Koniec buziaczków

Wiceprezydentka o afroamerykańskich czy azjatyckich korzeniach, taka jak Kamala Harris, była nie do pomyślenia nawet dla ludzi zawodowo trudniących się wymyślaniem historii w Hollywood.

11.01.2021

Czyta się kilka minut

Julia Louis-Dreyfus jako Selina Meyer w serialu „Figurantka” / HBO / MATERIAŁY PRASOWE
Julia Louis-Dreyfus jako Selina Meyer w serialu „Figurantka” / HBO / MATERIAŁY PRASOWE

Żaden amerykański polityk nie aspiruje do roli wiceprezydenta, nie idzie do polityki z nadzieją, że zamieszka kiedyś w Number One Observatory Circle, a nie w Białym Domu. „Było sobie dwóch braci. Jeden wypłynął w morze, a drugi został wiceprezydentem i o obu słuch zaginął” – powiedział kiedyś Thomas Marshall, zastępca Woodrowa Wilsona. Miał sporo racji, o czym świadczy choćby to, że znaczna większość Państwa zapewne nigdy w życiu o Thomasie Marshallu nie słyszała.

Kamala Harris, która 20 stycznia 2021 r. zostanie pierwszą w dziejach Stanów Zjednoczonych wiceprezydentką, wyróżnia się na tle swoich poprzedników nie tylko płcią, ale i jamajsko-indyjskim pochodzeniem. Jest zaledwie trzecią kobietą, którą jedna z dwóch głównych partii mianowała kiedykolwiek na to stanowisko. Choć Amerykanie nigdy wcześniej nie mieli wiceprezydentki prawdziwej, popkultura pokazała im wystarczająco wiele fikcyjnych, by w zbiorowej wyobraźni zdołał się utrwalić pewien wizerunek wiceprezydentki.

Ty umierasz – ja przylatuję

Fikcyjni prezydenci z filmów, seriali, książek czy komiksów od lat kształtują wyobraźnię obywateli – kiedy myślą o prezydencie idealnym, widzą Josiah Bartleta z serialu „Prezydencki poker”, kiedy myślą o złym, widzą niegodziwego Franka Underwooda z „House of Cards”. A przynajmniej myśleli tak do niedawna, bo prezydentura Donalda Trumpa także i w tej kwestii okazała się przełomowa i przesunęła granice tego, co zwykło się uważać za wyobrażalne.

Amerykańska konstytucja daje wiceprezydentowi paradoksalną rolę – z jednej strony jest on pierwszą osobą w porządku sukcesji, „jedno uderzenie serca” od Gabinetu Owalnego. Z drugiej strony ma tylko jedno zadanie: przewodniczy Senatowi, a i to wyłącznie w teorii. Codziennymi pracami izby kieruje kto inny, wiceprezydent zaś fatyguje się tylko na uroczyste wydarzenia (np. zaprzysiężenie nowych senatorów). Jego głos liczy się jedynie w przypadku remisu, co nawet w dwupartyjnym systemie nie zdarza się tak często. Wiceprezydenci jeżdżą więc po kraju, przecinając wstęgi i wręczając odznaczenia, albo po świecie, reprezentując USA na królewskich ślubach, inauguracjach głów państw i pogrzebach. Jak to autoironicznie ujął George Bush senior w czasach, kiedy był zastępcą Ronalda Reagana: „You die, I fly” („Ty umierasz – ja przylatuję”).

Nic dziwnego, że wiceprezydenci rzadko są obiektem zainteresowania ­popkultury. „Vice”, satyryczny film z 2018 r. o Dicku Cheneyu, jest tu potwierdzającym regułę wyjątkiem; tak samo zresztą jak sam Cheney, który jako zastępca George’a W. Busha zdołał sobie wykroić władzę znacznie większą niż który­kolwiek z jego poprzedników.

Wiceprezydent może tylko wyczekiwać, aż jego szef zachoruje, umrze, zrezygnuje albo zostanie usunięty z urzędu. Od II wojny światowej zdarzyło się to trzykrotnie, więc jakaś szansa na to istnieje, ale nie jest duża. Nic zatem dziwnego, że w kulturze popularnej wiceprezydenci zajmują się najczęściej spiskowaniem przeciwko urzędującemu lokatorowi Białego Domu, w nadziei, że uda im się zająć jego miejsce. Tu znowu kłania się „House of Cards”, gdzie najpierw wiceprezydent Underwood knuje przeciwko prezydentowi, a potem, kiedy zajmuje jego miejsce, sam staje się celem intryg… wiceprezydentki Underwood.

Kobiety w Białym Domu długo przynależały jednak albo do gatunku komedii, albo do sfery science fiction. W „Kisses for My President” („Buziaczki dla mojego prezydenta”) z 1964 r. pani prezydent musi sobie radzić z emocjami męża, zazdrosnego o pozycję żony i ostatecznie – kiedy zachodzi w ciążę – rezygnuje ze stanowiska, albowiem dla kobiety priorytetem powinna być rodzina, nie kariera. W późniejszym o dwadzieścia lat sitcomie „Hail to the Chief” dowcip też ma polegać na napięciach między wymaganiami Białego Domu i domu rodzinnego – prezydentka musi sobie radzić z Sowietami, ale przede wszystkim z niewiernym mężem.

W książkach i filmach science fiction kobiety (tak samo zresztą jak Afroamerykanie) rządziły dopiero w przyszłości: lepszej, pozbawionej uprzedzeń, ale, niestety, odległej. Jeśli miały szczęście, nadzorowały kolonizację kosmosu, jeśli pecha – trafiał się im atak kosmitów, uderzenie meteorytu albo inna katastrofa. Kobieta w Białym Domu zaskakująco często łączyła się z widmem III wojny światowej: w „Alas, Babylon” Pata Franka, klasycznej powieści postapokaliptycznej z czasów zimnej wojny, kobieta zostaje głową państwa dopiero, kiedy nuklearna zagłada zabije wszystkich przed nią w porządku sukcesji prezydenckiej. W brytyjskim filmie „Whoops Apocalypse” Toma Bussmanna do wybuchu wojny doprowadza niekompetentna prezydentka, która objęła to stanowisko po gwałtownej śmierci poprzednika, skądinąd piramidalnego idioty.

Nie zmieniły tego wybory 1984 r., kiedy kongresmenka Geraldine Ferraro została pierwszą w historii kandydatką na wice­prezydentkę. Także dlatego, że Demokrata Walter Mondale – spodziewając się przegranej – postanowił, w symbolicznym geście, wybrać na zastępcę kobietę albo Afroamerykanina. Padło na Ferraro, która w kampanii musiała odpowiadać na pytania o to, czy jest „wystarczająco twarda”, ale i o to, czy potrafi piec muffinki – paradygmat „Buziaczków dla mojego prezydenta” wciąż trzymał się mocno.

Widma Hillary i Sary

Prawie do końca XX wieku (wice)prezydentki były tylko przypisem, atrakcyjnym uzupełnieniem fabuły thrillerów politycznych. Musiało minąć wiele czasu, zanim popkultura wydała z siebie wiceprezydentki naprawdę kompetentne, choć wciąż ograniczone wąskimi horyzontami scenarzystów.

W filmie akcji „Air Force One” Wolf­ganga Petersena z 1997 r. wiceprezydentka Kathryn Bennett (Glenn Close) musi znosić seksistowskie uwagi rosyjskich terrorystów, którzy porwali samolot z prezydentem (Harrison Ford) na pokładzie, lecz także maczystowskie zachowanie członków gabinetu, którzy traktują Bennett protekcjonalnie, nieustannie próbując umniejszać rolę nie tylko jej osobiście, lecz także urzędu wiceprezydenta. Close wyznała niedawno, że według pierwotnego scenariusza jej bohaterka miała się rozpłakać na posiedzeniu sztabu kryzysowego. „Powiedziałam, że tego nie zrobię. (...) Moja wiceprezydentka nie będzie płakać, tylko stanie na wysokości zadania”. Ostatecznie Bennett okazuje się mądrzejsza od wszystkich mężczyzn (z wyjątkiem bohaterskiego prezydenta, który własnoręcznie pokonuje terrorystów) oraz lojalniejsza niż reszta podwładnych.

Bennett nie cofa się przed odpowiedzialnością, ale jest tym rzadkim przypadkiem fikcyjnego zastępcy prezydenta, który nie ma ambicji i nie pragnie zdobyć władzy za wszelką cenę. Dopiero kiedy wiceprezydentki zaczęły spiskować przeciw swoim prezydentom, kiedy ich płeć przestała być „okolicznością łagodzącą”, kiedy mogły przekonująco wystąpić w roli czarnego charakteru, zaczęły być w popkulturze symbolicznie równe mężczyznom. Nie, żeby nie było precedensów (jak wiceprezydentka, która okazuje się córką Hitlera i przywódczynią neonazistów), ale tak naprawdę dopiero w 2005 r. telewizja dała Amerykanom prawdziwą złą wice. Caroline Reynolds z popularnego serialu „Prison Break” robi wszystko, co dotychczas było zarezerwowane dla mężczyzn: chodzi na pasku złowrogiej korporacji, ukrywa seksskandal, a wreszcie truje prezydenta, żeby zająć jego miejsce.

W tym samym roku premierę miał też serial „Commander in Chief”, gdzie po nagłej śmierci prezydenta jego stanowisko przypada bezpartyjnej wice, Mackenzie Allen (Geena Davis). Choć nie ma ona ambicji prezydenckich, w chwili próby okazuje się właściwą osobą na właściwym miejscu. Davis dostała za tę rolę nominację do Złotego Globu, ale serial miał słabą oglądalność i po jednym sezonie zawieszono jego produkcję – być może dlatego, że prezentował zbyt naiwną i uładzoną wizję amerykańskiej polityki, a może dlatego, że widzowie nie byli zainteresowani śledzeniem przygód pani prezydent.

Nad oboma serialami unosiło się jednak widmo Hillary Clinton, byłej pierwszej damy i senatorki z Nowego Jorku, o której planach prezydenckich już wtedy dużo się mówiło. Jej zwolennicy widzieli w niej Mackenzie Allen, kobietę twardą, odważną i bardziej kompetentną niż niejeden mężczyzna; przeciwnicy – żywą wersję skorumpowanej, niegodziwej i chorobliwie ambitnej Caroline Reynolds. Popkultura nie przewidziała sytuacji, w której kobieta będzie ubiegać się od razu o Biały Dom, z pominięciem etapu przygotowawczego w postaci wice­prezydentury. Ambicje Clinton wykraczały ponad to, co zwykło się uważać za dopuszczalne dla kobiety i m.in. dlatego wielu uznało ją za „zbyt ambitną”, a przez to „niebezpieczną”, choć – przy wszystkich wadach Hillary – jeśli czemuś zagrażała, to przede wszystkim męskiej hegemonii w polityce.

Jakkolwiek Clinton nie zdecydowała się rzucić wyzwania Bushowi juniorowi w roku 2004, dość powszechnie uważano ją za liderkę wyścigu o nominację Demokratów cztery lata później. Niespodziewanie przegrała z Barackiem Obamą (pierwszym Afroamerykaninem w tej roli i pierwszym czarnym prezydentem w dziejach USA), ale rok 2008 uświadomił Amerykanom, że kobieta w Gabinecie Owalnym to perspektywa najzupełniej realistyczna, a nie żadne science fiction – i to nie tylko z powodu Hillary Clinton. Rywal Obamy, Republikanin John McCain, na swoją zastępczynię wybrał bowiem kobietę, w geście podobnym do Mondale’a ćwierć wieku wcześniej.

Wybór konserwatywnej gubernatorki Alaski, Sarah Palin, zgodnie z planem podekscytował wprawdzie konserwatystów (i media), ale szybko okazało się, że polityczna nowicjuszka jest kompletnie nieprzygotowana do roli numeru dwa – a co dopiero numeru jeden. Nie sposób zaprzeczyć, że obie kandydatki spotkały się z licznymi przejawami seksizmu (na różne sposoby, ale z obu stron sceny politycznej), jednak perspektywa Sarah ­Palin „jedno uderzenie serca schorowanego siedemdziesięciolatka” od Białego Domu przeraziła wielu Amerykanów (także Republikanów) z powodów merytorycznych.

Palin nie była wprawdzie pierwszą niekompetentną osobą ubiegającą się o wice­prezydenturę, ale w 2008 r. istniała uzasadniona obawa, że jej kompromitacja – oraz przegrana Clinton – zaszkodzą kobietom w polityce. Tak się jednak nie stało. Gwiazda Palin rozbłysła i zgasła (doczekawszy się licznych parodii w popkulturze), ale w każdych kolejnych prawyborach startowało coraz więcej polityczek i w 2016 r. Clinton została wreszcie pierwszą kobietą, którą jedna z dwóch głównych partii wskazała jako swoją kandydatkę na najwyższe stanowisko w kraju. Choć zagłosowała na nią większość Amerykanów, szklany sufit nie pękł za sprawą systemu elektorskiego, który oddał prezydenturę Donaldowi Trumpowi. Clinton przetarła jednak prezydencki szlak, którym podążyły inne polityczki, z Kamalą Harris na czele. Poniosła sztandar z hasłem „Możesz próbować dokładnie tak samo jak mężczyźni”, choć pod spodem (wcale nie tak drobnym drukiem) widniało smutne uzupełnienie: „Licz się jednak z tym, że nawet w XXI wieku będziesz oceniana według innych standardów”.

Bo jest zbyt ambitna

Najciekawszą wiceprezydentką popkultury okazała się bohaterka serialu komediowego HBO „Veep” (2012-19), w Polsce znanego jako „Figurantka”. To, co wyszło od starego motywu „przypadkowej wiceprezydentki”, rozwinęło się w mroczną i wielopłaszczyznową (a przy tym szalenie zabawną) satyrę na Waszyngton. Wiceprezydentka Selina Meyer, brawurowo zagrana przez Julię Louis-Dreyfus, w pierwszych sezonach rzeczywiście jest jedynie figurantką: ignorowana przez prezydenta, próbuje wykroić sobie jakąś niszę, przekonać innych – i samą siebie – że jest do czegoś potrzebna i coś naprawdę znaczy. W kolejnych sezonach, kiedy nieoczekiwanie zasiada w Gabinecie Owalnym, wybija się na podmiotowość – tracąc przy tym jednak resztki człowieczeństwa.

Meyer od pierwszego sezonu jest bezideową cyniczką, ale z czasem staje się okropną osobą. Jest chorobliwie ambitna i rażąco niekompetentna, ale nie bardziej niż wszyscy mężczyźni wokół niej. Mimo że na każdym kroku spotyka się z seksizmem, jest mizoginką i nie czuje żadnej lojalności wobec innych kobiet – choć kiedy to dla niej wygodne, bez żadnych oporów wykorzystuje swoją płeć. Nic dziwnego, że krytycy z lewej strony określali „Veep” mianem serialu zarówno feministycznego, jak i antyfeministycznego.

Przy wszystkich zaletach „Veep” (a jest ich mnóstwo), w sytuacji, gdy pierwsza prawdziwa wiceprezydentka dopiero obejmie urząd, postfeminizm tego serialu to jednak trochę stawianie wozu przed koniem. O ile kultura popularna pomogła przygotować wyborców na nadejście czarnego prezydenta – pokazując Afroamerykanów zawsze jako przywódców kompetentnych i empatycznych – wizja kobiety w Białym Domu, nawet jako wice­prezydentki, zawsze była naznaczona uprzedzeniami. Tak samo jednak, jak wybór Obamy na prezydenta nie uczynił amerykańskiej polityki postrasową, tak samo dziś nie jest ona postfeministyczna.

Kobiety wciąż mają w polityce wyraźnie trudniej niż mężczyźni – zwłaszcza przedstawicielki mniejszości. To zresztą kolejny przykład na to, że kulturze popularnej brakuje wyobraźni: wszystkie wice­prezydentki w kinie czy telewizji były białe, tak jakby szok, że wiceprezydent nie jest białym mężczyzną, trzeba było widzom dawkować (postać czarnej prezydentki pojawiła się jedynie w zakończonym po pierwszym sezonie serialu „State of Affairs” z 2014 r.). To znamienne, że wiceprezydentka o afroamerykańskich czy ­wschodnioazjatyckich korzeniach, taka jak Kamala Harris, była nie do pomyślenia nawet dla ludzi zawodowo trudniących się wymyślaniem historii.

Przed Harris niełatwe zadanie: jako pierwsza kobieta na tym stanowisku będzie siłą rzeczy kształtować wizerunek wiceprezydentki w zbiorowej wyobraźni. Każda kolejna kobieta będzie do niej porównywana, a ją samą oceniać się będzie surowiej niż jej poprzedników-mężczyzn. Widać to było już wyraźnie w czasie ubiegłorocznej kampanii prawyborczej Demokratów, w której brała udział rekordowa liczba kobiet. Senatorki Harris, Amy Klobuchar i Elizabeth Warren musiały nieustannie udowadniać, że są wystarczająco „sympatyczne”, kwestionowano też ich kompetencje – choć doświadczeniem politycznym przewyższały nie tylko wielu kandydatów, lecz także dwóch ostatnich prezydentów.

Później, kiedy prawybory ostatecznie wygrał Biden, część doradców odradzała mu wybranie Harris na zastępczynię, miała być bowiem „zbyt ambitna” – co znamy doskonale z filmów i serialu, gdzie pozytywną bohaterką jest tylko wice­prezydentka ambicji pozbawiona. Na prawicy z upodobaniem opowiada się, że nowy prezydent nie doczeka końca kadencji, a jego ambitna wiceprezydentka tylko chyha na to, by zająć jego miejsce. Takie ryzyko istnieje zawsze, rzecz jasna, ale tu wpisuje się ono w narrację, którą znamy z popkultury.

Kamalę Harris czeka udowadnianie, że nie jest ani „figurantką”, ładnym kwiatkiem do kożucha, ani owładniętą pragnieniem władzy maniaczką. Innymi słowy: że nie jest ani Sarah ­Palin czy Hillary Clinton, ani Mackenzie ­Allen, Caroline Reynolds, Claire Underwood czy Seliną Meyer, tylko Kamalą Harris, która otwiera nowy rozdział w dziejach Ameryki. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2021