Zwekslowana rewolucja

Mówimy, że zawsze tak było, że polityka jest sztuką brutalną i cyniczną, a w walce politycznej nie przebiera się w środkach. Wszystko to w zasadzie wiemy i na co dzień nie protestujemy przeciwko mniej lub bardziej podejrzanym praktykom ludzi władzy i opozycji. Ale co innego przyjmować do wiadomości, a co innego samemu usłyszeć i zobaczyć na własne oczy.

02.10.2006

Czyta się kilka minut

rys. M. Owczarek /
rys. M. Owczarek /

Nieraz już tak bywało, że jedna fotografia, urywek filmu czy jedna wypowiedziana fraza wywoływała nieprzewidzianą reakcję zbiorową. Jak gdyby dopiero teraz dotarła do nas banalna skądinąd prawda o ludziach i mechanizmach, którymi oni poruszają. Uspokajająca w gruncie rzeczy konstatacja, że "zawsze tak się działo" przestaje wówczas funkcjonować. Narasta gniew na to, że zostało się oszukanym albo, co gorsza, że oszukiwało się samego siebie, nie chcąc dostrzec oczywistych faktów. Każdy z nas chętnie żyje nadzieją, że będzie lepiej, więc choć z niedowierzaniem łykamy obietnice polityków, chcemy wierzyć, że komuś naprawdę zależy na naprawie państwa, moralnych standardach, walce z korupcją. A potem z trudem otwieramy oczy i z obrzydzeniem stwierdzamy, że tkwimy w szambie. Tak było niedawno na Węgrzech, tak jest teraz w Polsce.

Posłanka skazana za fałszowanie wyborczych list poparcia obnaża cynizm ministrów przekupujących posłów, byle ich ugrupowanie mogło się utrzymać u władzy. A przecież wiedzieliśmy i wiedzieli rządzący o fałszowaniu podpisów, o szantażu wekslami, o braku elementarnych zachowań. To trwało co najmniej od roku i nie przeszkodziło paktom z Samoobroną, koalicji z Samoobroną, kreowaniu Andrzeja Leppera na dojrzałego polityka i to zarówno w przekazach medialnych, jak przez osadzenie go w fotelu wicepremiera. Wszystko po to, by wkrótce ogłosić tego samego Leppera warchołem, a szantaż wekslami nazwać przestępstwem.

Znamienne, że w każdej z tych konfiguracji Jarosław Kaczyński niezmiennie uważa, że to on wyłącznie ma rację, że to on reprezentuje uczciwość w polityce. Winni są oczywiście wszyscy inni - to oni prowokują, spiskują, dokonują zamachu na rząd, a pomagają im, rzecz jasna, służby specjalne, których przez rok najwidoczniej nie udało się, mimo głośnych zapowiedzi, poddać kontroli rządu.

Wystąpienie wiceministra Antoniego Macierewicza na temat zlikwidowanych co dopiero Wojskowych Służb Informacyjnych wyprane było co prawda z treści, ale niosło wyraźne przesłanie: "bójcie się wszyscy". Nic to, że zredukowane do jednej trzeciej służby wojskowego wywiadu i kontrwywiadu mogą przez pewien czas nie podołać zadaniu osłony naszych wojsk za granicą, nic to, że polski dziennikarz w Iraku czy Afganistanie uzyskawszy ważną informację ma chyba obowiązek przekazać ją polskiemu wywiadowi wojskowemu, a ujawnianie nazwisk w takim przypadku jest przestępstwem - najważniejsze w przygotowywanym raporcie o WSI zdaje się rozprawienie z redakcjami, które ośmielają się być krytyczne wobec rządu. Otwartym tekstem premier Jarosław Kaczyński zapowiada kontratak i powtarza za prof. Andrzejem Zybertowiczem (który nota bene chwali się publicznie znajomością części tajnych akt WSI), że Polska to "ubekistan". Nie wiem, w jakim kraju żyje Jarosław Kaczyński, ja na pewno nie żyję w żadnym ,,ubekistanie". Uważam jedynie, że politycy, których przyłapano w sytuacji, w jakiej widzieliśmy ich na filmie, ministrowie Adam Lipiński i Wojciech Mojzesowicz, mają tylko jedną rzecz do zrobienia: podać się do dymisji. Jeśli tego nie uczynią, powinien natychmiast wyrzucić ich ze swej kancelarii Jarosław Kaczyński. W przeciwnym razie premier bierze całą odpowiedzialność za to zdarzenie na siebie, co w efekcie poważnie obciąża konto Prawa i Sprawiedliwości. A to nie może być obojętne członkom tej partii, szczególnie tym, którzy mówią o konieczności zmian pokoleniowych. Premier Węgier w podobnej sytuacji nie podał się do dymisji, ale przynajmniej przepraszał swój naród za słowa wypowiedziane do najbliższych kolegów. Premier RP przeprosił - i to z ociąganiem - jedynie tych, którzy poczuli się urażeni, a politycy PiS idą zaś w zaparte, usiłując zlekceważyć całe wydarzenie i mówiąc wprost, że nic się nie stało; że taka jest normalna procedura szukania większości w parlamencie. Tak więc to, co PiS, idąc po władzę, uważał za największe zło III RP, stało się nagle standardem moralnym godnym naśladowania. Tak: dawniej zapewne nie było inaczej i politycy zachowywali się niewiele lepiej, ale czyniąc świństwa i przekręty, ludzie na ogół się tego wstydzili. Dzisiaj już się nie wstydzą

i na tym polega zasadnicza różnica. Chciałoby się powiedzieć: na tym polega obiecana przez PiS rewolucja moralna. Czy doprawdy Jarosław Kaczyński nie zdaje sobie sprawy, że w ten sposób przyczynia się do deprawacji społeczeństwa i tak już ogłuszonego i znieczulonego nieustannymi doniesieniami o aferach z jednej strony a wulgarnym i prymitywnym językiem polemik politycznych z drugiej?

***

Co więc nas czeka? Ano PiS nadal będzie szukał (kupował) większości w Sejmie, bazując na znanej niechęci posłów - mówiąc najdelikatniej - do wcześniejszego zakończenia kadencji. Taka większość, podparta wszystkim tym, co było najgorsze w klubach parlamentarnych i z tych klubów wyszło, jest niestety nadal możliwa, nawet jeżeli czasowo premierem miałby zostać Waldemar Pawlak. Jeśli się to nie uda, będziemy mieli rząd mniejszościowy, który może przetrwać nawet głosowania nad budżetem. Odrzucenie bowiem budżetu przez Sejm nie musi skutkować rozwiązaniem parlamentu, bo państwo może funkcjonować w oparciu o prowizorium budżetowe. Rząd mniejszościowy niewiele co prawda zdziała, ale pamiętajmy, że każdy miesiąc u władzy bywa dla polityków bezcenny.

Otóż trzeba powiedzieć dość. Nie można udawać, że nic się nie stało. Trzeba przynajmniej próbować otrząsnąć się ze stanu, w jakim się znaleźliśmy. Takim radykalnym krokiem, choć oczywiście ryzykownym dla partii, są przedterminowe wybory. Teraz bądź w przyszłym roku. Szybsze wybory i dość prawdopodobna porażka PiS pozostawią mimo wszystko temu ugrupowaniu znaczny potencjał na przyszłość, na zasadzie: "chcieli dobrze, ale im nie dano". Wybory w roku 2007 odbyłyby się w aurze wypalenia się możliwości PiS. Prawo i Sprawiedliwość odeszłoby tak gruntownie jak kiedyś AWS, a później SLD. Ponieważ natura nie znosi próżni, taki scenariusz wymagałby gruntownej przebudowy dzisiejszego PO i SLD tak, by mogły sprostać wyzwaniu. Zdaniem większości wyborców bowiem wszystkie partie polityczne zachowują się podobnie, czyli źle.

A zatem nawet pospolite ruszenie sejmowe - wszyscy przeciw PiS - pozwalające na uchwalenie pozytywnego wotum zaufania i utworzenie tymczasowego (do wyborów parlamentarnych) rządu nie uchroni nas od długotrwałego kryzysu politycznego. Kryzysu, w czasie którego przekonamy się, na ile jeszcze chronią nas i naszą demokrację ramy konstytucyjne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2006