Prawo kanibala

To nie musiały być wcale wakacje nad dalekim morzem, bogatym w plaże białe jak mąka. Nawet lato w zwyczajnym mieście czyniło z nas kanibali.

27.08.2018

Czyta się kilka minut

 / BEW
/ BEW

Starczyła fala światła wpadająca przez balkon ukosem na zajętą połowę łóżka, zarys ramion kontemplowany w bezruchu stojącego w korku samochodu, gęsia skórka na rękach, kiedy wchodziło się na zakupy prosto z ulicy do ostro klimatyzowanego sklepu. W powietrzu fruwały cząstki elementarne zmysłowej fizyki upału. Ośrodek mózgu wrażliwy na mieszankę słońca, wiatru i soli, podlany w południe aperolem mieszał pragnienia różnego rodzaju, toteż na proste pytanie, „co zjesz dziś na obiad?”, udzielał jednej prostej odpowiedzi: „ciebie”.

Pożeramy się wzrokiem, mowę mamy pełną ludzkich dań i kąsków, od pączuszków przez konkretne befsztyki aż po wachlarz bardziej obcesowych skojarzeń, których na pewno nie usłyszycie w trakcie seansów narodowego czytania, albowiem, jak wiadomo, Polak w stulecie niepodległości przedłuża narodowy byt wyłącznie po rycersku, tudzież w czystej pościeli. Tak czy owak każde z nas zjadało nieraz człowieka do ostatniej kosteczki lub chociaż ze dwa kąski po kryjomu, czasem miewając z tego powodu zgagę lub nawet kaca – ale to nie zmienia postaci rzeczy, że jest to spożywcze instrumentarium jednym z najpiękniejszych, jakie ludzkość posiadła, od kiedy poznała uroki mówienia nie wprost.

Tym bardziej że przed grozą dosłownego potraktowania najmocniejszych aluzji chroniło nas zawsze twarde tabu, chroniące świętość ludzkiego ciała. Co prawda od czasów degeneracji oświecenia coraz częściej bywa ono przedmiotem manipulacji i uprzedmiotowienia na skalę przemysłową, o czym każdy mieszkaniec świata po Auschwitz wie nawet bez lektury Adorna. Jednak te zabiegi i procedury (dziś zwłaszcza związane z patologiczną obsesją urody i młodości) nigdy nie przekraczały progu kuchni.

Aż do ubiegłej niedzieli. Wakacje zakończyły się dla mnie twardo i obuchem w łeb, gdym przeczytał o kolejnym odcinku świetnego programu Sachy Barona Cohena „Who is America?”. Komik ten wrabia swe ofiary, udając różne postaci i namawiając je do gadania i robienia rzeczy durnych, strasznych lub żałosnych. Jako rzekomy izraelski ekspert ds. bezpieczeństwa wkręcił np. kilkoro republikańskich polityków do głoszenia przed kamerą, że dobrze by było szkolić przedszkolaki w posługiwaniu się bronią. Jako były więzień, nawrócony na wyższe wartości kultury, przekonał znaną marszandkę z Kalifornii, żeby wzięła do galerii obrazy, które rzekomo malował swoimi odchodami. I również jako były więzień, a obecnie szef kuchni serwujący dania inspirowane tym, co jada się za kratami, zaprosił do programu pewnego krytyka kulinarnego.

Pominę tu z przyzwoitości pierwsze dwie pozycje z menu degustacyjnego – kto chce się narazić na niesmak, niech wpisze w wyszukiwarkę hasło anally-aged veal in a strawberry prophylactic (analnie dojrzewana cielęcina w truskawkowej prezerwatywie). Na trzecie danie było w każdym razie mięso „karmionego wegetariańsko chińskiego dysydenta z purée kalafiorowym”. Lekko tylko zdumionej ofierze Cohen wyjaśnił, że surowiec na pewno pochodzi z etycznego źródła (tak jak kawa fair-trade albo ekokurczak z wolnego wybiegu): otóż tak jak istnieje program donacji organów, tak też w Chinach ludzie mogą dobrowolnie zapisywać swoje mięśnie w celach kulinarnych.

Krytyk chwilę się waha, po czym bierze do ust kąsek, jest zachwycony, mówi, że jest tak miękki, aż rozpływa się na języku jak masło. Cohen namawia go jeszcze do nagrania krótkiego wideo z podziękowaniami dla rodziców „surowca”. I facet to naprawdę nagrywa.

Każdego można odpowiednim warunkowaniem skłonić do rzeczy strasznych, powiecie. Sęk w tym, że „warunkowanie” w tym przypadku to tylko sztafaż typowego programu o odkryciach kulinarnych oraz okrągła gadka, jaką serwuje publiczności byle pretensjonalny kucharz w tematycznym kanale w waszej kablówce. Nic więcej. Cohen po prostu, niczym współczesny Adorno, pokazuje brak logicznych barier na drodze po utracie niewinności. Kiedy w mojej branży nastąpił konkretnie jej moment, trudno wskazać, ale nawet nasza skromna rubryczka, pisana z dala od awangardowych restauracji i trendsetterskich programów, przez chwilę wydała mi się podejrzana. Pisać tak, żeby jedzenie zawsze było środkiem, a nie celem – tyle mogę sobie nakazać. ©℗

Żeby cofnąć się w niewinność wakacji, wracam do krótkiej podróży po zacisznym zakątku Piemontu, gdziem jadał wieczorami jedną z esencji tego regionu (obok zielonego sosu z pietruszki, o którym kiedyś tu była mowa) – grillowane lub surowe warzywa w sosie bagna cauda. W dialekcie nazwa ta oznacza dosłownie „ciepły sos” i jest to faktycznie rzecz tak podstawowa, że nie prosi się o bardziej wyszukane nazwy (zwłaszcza że kolor ma raczej bury). Bierzemy po jednym ząbku czosnku na osobę, obieramy go, kroimy wzdłuż, wydłubujemy rdzeń, siekamy na drobne plasterki, wrzucamy do garnuszka z mlekiem (ok. 50 ml na ząbek) i podgrzewamy na wolnym ogniu 20 minut. W tym czasie kładziemy na patelnię po 3–4 fileciki anchois na głowę, dusimy je na bardzo wolnym ogniu na oliwie, aż się rozpadną, pilnując, by nic nie skwierczało. Dodajemy ugotowany czosnek i jeszcze trochę oliwy, dalej dusimy, mieszając i rozgniatając drewnianą łyżką na małym ogniu około 20 minut, aż wszystko się ładnie rozpuści. Możemy podlać odrobiną mleka, w którym gotował się czosnek. Podajemy na ciepło w miseczkach. Dobre nie tylko z „południowymi” warzywami, ale także np. z pieczonym burakiem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2018