Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Każdy ludzki ustrój musi odtwarzać te same wzorce władzy jako pomostu między boskim a ludzkim, każda epoka ma swoje zakazane miasta i swoje siedem bram do pałacu. Pech chciał, że knajpę mam o rzut kamieniem od Marriotta i naoglądałem się psychodelicznych widoków kwartału miasta oświetlonego blaskiem setek niebieskich migaczy. Z oddalenia nadawały wybebeszonym z życia Alejom Jerozolimskim pekińską aurę niebiańskiego spokoju. Właściwie to był jakiś zgrzyt, że ten Obama musiał z lotniska tak po zwykłym asfalcie jechać. Stosownie do świątobliwej grozy, jaką rozsiewało jego przybycie, powinien był zstąpić wprost z Sokoła Millenium.
Ale że po tym asfalcie musiał jednak pędzić, to ze śródmieścia usunięto kosze na śmieci. Żadna kosmiczna technologia i najtęższe agencje nie umieją dotąd zapobiec, żeby w przydrożnym śmietniku zła ręka nie podłożyła bomby, której wybuch, nawet gdyby władcy nie drasnął, mógłby zedrzeć zeń zasłonę transcendencji. Król jest nagi, Andersen sam nie wiedział, jaka mądrość przezeń przemawia – dumałem depcząc zaśmiecone chodniki miasta, które przez wszystkie przypadki odmieniało słowo: szczyt. Za czasów, gdy byli porządni cesarze, królowie i kanclerze, to się nazywało kongres albo zjazd. Czy ten, kto wymyślił, by to nazwać szczytem, przeczuwał, ile w tym się kryje wielkiej egzystencjalnej ironii? Nie ma bowiem szczytu bez upadku.
Doznania apogeum, najwyższego punktu trajektorii, czy to w skali wieczoru, czy okresów życia, to sprawy osobiste, nieporównywalne i trudno je wysłowić. W mojej kolekcji szczytowych momentów wiele wiąże się z jedzeniem, to ono jest medium, przez które odczuwam krótkie ekstatyczne pogodzenie ze światem. Każdy rok ostatnimi czasy ma dla mnie swój jeden, bardzo konkretny szczyt – mianowicie czubek stromego pagórka nieopodal domu przyjaciela na Mazurach, gdzie rośnie gęstwa leśnych malin. Przepis na letni deser „Maliny z ręki” jest prosty: zakładamy grubą koszulę dobrze ściągniętą na nadgarstkach, długie spodnie, no i gumiaki, bo żmije lubią się tam zaszyć, dzielnie wdzieramy się w kolczasty gąszcz, rwiemy i zjadamy od razu. Idźmy w parze z ważną osobą, oddając jej najlepsze, najciemniejsze owoce, przez co oprócz smaku, zapachu, ciepła i ciszy ogarnie nas moralna błogość dobrego uczynku. Ewentualne dalsze pieszczoty zostawiamy na potem, nie wierzcie Leśmianowi: ciernie ryjące odsłoniętą skórę raczej nie sprzyjać będą namiętności.
Nawet jeśli malin jest mnóstwo, nadchodzi chwila, gdy trzeba zejść ze świadomością, że już się tu nie wróci, przynajmniej nie w tym roku. „Gorycz rozstania ma także swoją słodycz” – powtarzam sobie te słowa, jednak pociecha to cokolwiek licha, czysto mózgowa, wszak w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” wypowiada ją matematyk, owszem, zdolny kreślić poziome ósemki nieskończoności, ale niezdolny dotknąć równie krągłych linii ciała Rebeki. Lipiec nabrzmiewa zapowiedzią następnych takich przesileń. Pomidory mają jeszcze daleko pod górkę, ale czereśnie zaraz będą wspomnieniem; wiśnie, te najsoczystsze, szkliste, już sięgnęły zenitu, czarne porzeczki osiągają już taką gęstość soku i lepkość skórki, że ich pozrywanie z krzaka staje się sprawą pilną. Migną niebawem papierówki, jedne z najtragiczniejszych owoców naszej strefy klimatycznej, tyle radosne pierwszego dnia po zerwaniu, co żałosne dnia następnego, z tą swoją parcianą, papierową właśnie konsystencją, która gasi ich momentalny urok.
Wracając z targu, w oczach mojej lepszej połowy, która musiała w poprzednim wcieleniu żyć jako strach na wróble w morelowym sadzie, widzę lękliwe pytanie: to już? Czy te morele są prawdziwie słodkie? Zaczął się ten krótki okres, kiedy pękają w palcach i rozmazują się na języku? Pojawią się i znikną, zastąpione przez niedojrzałe owoce, zerwane za wcześnie, by wytrzymać długie tygodnie w chłodni. Jeszcze tylko śliwki czekają, żeby uczynić sierpień miesiącem ostatnich pożegnań, potem jabłka i gruszki zagospodarują długim trwaniem okres zdumienia, że to wszystko trwało tak krótko, jak wiersz Achmatowej o tajemnej linii, która dzieli bliskość ludzi. Jeśli gdzieś poetka osiągnęła wymarzoną akme, najwyższą jasność wyrazu, to właśnie pisząc o „zawietnoj czercie”. W polskim przekładzie jest to oddane, moim zdaniem niezgrabnie, jako „tajemny mur”. Kiedyś od niechcenia sprawdziłem, kim był tłumacz. Przedwojenny prawnik-komunista, potem oficer śledczy, funkcjonariusz pionu więziennictwa MBP, potem redaktor w PIW-ie, wreszcie marcowy wygnaniec... Każdemu pisane jego własne szczyty. ©℗
Maliny i czarne porzeczki (może też być trochę agrestu) tworzą idealny podkład do crumble. Ten prościutki wypiek Brytyjczycy podają z jabłkami, ale ja wolę czerwone lipcowe owoce, bo tworzą jeszcze większy kontrast między swoją soczystością a chrupką skorupą ciasta. No i nie trzeba ich wcześniej kroić i podsmażać! Dużą formę ceramiczną smarujemy trochę masłem, wsypujemy grubą (2 cm) warstwę owoców, posypujemy je cukrem (jak kto lubi, to także cynamonem lub kardamonem). W misce mieszamy 150-180 g mąki z paroma łyżkami cukru, wkrajamy ok. 100 g masła w temperaturze pokojowej i szybko wyrabiamy palcami aż do osiągnięcia konsystencji grubych okruchów lub bułki tartej (ja lubię wersję nawet bardziej maślaną). Posypujemy tym owoce, pieczemy w 180 stopniach ok. pół godziny, czasem dłużej, aż z wierzchu się porządnie zarumieni. Łatwość w robocie sprawia, że jest to świetne ciasto inicjacyjne dla małych dzieci, które mogą je przygotować właściwie bez pomocy (dorosły musi tylko wstawić do pieca, no i posprzątać).