Amerykański sen Oprah

Czy demokratyczny proces wybierania przywódcy musi zredukować się do rywalizacji o widownię w paśmie największej oglądalności?

22.01.2018

Czyta się kilka minut

Oprah Winfrey z senatorem Barackiem Obamą i jego żoną Michelle podczas kampanii wyborczej, Manchester, USA, 9 grudnia 2007 r. / BRIAN SNYDER / REUTERS / FORUM
Oprah Winfrey z senatorem Barackiem Obamą i jego żoną Michelle podczas kampanii wyborczej, Manchester, USA, 9 grudnia 2007 r. / BRIAN SNYDER / REUTERS / FORUM

Kiedy Toma Hanksa namawiano przed laty do startu w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, powiedział: „Jestem aktorem, więc jasne, że umiem wygłosić dobre przemówienie. Ale to miałby być powód, żeby na kogoś głosować?”. A kiedy podczas rozdania Złotych Globów Oprah Winfrey odebrała nagrodę za całokształt twórczości i wygłosiła niezłe przemówienie na temat akcji ­#MeToo, amerykańskie media oszalały: „Oprah na prezydenta!”, „Cała nadzieja w Oprah!”, „#Oprah2020!”. Sama zainteresowana jeszcze rok temu zapewniała, że „nigdy, przenigdy nie zamierza ubiegać się o żadne stanowisko”, ale teraz milczy, podczas gdy jej przyjaciele i bliscy opowiadają, że „intryguje ją taka możliwość”. Jako pierwsza pomysł rzuciła Meryl Streep, entuzjastycznie wypowiedzieli się Steven Spielberg, a także Tom Hanks, który najwyraźniej zmienił zdanie w kwestii tego, co kwalifikuje kogoś do zasiadania w Białym Domu. W tej kwestii w Hollywood panuje więc zgoda.

Dobra na wszystko

Oprah to kobieta-instytucja, która w amerykańskim panteonie zajmuje miejsce wyjątkowe. Donald Trump lubi mówić o swojej „niebywałej” karierze, ale to Winfrey stanowi prawdziwe ucieleśnienie American Dream. W odróżnieniu od Trumpa, który wciąż nie ujawnił swoich zeznań podatkowych, ona naprawdę jest miliarderką i to nie dlatego, że odziedziczyła rodzinną fortunę.

Pochodziła z zapadłej dziury w stanie Missouri. Ciężką pracą dotarła na sam szczyt: z dziennikarki lokalnej stacji stała się prezenterką najpopularniejszego talk-show USA, królową telewizji i właścicielką medialnego imperium. Zrobiła oszałamiającą karierę na poprawianiu humoru ludziom: czy to przez wysłuchiwanie na wizji katartycznych zwierzeń, czy to przez rozdawanie publiczności prezentów. Została duchową przewodniczką milionów Amerykanów, którym co tydzień mówiła, co czytać, co kupować, jak żyć, a – od pewnego momentu – także jak głosować.

Przez całe lata, zgodnie ze swoim wizerunkiem osoby, która łączy, a nie dzieli, Oprah nie angażowała się politycznie. W kwestiach obyczajowych jest bardzo liberalna, od dawna otwarcie wspiera prawa LGBT, ale co z resztą? O jej poglądach wiemy niewiele. Polityka zagraniczna? Popiera Izrael i była przeciwko wojnie w Iraku. Opieka zdrowotna? W swoim programie gościła antyszczepionkowców, promowała też kontrowersyjnych lekarzy-znachorów: psychologa Dr. Phila oraz słynnego z reklamowania „magicznych fasolek” Dr. Oza. Gospodarka? Krytykowała zbyt wysokie podatki dla bogaczy, zwłaszcza podatek spadkowy. Jak widać – miks poglądów, od lewa do prawa. Twierdziła zresztą, że równie często głosowała na Republikanów, co na Demokratów.

Życiowa rola

Dopiero w 2006 r. opowiedziała się po jednej ze stron. Zapytana na wizji przez fana, czy nie rozważa startu w wyborach prezydenckich, zaapelowała, by całą energię skierować na młodego senatora z Illinois, Baracka Obamę. Dwa lata później, podczas prawyborów Demokratów, wsparła go nie tylko finansowo – jeździła po kluczowych dla nominacji stanach, przyciągając tłumy na wiece poparcia dla Obamy. Zadziałał „efekt Oprah”, taki sam jak w przypadku polecanych przez nią książek – według jednego z badań jej wsparcie dało senatorowi około miliona głosów i zdecydowało o jego wygranej nad Hillary Clinton.

Od tamtego czasu Oprah zaczęto jednoznacznie kojarzyć z Partią Demokratyczną. W 2013 r. wsparła kampanię innego młodego, czarnego polityka – Cory’ego Bookera, kandydującego do Senatu z New Jersey, zaś w 2016 r. ogłosiła „Jestem z nią”, ale – ku frustracji sztabu Hillary – nie zrobiła wiele więcej. Oprah jest może i „królową serc”, lecz przede wszystkim doskonałą bizneswoman. Kiedy poparła Obamę, jej oglądalność spadła o kilka procent. Doskonale wiedziała, co dla jej marki zrobiłoby aktywne zaangażowanie w kampanię wyborczą tak niepopularnej kandydatki jak Hillary Clinton.

Granica między polityką a show-biznesem staje się coraz bardziej płynna, proces „celebrytyzacji” zaś postępuje. Politycy muszą dziś w równym stopniu zaprezentować swój program wyborczy, jak i siebie – dać się wyborcom poznać i polubić. Gwiazdy nie muszą już tego robić, mają też doświadczenie w występowaniu przed kamerami, publicznym przemawianiu, odgrywaniu ról – a bycie politykiem to dziś w dużej mierze odgrywanie roli polityka.

Donald Trump poszedł jeszcze o krok dalej – codziennie widzimy, że nie tyle sprawuje urząd prezydenta, co po prostu odgrywa rolę, w jakiej został obsadzony. Szczegóły polityki go nudzą, nie rozumie ich i wcale nie zamierza się ich uczyć. Interesuje go nie rządzenie, tylko warstwa publiczna prezydentury: przemowy, wiece, wizyty, zainteresowanie mediów. Kiedy szukał kandydata na wiceprezydenta, zaproponował gubernatorowi Johnowi Kasichowi, że jeśli ten się zgodzi, dostanie nadzór nad polityką wewnętrzną i zagraniczną, czyli de facto nad całością administracji. Sam Trump chciał się zająć „czynieniem Ameryki wielką”, czyli tym, co odpowiada mu najbardziej – odgrywaniem prezydenta, a raczej tego, jak sobie taką rolę wyobraża. Kasich wprawdzie odmówił, ale prezydentura Trumpa i tak wygląda dość podobnie: analiza jego kalendarza pokazuje, że na prawdziwą pracę poświęca ledwie kilka godzin dziennie, a resztę czasu spędza w części mieszkalnej Białego Domu, gdzie przed trzema ekranami telewizorów, z nosem w komórce, walczy z mediami i „dba” o swój wizerunek.

Oscary kontra Maliny

Medialne szaleństwo i spekulacje, czy za dwa lata Oprah Winfrey rzuci wyzwanie urzędującemu prezydentowi, nietrudno zrozumieć. W czasie kampanii wyborczej 2016 r. stacje telewizyjne dawały Trumpowi nieproporcjonalnie dużo czasu antenowego: każda jego wypowiedź, choćby najbardziej bzdurna, od razu urastała do rangi wiadomości dnia i wałkowano ją bez końca. Media tłumaczyły się z tego „prawem do informacji” i „interesem publicznym”, ale dla wszystkich było jasne, że przede wszystkim chodziło im o własny interes. Równie jasne jak to, że „starcie tytanów”, Oprah kontra Donald, zapewniłoby rekordową oglądalność. Zdaje sobie z tego sprawę także Trump, który spekulacje na ten temat skomentował wyjątkowo dobrodusznie. Powiedział, że Oprah jest świetna, ale na pewno by ją pokonał. Pikanterii dodaje fakt, że nazwisko Trumpa wymieniła w kontekście prezydenckim właśnie Oprah. Kiedy w kwietniu 1988 r. promował w jej programie swoją książkę „Art of the Deal”, Winfrey zapytała go, czy zamierza kandydować na prezydenta. „Raczej nie – odparł – ale gdybym wystartował, tobym wygrał”. Z kolei, kiedy w 1999 r. Trump poważnie rozważał start w wyborach prezydenckich jako kandydat Partii Reform, to właśnie Oprah widział jako swoją zastępczynię.

Z kolei autentyczni entuzjaści kandydatury Oprah pytają: „Czy nie byłaby lepszym przywódcą od dzisiejszego lokatora Białego Domu?”. Cóż, zapewne tak, ale po roku urzędowania Donalda Trumpa można to powiedzieć prawie o każdym. Nie ma wątpliwości, że Oprah, jako nominowana do Oscara, odgrywałaby rolę prezydenta lepiej niż nominowany do Złotej Maliny Trump. Czy jednak odpowiedzią na bogacza-celebrytę, który wszystko opatruje swoim nazwiskiem, naprawdę powinna być bogaczka-celebrytka, która wszystko opatruje swoim imieniem? Czy Amerykanie stracili do reszty umiejętność uczenia się na błędach i wyciągania wniosków? Czy miniony rok nie udowodnił boleśnie, że popularność i pieniądze nie stanowią wystarczających kwalifikacji do rządzenia supermocarstwem?

To prawda, że mowa Winfrey podczas gali Złotych Globów była poruszająca, ale to tylko pokazuje, jaki jest głód inspirujących przemówień i sprawnych retorycznie liderów. Po ośmiu latach prezydentury jednego z najwybitniejszych mówców w dziejach amerykańskiej polityki w Białym Domu zasiadł człowiek, który także i pod tym względem jest jego przeciwieństwem. Używa prostego (by nie rzec: prymitywnego) języka, pełnego powtórzeń, niespójnych przeskoków, zarazem obsesyjnie krążąc wokół jednego tematu, który naprawdę go interesuje – samego siebie. Kilka dni po rozdaniu Złotych Globów Trump zabłysnął po raz kolejny, nazywając uboższe kraje „zasrajdziurami”, co tylko zaakcentowało kontrast między nim a złotoustą Oprah.

Mambo-dżambo

W amerykańskiej polityce nie brakowało, rzecz jasna, transferów z show-biznesu do polityki, zwłaszcza w Kalifornii i – co ciekawe – zwłaszcza pod szyldem Partii Republikańskiej. W 1964 r. senatorem został George Murphy, były aktor musicalowy; dwa lata później gubernatorem wybrano Ronalda Reagana, a w roku 2003 Arnolda Schwarzeneggera. Clint Eastwood burmistrzował jakiś czas miasteczku Carmel, zaś Sonny Bono, były mąż Cher, parę lat zasiadał w Izbie Reprezentantów. Poza Kalifornią sukcesy odniósł były wrestler Jesse Ventura, swego czasu gubernator Minnesoty, oraz serialowy aktor Fred Thompson, senator z Tennessee, który w 2008 r. wziął udział w republikańskich prawyborach prezydenckich.

Wszystkie te przykłady dotyczą jednak poziomu lokalnego – do czasu Trumpa tylko jeden „celebryta” odniósł sukces ogólnokrajowy: Ronald Reagan. Często powtarza się, że to „trzeciorzędny aktor, który został prezydentem”, ale – jakkolwiek krytycznie oceniać jego rządy – jest to podejście niesprawiedliwe. To prawda, że jako prezydent często wykorzystywał swoje hollywoodzkie doświadczenie, zmienił sposób, w jaki politycy komunikują się z wyborcami, i wydatnie przyczynił się do zacierania granicy między spektaklem a polityką. Zanim jednak wystartował w wyborach na gubernatora, przez całe lata angażował się w sprawy polityczne, kiedy zaś w 1980 r. pokonywał ­Jimmy’ego Cartera, miał za sobą osiem lat rządzenia największym stanem Ameryki i był niekwestionowanym liderem konserwatywnej frakcji Partii Republikańskiej. Takim doświadczeniem nie mogą pochwalić się ani Trump, ani Winfrey, którzy nigdy nie próbowali ubiegać się o żadne inne publiczne stanowisko niższego szczebla.

Wygrana Oprah – a nawet już jej sam start w wyborach – byłaby fatalną wiadomością dla Ameryki i całego świata. Stanowiłaby ostateczny dowód na to, że Trump nie jest żadną aberracją, ale postacią prawdziwie transformacyjną, która zapoczątkowała nowy rozdział w dziejach amerykańskiej polityki, całkowitą kapitulację kompetencji przed sławą i pieniędzmi. Demokratyczny proces wybierania przywódcy już ostatecznie zredukowałby się do rywalizacji o widownię w paśmie największej oglądalności. Jeśli uznamy, że prezydentem może być Oprah, to właściwie dlaczego nie raper Kanye West czy aktor filmów akcji Dwayne „Rock” Johnson, którzy zresztą już dawno wyrazili chęć startu w wyborach w 2020 roku?

Przekonanie, że jedna „Królowa Oprah” może uratować amerykańską demokrację, to naiwność rodem z promowanego przez Winfrey samopomocowego mambo-dżambo. Tymczasem wcale nie wystarczy czegoś bardzo chcieć, by to dostać. Dla dobra wszystkich Oprah powinna jak najszybciej zamknąć temat swojej kandydatury. Jeśli naprawdę chce pomóc Demokratom zmienić Amerykę, może to zrobić wspierając finansowo – i osobiście – kandydatów, którzy naprawdę mają szansę pokonać Trumpa za dwa lata. A tak się składa, że w partii nie brakuje osób, które mają i kwalifikacje, i charyzmę: przeważnie zresztą kobiet (Elizabeth Warren, Kirsten Gillibrand), przedstawicieli mniejszości (Cory ­Booker) albo nawet czarnoskórych kobiet (Kamala Harris). Kiedy nadejdzie czas, „efekt Oprah” będzie najlepszym prezentem, jaki Winfrey będzie mogła dać Ameryce. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2018