Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Rzeczniczka klubu PiS Beata Mazurek przebiła – choć łatwo nie było – marszałka Senatu Stanisława Karczewskiego (mówił o kompromitacji zamożnych, jeśli ośmielą się przyjąć obiecane 500 zł). Wezwała samotne matki z jednym dzieckiem, które na pomoc państwa się nie załapią, by… ustatkowały się i więcej rodziły.
Opozycja skupiła się na dwóch sprawach. Po pierwsze, na owych samotnych matkach, które miałyby być przez program dyskryminowane (choć sytuacja takich osób z jednym dzieckiem i niskim dochodem niczym się nie różni od położenia ubogich dwojga rodziców z jednym potomkiem – w obu przypadkach pieniądze przejdą rodzinie koło nosa, jeśli przekroczony zostanie próg 800 zł na osobę), a także na tym, czy premier Szydło obiecywała 500 zł „na każde dziecko”, czy „każde od drugiego”, jak głosi projekt (choć gdyby rozliczać PiS tylko za słowność, byłaby to ocena jak na polskie standardy dobra: partia ta realizuje obietnice sprawnie i konsekwentnie).
Wszystko to ma drugorzędne znaczenie. To, co ważne, można zamknąć w zdaniu minister Elżbiety Rafalskiej: „To historyczny, przełomowy projekt. Solidarnościowy z polskimi rodzinami i odważny projekt demograficzny”. Historyczny i przełomowy – zgoda. Jeszcze nikt nie odważył się wydać na pomoc dla jednej grupy pieniędzy będących równowartością jednego procenta PKB. Solidarnościowy? Być może. Tylko kto ma być z kim solidarny, i w imię czego? Dlaczego biedny 70-latek z Białowieży ma się zrzucać na pomoc dla – mającej dwójkę dzieci i pensję 15 tys. – 35-latki z Warszawy?
Może właśnie dlatego, że to „odważny projekt demograficzny”? Ale skąd pewność, że 500 plus równa się więcej dzieci? Partia rządząca nie przedstawiła żadnych wiarygodnych wyliczeń, które by na to wskazywały. I co z przewidywanymi przez ekspertów (choćby demografa Piotra Szukalskiego na łamach „TP” 5/2016) efektami ubocznymi programu, czyli dezaktywizacją zawodową przynajmniej części kobiet?
Te wszystkie wątpliwości mogłaby formułować opozycja. Ale opozycja – zaszantażowana „historyczną i przełomową” dobrocią PiS – robić tego nie chce. Konia z rzędem temu, kto odgadnie, czego chce Nowoczesna Ryszarda Petru. Bo jak pogodzić pogląd, że program nie zwiększy dzietności, za to zwiększy popularność PiS, z deklaracją, iż Nowoczesna poprze projekt pod warunkiem przyjęcia jej poprawek (główna zakłada wprowadzenie progu dochodowego przy świadczeniu „na kolejne dzieci”, tyle że nie jest jasne, czy jego „obsługa” nie będzie droższa niż wynikające zeń oszczędności).
Z kolei PSL chce „złotówki za złotówkę”: jeśli ktoś przekroczy dochodowy próg przewidziany dla rodzin z jednym dzieckiem o – dajmy na to – 150 zł, dostanie 350. To tylko retusz koncepcji PiS, w dodatku kosztowny.
Największą woltę wykonała w sprawie 500 plus PO. Partia Grzegorza Schetyny jeszcze niedawno mówiła o budżetowej ruinie, którą miałby spowodować projekt, a dzisiaj proponuje 500 zł… na wszystkie dzieci. To więcej niż hipokryzja – to polityczny błąd, który naraża Platformę na śmieszność.
Większość ruchów opozycji można czytać tak: PiS-owski program jest dobry i słuszny, ale byłby lepszy i słuszniejszy, gdybyśmy dorzucili doń kolejne miliony. Oczywiście nikt nikomu nie broni wyrażać takiego poglądu. Tylko kto przemówi w Sejmie w imieniu Polaków, którzy w programie 500 plus nie widzą żadnego – poza politycznym – sensu? ©℗