, aż wypali się czwarta świeca i znów zaświeci słońce. ©℗
W ostatnich dniach papież odwiedził kuzynów w piemonckim mieście Asti, skąd rodzina Bergogliów wyemigrowała do Argentyny. Jednocześnie w ten sam weekend trwał tam festiwal poświęcony jednej z podstawowych jesiennych potraw Piemontu, którą zresztą Franciszek też jada ze smakiem. Warto więc przypomnieć przepis na bagna cauda, czyli dosłownie „ciepły sos”. Siekamy na plasterki po 1 ząbku czosnku na osobę, podgrzewamy na wolnym ogniu w mleku (ok. 50 ml na ząbek) przez 20 minut. W tym czasie kładziemy na patelnię po 3-4 fileciki anchois na głowę, dusimy je na oliwie, aż się rozpadną, pilnując, by nic nie skwierczało. Dodajemy rozgotowany czosnek i trochę oliwy, dalej dusimy, mieszając i rozgniatając drewnianą łyżką, aż wszystko się rozpuści. Możemy podlać odrobiną mleka, w którym gotował się czosnek. Podajemy na ciepło w miseczkach. W Piemoncie polewa się tym sosem warzywa takie jak kard czy pieczona papryka, ale także ziemniaki i cebulę. Ja szczególnie lubię uszlachetniać tym nasze buraki, zwłaszcza gdy staną się już całkiem piwniczne w smaku.