Historie Diuny

Widziałem dwa razy i państwu również szczerze polecam. Jeden z najlepszych filmów science fiction ostatnich lat, imponujące wprowadzenie do sagi, która zachwyciła miliony. Wreszcie jest.

18.10.2021

Czyta się kilka minut

„Diuna”, reż. Denis Villeneuve. Na zdjęciu Timothée Chalamet. USA, 2020 r. / MATERIAŁY PRASOWE WARNER BROS.
„Diuna”, reż. Denis Villeneuve. Na zdjęciu Timothée Chalamet. USA, 2020 r. / MATERIAŁY PRASOWE WARNER BROS.

Pod koniec 1963 r. w miesięczniku science fiction „Analog” mało znany autor Frank Herbert zaczął publikować w odcinkach powieść o pustynnej planecie Arrakis, zwanej Diuną, jedynym we wszechświecie źródle drogocennego melanżu, „przyprawy”, która umożliwia podróże kosmiczne. O kontrolę nad planetą walczą feudalne rody: szlachetni Atrydzi i okrutni Harkonnenowie. W tle mamy intrygi, złowrogie Imperium oraz – pociągający za sznurki we wszechświecie – żeński zakon Bene Gesserit. Głównym bohaterem jest młody dziedzic Atrydów, Paul, który trafia między rdzennych mieszkańców Arrakis, nomadycznych Fremenów i niechętnie wchodzi w przeznaczoną mu rolę mesjasza, mahdiego.

Sążnisty rękopis całości książki odrzuciło dwudziestu wydawców, zgodziło się go przyjąć dopiero wydawnictwo Chilton Books, znane do tej pory wyłącznie z podręczników dla mechaników samochodowych. Pierwszy nakład „Diuny” wyniósł zaledwie 2200 egzemplarzy, bez echa. Wszystko zmieniło się jednak, kiedy dostała Hugo i Nebulę, najważniejsze nagrody w branży literatury fantastycznej. Okazało się, że tematy, wokół których krąży Herbert – odmienne stany świadomości, ekologia, antykolonializm – znakomicie współgrają z atmosferą drugiej połowy burzliwych lat 60. I poszło w miliony. Wszędzie.

Panele

„Diuna” nie jest „twardym” science fiction – od fizyki zdecydowanie ważniejsza jest tam metafizyka. Uniwersum Herberta to przyszłość, w której „myślące maszyny” zostały zakazane, a ludzkość rozwinęła zdolności parapsychiczne, stymulowane poprzez zażywanie narkotycznej „przyprawy”. Rolę komputerów pełnią specjalnie szkoleni „mentaci”, a potrafiące przewidywać przyszłość siostry Bene Gesserit usiłują sprowadzić na świat „Kwisatz Haderach”, nadludzkiego mesjasza, którego „siły mentalne będą łączyć przestrzeń i czas”.

Mistycyzm „Diuny” idealnie pasował do kontrkultury lat 60. zwiastującej nadejście Ery Wodnika. Autor zaczął więc dostawać wiadomości od ludzi, którzy opowiadali mu, że biorą LSD i czytają jego książkę na głos. Psychodeliki nie były Herbertowi obce, choć sam był raczej amatorem grzybów. To psylocybina podsunęła mu niektóre z pomysłów do powieści: niebieski kolor oczu od stałego zażywania melanżu wziął się od koloru, jaki przyjmują grzyby halucynogenne; „zakrzywiane czasoprzestrzeni” przypomina stan po ich spożyciu; żerujące na grzybach larwy były jedną z inspiracji dla zamieszkujących Arrakis czerwi pustyni: czczonych przez Fremenów gigantycznych stworzeń, których cykl życia łączy się z powstawaniem przyprawy.

„Diuna” to jednak nie tylko mistycyzm, ale i polityka. Melanż jest podstawą gospodarki Imperium, ale Fremeni nie czerpią z jego wydobycia żadnych korzyści – całe bogactwo płynie do kieszeni bezwzględnie eksploatujących Arrakis cudzoziemców. Analogia między przyprawą a ropą naftową była oczywista; bliskowschodnie inspiracje – językowe i kulturowe – wszechobecne. Zwracano uwagę na podobieństwo Paula do T.E. Lawrence’a, który pomógł zorganizować rewoltę Arabów przeciw Imperium Osmańskiemu. „Lawrence z Arabii”, słynny film z – ostentacyjnie błękitnookim – Peterem O’Toolem, został obsypany Oscarami w tym samym roku, w którym ukazał się pierwszy odcinek „Świata Diuny” (bo taki tytuł pierwotnie nosiła powieść).

Książkę Herberta odczytywano zatem często jako powieść antykolonialną, ale nie jest to aż tak proste. Wychowany w rodzinie socjalistów, miał eklektyczne poglądy, łączące konserwatyzm z progresywizmem, libertariański indywidualizm z ekologią i troską o dobro wspólne. W latach 50. pracował dla republikańskich polityków, walczących o prawo do wydobycia ropy na oceanie i do niekontrolowanego wyrębu chronionych lasów stanu Waszyngton. Zabiegał też o stanowisko administracyjne na Samoa, de facto amerykańskiej kolonii na Pacyfiku. Fascynowała go idea inżynierii klimatycznej – powracającym motywem cyklu jest zmiana pustynnej Arrakis w żyzną, zieloną planetę. Doceniał stabilność i możliwości, jakie daje instytucja Imperium, równocześnie jednak sympatyzował z uciskanymi Fremenami (skojarzenie z free men, „wolnymi ludźmi”, jest jak najwłaściwsze).

Choć rdzenni mieszkańcy Arrakis przypominają Beduinów, Herbert nigdy nie był na Bliskim Wschodzie, a inspiracji szukał znacznie bliżej. Urodzony i wychowany na Północnym Zachodzie USA, w stanie Waszyngton – którego wilgotne, deszczowe lasy przypominają raczej Kaladan, rodzinną planetę Atrydów – Herbert przyjaźnił się z rdzennymi Amerykanami z plemienia Quileute. Fascynował go ich tradycyjny, zgodny z naturą sposób życia; u Fremenów widzimy odbicie nierównej walki Quileute’ów z rządem federalnym o zachowanie swojej ziemi. To dzięki nim Herbert zaczął dostrzegać społeczne i ekologiczne zagrożenia, jakie niesie ze sobą rozwój i modernizacja, do których sam się kiedyś ochoczo przykładał.

„Ekologia jest nauką rozumienia konsekwencji” – mówi Kynes, oddelegowany na Arrakis planetarny ekolog, w pierwotnej wersji główny bohater książki. „Diuna” była jedną z pierwszych powieści science fiction, w której kwestie ekologii, zmian klimatycznych, troska o przyszłość planety odgrywały tak istotną rolę. Kiedy w 1970 r., już jako słynny pisarz, Herbert przemawiał na pierwszym Dniu Ziemi, wypowiedział słowa jak na tamte czasy pionierskie: „Nie chcę musieć powiedzieć swoim wnukom, że nie ma już dla nich Ziemi, bo całą zużyliśmy”. Nie ograniczał się tylko do teorii. W swoim domu nieopodal Seattle stworzył „projekt pokazu ekologicznego”: zainstalował panele słoneczne i turbiny wiatrowe.

Gwiezdny plagiat

Czy powieść tak ambitną, wielowarstwową i skomplikowaną (zdaniem niektórych: przesadnie skomplikowaną) można przenieść na ekran? Jako pierwszy, już w połowie lat 70., z „Diuną” zmierzył się Alejandro Jodorowsky. Chilijczyk, zafascynowany zen i psychodelikami, zapragnął zrobić film „dający wrażenia jak LSD, ale bez LSD”. Z francuskim rysownikiem Moebiusem i szwajcarskim artystą H.R. Gigerem zaczęli pracę nad scenografią i kostiumami do filmu wielkiego (i długiego) jak czerw pustyni. Muzykę skomponować mieli muzycy z Pink Floyd, Orson Welles – zagrać barona Harkonnena, a w roli Imperatora zgodził się wystąpić Salvador Dalí – pod warunkiem, że dostanie 100 tysięcy dolarów za każdy dzień zdjęć. W obsadzie znaleźć się mieli też m.in. Alain Delon, Gloria Swanson i Mick Jagger.

Ambicje Jodorowsky’ego rosły, ale nie panował nad materiałem – scenariusz puchł i wkrótce film rozrósł się do około 14 godzin. Kiedy Herbert przyleciał do Europy, okazało się, że pokaźna część budżetu została wydana na przygotowania. Dalí, pragnąc zostać najlepiej opłacanym aktorem w historii kina, podniósł stawkę do 100 tys. dolarów. Za godzinę pracy. Ostatecznie tuż przed rozpoczęciem zdjęć producent zakręcił kurek z pieniędzmi i projekt upadł. Niezrealizowany film Jodorowsky’ego przeszedł do historii jako jedna z największych i najbardziej spektakularnych porażek w dziejach kina.

Tamta „Diuna” miała szansę zostać – nieco upraszczając – pierwszą kinową opowieścią fantasy przyodzianą w sztafaż science fiction. Choć Herberta bez wątpienia interesował aspekt naukowy stworzonego przez siebie świata (jak Fremeni mogą przeżyć na pustyni; w jaki sposób pozyskują wodę; w jaki sposób dokonać transformacji klimatycznej Arrakis itd.), inspiracje mityczne i baśniowe są w „Diunie” bardzo wyraźne, zresztą Herbert mówił otwarcie o nawiązaniach do legend arturiańskich, mitów greckich czy sagi o Beowulfie. Mamy zatem smoki (pod postacią czerwi pustyni), mamy toczone bronią białą pojedynki, mamy księżniczki, hrabiów i baronów, małżeństwa dynastyczne i całe paraśredniowieczne parafernalia, a przede wszystkim magię, ledwie tylko zakamuflowaną jako „głos” czy „siły psioniczne”.

Brzmi to znajomo, bo na ekrany kin trafiła wkrótce inna space opera i to ona wyznaczyła wzór całego gatunku. W tym samym roku, w którym zawieszono prace nad filmem Jodorowsky’ego, zaczęły się zdjęcia do „Gwiezdnych wojen”, filmu, który zawdzięcza „Diunie” więcej, niż jego twórca George Lucas chciałby przyznać. Pustynna planeta, młody chłopak odkrywający swoje przeznaczenie, od którego zależy los wszechświata, złowrogie kosmiczne imperium, dynastie i ukryte powiązania rodzinne, kontrolowanie ludzi przy pomocy „głosu”. Podobieństw było bardzo wiele – Herbert otwarcie twierdził, że George Lucas co najmniej w kilkunastu miejscach splagiatował jego książkę. Gdzie jednak „Gwiezdne wojny” są proste – wiadomo, kto jest po jasnej stronie mocy, kto po ciemnej – tam „Diuna” jest skomplikowana: nie ma bohaterów jedno­znacznie dobrych; książę zdobywa królestwo i rękę księżniczki, ale w żadnym wypadku nie jest to happy end.

Z wiekiem Frank Herbert stawał się coraz bardziej konserwatywny i po libertariańsku coraz bardziej podejrzliwy wobec każdej władzy – ze szczególnym uwzględnieniem porywających tłumy charyzmatycznych przywódców. „Moim ulubionym prezydentem jest Richard Nixon – mówił – bo pokazał nam, że nie należy ufać przywódcom”. Do śmierci w roku 1986 napisał pięć kolejnych książek o ­Arrakis, jeszcze ambitniejszych niż pierwsza, ale też jeszcze bardziej zawiłych i nieoczywistych. Dość rzec, że tytułowym bohaterem czwartej z nich, „Boga Imperatora Diuny”, jest syn Paula, ­trzyipółtysiącletni pół człowiek, pół czerw, tyran wielbiony niczym bóstwo. Zdziwi się jednak ktoś, kto w kolejnych częściach sagi spodziewa się afirmacji fremeńskiej wolności. Fremeni właściwie znikają z Herbertowego uniwersum – głównym tematem zostaje władza. Choć wielbione przez fanów trafiały na listy bestsellerów, żadna z kolejnych książek o Diunie nie powtórzyła sukcesu pierwszej.

Być może przyczyniła się do tego ekranizacja, która w 1984 r. wreszcie trafiła do kin. Pierwotnie na reżysera wybrano Ridleya Scotta, ale ten wolał pracę nad „Łowcą androidów”. Ostatecznie adap­tację nakręcił David Lynch, który z kolei dla tego projektu zrezygnował z „Powrotu Jedi”, trzeciej części „Gwiezdnych wojen”. Mimo gwiazdorskiej obsady film okazał się kompletną porażką. O ile Jodorowsky chciał czternastogodzinnej produkcji, która ostatecznie zapadła się pod własnym ciężarem, o tyle problem z filmem Lyncha był zupełnie odwrotny. Producenci wiedzieli wprawdzie, że adaptacja prozy Herberta nie będzie kinem familijnym, ale sądzili, że robią coś w rodzaju „Gwiezdnych wojen dla dorosłych”.

Wizja Lyncha była jednak brutalna, perwersyjna i ze wszech miar niepokojąca, niczym bad trip po zażyciu LSD: nawigatorzy Gildii przypominają wielkie, lewitujące waginy, pokryty ropiejącymi czyrakami baron Harkonnen kąpie się w czarnej krwi niewolników itd. Producenci, ewidentnie nie rozumiejąc, z czym mają do czynienia, nakazali reżyserowi skrócić film o jedną trzecią, żeby móc wyświetlać go w kinach częściej i trafić do jak najszerszego grona odbiorców. Wiele scen wycięto, inne nakręcono na nowo – uproszczone, często z głosami z offu, które usiłują tłumaczyć widzom, co oglądają na ekranie.

Mimo to skondensowana do dwóch godzin powieść Herberta dla większości odbiorców okazała się niezrozumiała. Nie pomogły nawet dwustronicowe glosariusze, które wręczano w kinach razem z biletem na seans, tłumaczące, kto jest kim i co znaczą dziwne, obce słowa: „filtr­frak”, „kanly”, „Kwisatz Haderach” itd. Rozczarowany Lynch wycofał swoje nazwisko z produkcji i odciął się od filmu, który zmiażdżyli krytycy i który okazał się finansową klęską. Z czasem zyskał jednak status kultowego i ma rzeszę oddanych fanów. Stworzył też pewien kanon wizualny, coś w rodzaju „Bizancjum w kosmosie”, który zainspirował wielu późniejszych twórców fikcyjnych światów w książkach, komiksach czy grach.

Co ciekawe, sam Herbert był dość zadowolony z końcowego efektu, nie przeszkadzały mu wprowadzone przez Lyncha zmiany i dodatki. Był bowiem, dość zaskakująco, autorem wyjątkowo otwartym na kreatywne traktowanie jego dzieła, jeśli stała za tym ciekawa czy odważna idea. W tym samym roku, co film Lyncha, ukazała się książka bliskiego przyjaciela Herberta, profesora Willisa McNeeleya – „Encyklopedia Diuny”, jeden z najdoskonalszych utworów fan fiction w historii. To kompendium wiedzy na temat uniwersum Diuny udaje wyimki z wielkiego dzieła stworzonego na polecenie Boga Imperatora. Uzupełnia książki, ale zostawia miejsce na wyobraźnię czytelników; do tego inteligentnie grając motywem niewiarygodnego narratora.

Herbert był zachwycony „Encyklopedią” i udzielił jej „pełnej zachwytu aprobaty”. Dziś jest to biały kruk i na aukcjach cena książki dochodzi do kilkuset dolarów, nigdy nie została bowiem wznowiona – nie zgodził się na to spadkobierca Herberta, który po śmierci ojca zmonopolizował stworzone przez niego uniwersum. Pod koniec lat 90. Brian Herbert, niespełniony pisarz, razem z innym autorem science fiction, Kevinem J. Andersonem, zaczęli taśmowo produkować książki z uniwersum Diuny. Rzekomo oparte na notatkach Franka Herberta prequele i sequele niewiele mają jednak wspólnego z pierwowzorem. Owszem, oryginalne książki – zwłaszcza te ostatnie – bywały przegadane i czasami tylko pozorowały głębię, ale produkcje duetu Herbert & Anderson to głupkowaty, urągający pierwowzorowi epigonizm, w dodatku podły literacko.

I jest

Do „Diuny” zdążyła przylgnąć etykieta powieści niemożliwej do sfilmowania (po drodze było bowiem jeszcze jedno niezrealizowane podejście, a także telewizyjny film, o którym nie warto wspominać), więc kiedy w 2018 r. ruszyły przygotowania do kolejnej adaptacji, oczekiwania – ale i sceptycyzm – były kolosalne. Ostrożni byli też producenci. Kiedy Denis Villeneuve, twórca m.in. znakomitego sequelu „Łowcy androidów”, zgodził się reżyserować i postanowił podzielić film na dwie części, żeby należycie oddać złożoność fabuły i świata przedstawionego, wytwórnia zgodziła się, ale powstanie drugiego filmu uzależniła od sukcesu finansowego pierwszego. Kiedy pandemia sprawiła, że premierę przełożono aż o rok – na wrzesień 2021 r. – mogło się wydawać, że i ta „Diuna” nie będzie mieć szczęścia. Stało się inaczej: na premierowym pokazie na festiwalu w Wenecji film Ville­neuve’a oklaskiwano przez siedem minut.

Reżyser podszedł do materiału wyjściowego z szacunkiem, ale nie wahał się wprowadzić zmian, jeśli uznał, że wyjdą filmowi na lepsze. Herbert pisał swoją powieść ponad pół wieku temu: bohaterowie to głównie mężczyźni, kobiety są im podległe, jako żony i konkubiny, w najlepszym zaś razie są złowrogimi manipulatorkami, jak siostry Bene Gesserit. Villeneuve nie tylko zmienił płeć jednej z ważnych postaci, ale w ogóle skupił się na kobiecym punkcie widzenia: rozbudował rolę Chani, młodej Fremenki i ukochanej Paula, a zwłaszcza jego matki, lady Jessiki, dostrzegłszy, że jest to jedna z najciekawszych postaci.

Pozbył się też budzącej dziś zrozumiały dyskomfort homofobii. Związek między „perwersją”, „zniewieścieniem” i homoseksualizmem jest w książce Herberta doskonale widoczny. Baron Vladimir Harkonnen, monstrualnie otyły, gwałcący młodzieńców „pederasta”, w filmie Lyncha dodatkowo cierpi na obrzydliwą, wyniszczającą chorobę, co w 1984 r. budziło oczywiste skojarzenia z epidemią AIDS. U Ville­neuve’a tożsamość seksualna barona nie istnieje, a on sam z karykatury zmienił się w prawdziwie przerażającą postać, która dominuje na ekranie, mimo że pojawia się tylko w kilku scenach.

Choć w najnowszej wizji Arrakis jest zdecydowanie „bliskowschodnia”, dużo bardziej niż u Jodorowsky’ego i Lyncha, Villeneuve widzi „Diunę” nie jako afirmację motywu „białego zbawcy” pokroju Lawrence’a z Arabii, który niesie cywilizację prymitywnym tubylcom, ale jego krytykę. Wybrzmi to zapewne mocniej w kolejnych filmach – drugiej części „Diuny” (wytwórnia nie dała jeszcze oficjalnie zielonego światła, ale prace nad scenariuszem podobno już trwają), a także adaptacji „Mesjasza Diuny”. Kultura Fremenów zmienia Paula bardziej niż on ich, i to niekoniecznie na lepsze: staje się „Muad’dibem”, przywódcą dżihadu odpowiedzialnym za śmierć miliardów ludzi, więźniem religijnego fanatyzmu i własnego przeznaczenia.

Wizja Villeneuve’a jest wizualnie olśniewająca i naznaczona rozpoznawalnym stylem reżysera, ale zdarza mu się inteligentnie nawiązywać do wcześniejszych adaptacji. Charlotte Rampling, którą Jodorowsky widział w roli lady Jessiki, występuje teraz w roli starszej Matki Wielebnej Mohiam. Muzykę skomponował etatowo obsługujący hollywoodzkie superprodukcje Hans Zimmer, ale jeden z utworów jest coverem piosenki Pink Floyd, zespołu, o którym marzył w swoim filmie chilijski reżyser. Czarne stroje Bene Gesserit czy estetyka Harkonnenów przywodzą z kolei na myśl to, co najlepszego w filmie Lyncha.

Trauma „Diuny” jest jednak u obu bardzo silna. Jodorowsky określił adap­tację Villeneuve’a mianem „przewidywalnej”, a Lynch zapowiedział, że w ogóle nie zamierza jej oglądać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2021