Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dwudziestu lat jeszcze moja miłość do wina nie liczy, ale zbliżam się roztańczonym krokiem bachanta do tej granicy, za którą, wedle słów naszego wielkiego znawcy wszelkich ludzkich słabości, czeka mnie alkoholizm. O ile lata te wypełniło mi picie, które w pogadance dla mazurskiego elektoratu pan prezes określił jako nadmierne. Sam bym na pewno tego tak nie nazwał, może poza paroma godnymi pożałowania przypadkami, za które przepraszam swój system nerwowy oraz bliźnich zmuszonych mnie oglądać w brzydkim stanie.
Jak można bowiem mówić o nadmiarze w przypadku dobrego wina, pitego w godnych warunkach, z ciekawością (jeśli nowe dla nas) lub radością z ponownego spotkania znajomego? Nie da się, podobnie jak nie sposób tabelarycznie ustalić, od ilu uścisków czy pocałunków spotkanie z miłą sercu osobą przechodzi z fazy pełni szczęścia w fazę „nadmiaru”. Uważne i ufne słuchanie własnego organizmu pozwala wyczuć stosowną miarę, granicę przyjemności, za którą dalej czai się już tylko bezrozumne zamroczenie.
Doprawdy, któż rozsądny chciałby się do tego regularnie zniżać. Nie wątpię, że takie osoby są i należy się im osobna uwaga, troska i terapia, ale gdy patrzę na świat z mojego obserwatorium, jakim jest winny bar, wydaje mi się, że rozdmuchujemy problem, skłonni przy każdym zagrożeniu popadać w przesadę, karmić nasz wrodzony głód paniki i obaw.
Kroczą więc przed moim kontuarem codzienne procesje ludzi, zwyczajnych raczej, choć każdy i każda z osobna wysyła ze swojej czarnej skrzynki impuls niepowtarzalności. Barman nie jest pisarzem ludzkich losów, lecz tylko żywą maszyną do nalewania, nie skupia się nad nikim dłużej, niż wymaga tego zajęcie się potrzebą klienta. Coś jednak kątem oka rejestruje. Nie widzi w nadmiarze ludzi jednoznacznie pijanych, zamazanych w istotny sposób przez niepożądane działanie alkoholu. Wino częściej wyostrza, podkreśla, dodaje cienia, niż rozmazuje. Widzi więc za to stres, strach, zmartwienie, żal, apatię i acedię – znacznie częściej niż radość czy żywotność. Jeśli coś się kładzie ciężarem na moich barkach, gdy spojrzę zza baru, to nie widok ludzi pijanych, tylko gdzieś w głębi smutnych i zgnębionych.
Smutne i zgnębione. Zmęczone i zgaszone. Bo tak to już jest (do czasu, mam nadzieję) w polskim obyczaju, że „na winko” wpadają częściej kobiety. Obelżywie przez prezesa potraktowane sugestią, jakoby im wystarczało dziesięć razy mniej „nadmiaru” w piciu, by popadły w uzależnienie i stały się bezużyteczne jako niedoszłe matki nowych Polaków.
Jest w tym zestawieniu niebywałe zgęszczenie nabrzmiałej stereotypem głupoty. Kobiety, po pierwsze, mają przeważnie bogatsze i wieloaspektowe doznania węchowe i smakowe, czy to z „natury”, czy to przez socjalizację. Przypuszczam, że przez to drugie, to znaczy potrafią znacznie plastyczniej przetwarzać i komunikować werbalnie bodźce z aparatu zmysłowego, a więc są często ciekawszymi towarzyszkami do wina niż ich koledzy i partnerzy. Po drugie – i tu na pewno socjalizacja wchodzi na scenę, dyscyplinowanie dziewczynek, którym mniej wolno się pobrudzić na podwórku – są przeważnie bardziej świadome swojego stanu i odczuć, więc skuteczniej panują nad biesiadą, niezależnie, czy usiadły, żeby beztrosko gadać, czy żeby odreagować ciężki dzień w robocie. A nawet jeśli przez chwilę nie panują, to jest to mniej destrukcyjne, jakoś ogarnięte nawet przy braku kontroli. Na pewno nie pasuje do nich „dawanie w szyję”, wspomniane w niedawnej pogadance demograficznej: ów rzekomo dobrze wychowany polityk rzadko sięga po kolokwializmy, więc ten szczególnie zapadł w pamięć, w sposób całkowicie niesprawiedliwy.
Jedenasty listopada: co roku z uporem godnym lepszej sprawy niektórzy będą znów podnosić sprawę asertywnego, inkluzywnego patriotyzmu. Na pewno warto coś takiego praktykować nie od święta, przez trzysta ileś dni w roku, a ten konkretny jedenasty jednak odpuścić tym, co wolą marsze z pochodniami. Nasza „lepsza sprawa”, której poświęcam swój upór, to zamiana Święta Niepodległości na Dzień Świętego Marcina: dobrze zakorzeniony w wielu kulturach wiejskich pogodny, choć już w cieniu zimy obchodzony moment podsumowania sezonu w obejściu i na polu. A także, co u nas względnie nowe, w winnicy. Moszcz z gron zebranych późnym latem zamienił się w świętomarcińskie wino, niekoniecznie warte szczególnych zachwytów, ale gdy na stół trafi upieczona gąska (bo to jest też wielki moment tego ptaka), to smakuje zasłużoną nagrodą za to, że przeżyliśmy już prawie cały kolejny rok. I żadne mamrotanie imieninowego wuja nie ma prawa nam tego zepsuć.
Pieczeniem gęsi nie będziemy się tu zajmować – jest to czynność jednocześnie szalenie prosta i podatna na nieskończone niuanse, na które nie mamy tu miejsca. Do gęsi u nas (ale także w Niemczech, gdzie większość ptaków na św. Marcina sprowadzają z Polski) bierze się często czerwoną kapustę, której duszenie nie stanowi żadnego problemu. Chociaż można by ją potraktować inaczej. Jako sałatkę – to dość oczywiste. Siekamy ją cieniutko, mieszamy z jabłkiem pokrojonym w kosteczkę i pomarańczą oskubaną z wewnętrznej błonki i pokrojoną na kostkę, solimy i macerujemy godzinę w soku pomarańczowym z oliwą, na wydaniu dodajemy pestki słonecznika. Ale myśleliście, żeby ją zrobić jako krem? Szklimy na oliwie 1 cebulę, dodajemy pół główki poszatkowanej kapusty, dusimy 2 minuty, zalewamy 300 ml wody, solimy, zagotowujemy i gotujemy 20-25 minut. Miksujemy, przyprawiamy (pieprz, skórka cytrynowa, szczypta kolendry), podajemy z ugotowanym osobno pęczakiem.