Do zobaczenia w Afrinie

Obce państwa wgryzły się w ten kraj, a największy kawałek przypadł Rosji i Iranowi. Po ośmiu latach śmierci, zniszczenia i wygnania w Syrii nie widać nadziei na pokój.

24.12.2018

Czyta się kilka minut

Zbiorowy pogrzeb kurdyjskich bojowników poległych w rejonie Afrin, marzec 2018 r. / / FOT. PAWEŁ PIENIĄŻEK
Zbiorowy pogrzeb kurdyjskich bojowników poległych w rejonie Afrin, marzec 2018 r. / / FOT. PAWEŁ PIENIĄŻEK

Ayşe Gedru była zmuszona przeprowadzić się po raz pierwszy. Miała 53 lata. Wydawało się, że wojna już jej okolicy nie dosięgnie, skoro przez siedem lat nie wkroczyli tam dżihadyści ani nie było starć z siłami rządowymi lub antyrządowymi. Wszystko zmieniła zagraniczna interwencja.

Całe życie Ayşe Gedru spędziła, jak mi opowiadała, w małej miejscowości Kafr Safra w regionie Afrin, w północno-zachodniej Syrii. Wieś leży 6 km od tureckiej granicy, żyło tam trochę ponad dwa tysiące ludzi. To okolica pełna wzgórz i jaskiń. Także archeologicznych zabytków, jak oddalona o 18 km świątynia Ajn Dara, która liczyła trzy tysiąclecia (została zniszczona w trakcie interwencji). Była podobna do świątyni Salomona w Jerozolimie. W Kafr Safra zagraniczni archeolodzy badali właśnie jaskinie, jest ich tam około setki.

Wojna syryjska wybuchła w 2011 r. i pochłonęła przynajmniej 500 tys. ofiar śmiertelnych. Według Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka – organizacji z siedzibą w Londynie i monitorującej wydarzenia w Syrii, także dzięki sieci współpracowników – aż 85 proc. cywilów zabiły siły rządowe prezydenta Asada i jego sojusznicy.

Przez siedem lat konflikt szerokim łukiem omijał Afrin. Dochodziło do incydentów, ale generalnie było spokojnie. Gwarantowały to oddziały kurdyjskie, przede wszystkim Powszechne Jednostki Ochrony (YPG) i Kobiece Jednostki Ochrony (YPJ). W porównaniu do pobliskiego Aleppo, największego miasta Syrii, gdzie przez ponad cztery lata toczyły się zacięte walki i zginęło przynajmniej 21 tys. cywilów, Afrin był oazą spokoju.

Bitwa wojny zastępczej

Choć trudno było w to uwierzyć – wszak Afrin znajdował się w otoczeniu. Sąsiadował z Turcją (jest ona wrogo nastawiona do Kurdów, a ich siłę zbrojną traktuje jak terrorystów), z protureckimi rebeliantami antyrządowymi, z armią prezydenta Asada (z nim relacje były umiarkowane), a także z innymi antyrządowymi milicjami, z którymi stosunki były napięte. Schronienia w Afrinie szukali uchodźcy wewnętrzni, a biznesmeni z innych miast inwestowali tu pieniądze. Region był więc poniekąd beneficjentem tej wojny – i przykładem, że nawet w kraju owładniętym tak okropnym konfliktem może istnieć taka wyspa.

Spokój skończył się rok temu. 20 stycznia 2018 r. turecka armia i wspierane przez nią oddziały Wolnej Armii Syryjskiej (FSA) zaatakowały Afrin. Dwa miesiące później cały region został zajęty, a o dawnym spokoju można było marzyć. Jak wiele innych części Syrii, pogrążył się w chaosie. Destabilizować zawsze jest łatwiej.

Afrin byłby bezpieczny, gdyby nie Turcja – jedno z zagranicznych państw, które od wielu już lat uczestniczą w tym konflikcie, bezpośrednio lub pośrednio. W imię swojej wizji regionu Turcja poświęciła los przynajmniej 300 tys. mieszkańców Afrinu.

Bitwa o Afrin to jeden z przykładów, jak wygląda wojna w Syrii. Dawniej domowa, a obecnie tzw. wojna zastępcza – czyli taka, gdzie na czyimś terytorium ścierają się interesy różnych państw. To wojna, na której bieg sami Syryjczycy mają dziś nieznaczny już tylko wpływ.

Gałązka oliwna

Cała rodzina Ayşe Gedru zamieszkiwała okolicę Kafr Safra. Była liczna, choć tutaj to nic szczególnego. Łącznie jakieś 140 osób. Czterdzieści z nich Gedru traktowała jako najbliższych. Jak wiele innych rodzin w tym regionie, żyli z rolnictwa – z uprawy oliwek. To z nich słynął Afrin, na gaje oliwne można było natknąć się tu na każdym kroku.

W połączeniu z licznymi wzgórzami tworzyły piękny krajobraz. Oliwki stanowiły też kluczowe źródło dochodu regionu – produkowano z nich oliwę i mydło. I od nich też wzięła się nazwa tureckiej operacji: sztabowcy nazwali ją „Gałązką oliwną”.

Gedru miała siwe włosy, które przykrywała przewiązaną kurdyjską chustą, i zielone, szkliste oczy. Nie narzekała na nudę codzienności. Była przywiązana do swojej ziemi i nie planowała jej opuszczać. Jej 35-letni syn Azad przypomniał kurdyjskie powiedzenie: „Twój dom to twój grób”. Znaczy tyle, że w miejscu urodzenia spędza się całe życie, od urodzenia do śmierci.

Przed inwazją na Afrin wojna dotknęła Gedru raz, ale za to dotkliwie. W 2016 r. jej córka, która walczyła w szeregach YPJ, zginęła w walkach o Aleppo. Kurdowie częściej mierzyli się tam z siłami antyrządowymi niż rządowymi.

Ale dopiero turecka inwazja miała pozbawić ją niemal wszystkiego.

Życie w jaskini

Choć granica była blisko, tureckim żołnierzom i syryjskim bojownikom zajęło dużo czasu, nim dotarli do Kafr Safra. Wieś leży tuż przy pasmie gór. Ludzi w mundurach długo nie było widać, ale wcześniej zaczęły się ostrzały artyleryjskie i naloty. Rodzina Ayşe Gedru postanowiła zostać.

– Nie baliśmy się ostrzałów – mówiła Gedru. – Baliśmy się bojowników Wolnej Armii Syryjskiej, bo oni nie mają żadnej godności i nasz honor mają za nic.

Mówiąc „honor” miała na myśli incydent, gdy protureckie bojówki okaleczyły i zmaltretowały ciało kurdyjskiej bojowniczki o pseudonimie Barîn Kobanê. Odcięli zwłokom piersi, deptali po nich. Nagrali telefonem wideo, gdzie jeden z bojowników mówił: „Człowieku, ona jest piękna”. Wywołało to ogromne poruszenie wśród Kurdów. Barîn Kobanê stała się jednym z symboli bitwy o Afrin.

Pod domem Gedru znajdowała się przestronna jaskinia, w której mieściło się ­60-70 osób. Zgromadzili w niej zapasy, by przetrwać. Było to przede wszystkim jedzenie w puszkach, ciastka, chleb, który szybko wysechł na wióry, i woda. Tę ostatnią musieli bardzo oszczędzać.

Choć syryjska zima nie jest ostra, to nocą temperatury spadały w okolicę zera. W jaskini było zimno i wilgotno. Dzieci nabawiły się astmy. Wszyscy szczelnie okrywali się kocami. Przynieśli sporo świeczek, więc nie siedzieli w zupełnym mroku.

Dla Ayşe Gedru były to trudne chwile. Jej syn Azad opowiadał dzieciom nieskończone ilości bajek, by ich uwaga była jak najdłużej zajęta i jak najrzadziej wychodziły do toalety. Nie chcieli, by ich zobaczono. Dwuletni wnuczek Gedru do niedawna reagował strachem, gdy słyszał silniki samolotów. Czasami przejeżdżał palcem po gardle.

Sojusznik mniejszy i większy

W jaskini spędzili 26 dni, częściowo odcięci od informacji. W tym czasie zdarzyło się wiele. Początkowo siły „Gałązki oliwnej” nie radziły sobie dobrze. Ofensywę utrudniały góry i wzgórza przy granicy, natarcie szło powoli.

Po kilkunastu dniach to się zmieniło. Operacja nabierała tempa i stało się jasne, że słabo uzbrojone siły kurdyjskie nie poradzą sobie same przeciwko jednej z dziesięciu najsilniejszych armii NATO i świata. W trakcie dwóch miesięcy udało im się strącić raptem jeden turecki helikopter. Dysproporcję widać też w liczbie ofiar: w trakcie operacji zginęło przynajmniej 2400 osób, z czego ponad 1500 stanowili kurdyjscy bojownicy i ­bojowniczki. Natomiast wśród syryjskich bojówek zginęło około 370 osób i 80 tureckich żołnierzy.

Kurdyjskie oddziały są trzonem Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF), które z kolei są wspierane przez międzynarodową koalicję walczącą z Państwem Islamskim. Główną siłą koalicji są Stany Zjednoczone, które wspierają SDF z powietrza i lądu (w Syrii znajduje się ok. 2 tys. amerykańskich żołnierzy).

Ale koalicja nie interweniowała w Afrinie po stronie Kurdów. Z jednej strony miała spętane ręce, bo strefa powietrzna Syrii jest nieformalnie podzielona na dwie części: na wschodni i zachodni brzeg Eufratu. Wschodni jest pod kontrolą koalicji, a zachodni Rosji, która wraz z Iranem wspiera prezydenta Baszara al-Asada. Afrin leży na zachód od Eufratu. Kreml dogadał się z Ankarą i zezwolił na naloty tureckiemu lotnictwu, choć także Rosjanie współpracowali wcześniej z Kurdami. Dla Amerykanów konflikt z Rosją nie wchodził w grę.

Z drugiej strony Amerykanie nie wydawali się rozczarowani tym, że nie mogą pomóc Kurdom. Byli gotowi poświęcić Afrin, by utrzymać sojusz z Ankarą. Za rządów prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana Turcja staje się coraz bardziej autorytarna i skłócona z Zachodem. Próbuje to wykorzystać Rosja i wciągnąć Turcję w swoją orbitę. USA nie chcą i nie mogą sobie pozwolić na stratę tak ważnego partnera – jedynego państwa NATO na Bliskim Wschodzie.

Dlatego od początku Waszyngton ze zrozumieniem wyrażał się o działaniach Turcji wymierzonych w „terrorystów” (Ankara traktuje YPG i YPJ jako przedłużenie Partii Pracujących Kurdystanu PKK, z którą zmaga się od ponad trzech dekad). Afrin stał się ofiarą geopolityki. Mniejszy sojusznik został poświęcony na rzecz większego.

Mąż i córka, jednego dnia

Gedru powiedziała mi, że decyzję o opuszczeniu Kafr Safra podjęli, gdy usłyszeli okrzyki: „Allahu Akbar!”, „Bóg jest wielki!”. Zostali tylko jej 53-letni mąż Muhammed i 27-letnia córka o pseudonimie Rohanda. On był bojownikiem YPG, a ona pracowała w służbie prasowej YPJ.

– Powiedzieli, że będą walczyć, aż zginą – wspomniała Gedru.

Do miasta Afrin (stolicy regionu o tej samej nazwie) każdy próbował dotrzeć, jak tylko mógł: pieszo, na motorach, traktorami. Ona spędziła tam kilkanaście dni. Rozmawiała z Muhammedem i Rohandą przez komunikator internetowy. Mówili, że ich wioska została zajęta. Po jakimś czasie Gedru zobaczyła na Facebooku zdjęcie męża z informacją, że nie żyje. Kilka godzin później zadzwonili z YPJ, z informacją o śmierci jej córki.

– Gdy jednego dnia tracisz męża i córkę, to jest ból, którego nie da się wyobrazić – powiedziała.

Po policzkach pociekły jej dwie duże łzy.

Mieszkańcy Afrinu i nowo przybyli mieli nadzieję, że ofensywa zatrzyma się przed miastem i nie zostanie ono zajęte. Ale nadzieja okazała się płonna: tureckie wojska i milicje Wolnej Armii Syryjskiej szybko się zbliżały. Rodzina Ayşe Gedru była w mieście do końca. Byli tam wciąż, gdy w połowie marca wkroczyły siły „Gałązki oliwnej”. W końcu uciekli – kilkanaście kilometrów na wschód, na terytoria, które Kurdowie kontrolują wspólnie z siłami Asada. Aby się tam przedrzeć, potrzebowali trzech dni – szli na piechotę.

Stamtąd trafili do miasta Kobanê, gdzie mieszkają do dziś. Użyczono im dom. W pokoju, w którym rozmawialiśmy z Gedru, wisiało zdjęcie, a na nim trzy postaci: dwie córki w mundurach, a nad nimi mąż.

Do Afrinu zapewne nigdy nie będą mogli wrócić.

Kurdyjskie bojowniczki i bojownicy niosą baner z wizerunkiem Barin Kobane. Luty, 2018 r. / Fot. Paweł Pieniążek

Wzlot i upadek kalifatu

Paradoksalnie z tego samego powodu co Afrin upadł też samozwańczy kalifat – Państwo Islamskie. Trzęsło ono Irakiem i Syrią, dopóki walczyło z lokalnymi siłami. W 2014 r. ataki z powietrza na dżihadystów zaczęły Stany Zjednoczone, rok później Rosjanie. Zmasowane naloty spowodowały, że dżihadyści musieli wycofać się z zajmowanych terytoriów.

Państwo Islamskie było wspierane przez kraje Półwyspu Arabskiego, a przez długi czas przychylnym okiem patrzyła na nie Turcja. Nigdy jednak bezpośrednio nie opowiedziało się za nim żadne z państw.

Teraz kalifat się skurczył. W swoim szczytowym okresie obejmował terytorium wielkości Wielkiej Brytanii, dziś jest mniejszy od Poznania. Ich ostatnim bastionem jest miasto Hadżin i jego okolice w prowincji Dajr az-Zaur, we wschodniej Syrii. Od miesięcy toczą się tam walki między dżihadystami i siłami SDF.

Miejscowości w tej okolicy, które dżihadyści stracili na rzecz SDF, przynajmniej przez kilka miesięcy były względnie stabilne. Nie dochodziło tam do zbyt wielu zamachów, a linia frontu stawała się coraz bardziej niekorzystna dla dżihadystów. Choć bojownicy SDF przyznawali, że to w miejscowościach było najbardziej niebezpiecznie, bo dżihadyści mieli dość duże poparcie wśród miejscowej ludności. Do tego jest to teren pustynny, więc pełne kontrolowanie go jest wyjątkowo trudne, jeśli nie niemożliwe. Łatwo się prześlizgiwać przez pustynię – czy to na tyły SDF, czy do sąsiedniego Iraku.

Odeszli dżihadyści, została niepewność

Gdy po raz pierwszy przyjechałem do prowincji Dajr az-Zaur, ledwie opadł tam wojenny kurz. Na budynkach widniały jeszcze napisy na murach wykonane przez dżihadystów. Na jednej ze szkół napisali np. „Szkoła imienia Osamy bin Ladena”.

Był to zabieg symboliczny, bo placówka nie działała, więc dzieci do tej pory nie dowiedziały się, kim był ten człowiek. Gdy zapytałem kilku chłopców mieszkających w pobliżu, kim jest „patron” szkoły, odpowiedziały milczeniem – żaden nie słyszał o założycielu Al-Kaidy. Dopiero po chwili jeden z nich, najpewniejszy siebie, powiedział, że „właścicielem szkoły”.

Wówczas przedstawiciele międzynarodowej koalicji zapewniali, że Państwo ­Islamskie to już czas przeszły. Mówiono, że w Iraku i Syrii zostało mniej niż tysiąc bojowników tej organizacji.

Na miejscu trudno jednak było odnieść wrażenie, że to koniec. Prowincja Dajr az-Zaur została częściowo zajęta przez SDF, ale odczuwalny był brak władzy cywilnej. Nie działały usługi komunalne. Śmieci walały się po ulicach, wśród nich krążyły dzieci. Niektóre ciągnęły za sobą myszki komputerowe, co było dla nich formą zabawy. Nie było prądu ani wody.

Mieszkańcy skarżyli się w zasadzie na wszystko. Twierdzili też, że odkąd przyszło SDF, pojawiły się problemy z korupcją. I że do ich szeregów dołączyła część dżihadystów.

Przedstawiciele SDF nie potwierdzali tych informacji. Twierdzili, że uważnie weryfikowali wszystkich nowych członków, nim zostali przyjęci.

Mieszkańcy – nawet ci, którzy mieli już dosyć dżihadystów – czuli się niepewnie i byli niezadowoleni z panującej sytuacji.

Niech wrócą, ale lepsi

Nedżim Hazza żył w mieście al-Busajra, w którym nie doszło do ciężkich walk, ostało się więc w niezłym stanie. Mężczyzna miał 37 lat, był ładnie ubrany i roztaczał się wokół niego zapach perfum, co kontrastowało z ulicą, na której walały się góry śmieci.

– Jest wiele osób tutaj, które czeka na Państwo Islamskie. Będą ich wspierać, bo gdy tu byli, były też prąd i woda. Jeśli SDF się tym nie zajmie, to ludzie powiedzą: niech Państwo Islamskie powróci – powiedział.

Nedżim przez siedem lat był kierowcą ciężarówki w Arabii Saudyjskiej. Gdy wrócił do domu, nie dostał ponownie zaproszenia i wkrótce zaczęła się wojna, więc nie było jak wyjechać. Był Arabem-sunnitą i nie miał nic przeciwko, gdy Państwo Islamskie zajęło te terytoria. Przez pierwsze miesiące był nawet bardzo zadowolony. – Początkowo postępowali zgodnie z prawem szariatu. Wszyscy byli równi, więc też szczęśliwi – przyznał Hazza.

Wcześniej, w skorumpowanej Syrii Asada, tego najwyraźniej brakowało mieszkańcom. Każdy, kto nie miał pieniędzy, wpływów i kontaktów, nie mógł liczyć, że w sądzie dobije się sprawiedliwości.

Dla Hazzy prawdziwa demokracja była możliwa tylko wtedy, gdy zapanowało prawo szariatu. W Państwie Islamskim podobało mu się również to, że dawali pieniądze biednym i pracę. On też ją dostał. W 2015 r. został kierowcą wozu strażackiego obsługującego pola naftowe. W prowincji Dajr az-Zaur są złoża ropy, z których wielomilionowe zyski czerpali dżihadyści.

Z czasem jednak dżihadyści zaczęli stosować prawo wybiórczo. Znowu pojawili się równi i równiejsi. Do tego zaprowadzili brutalny reżim pełen zasad, za które groziły kary cielesne, a nawet śmierć. Mieszkańcy zaczęli się ich bać i poparcie spadło.

Jednak teraz wielu jest tu gotowych poświęcić wolność na rzecz stabilności, którą w jakimś zakresie gwarantowali dżihadyści. Część z nich – choćby Hazza – nie miałaby nic przeciwko, gdyby przyszło nowe, lepsze Państwo Islamskie, które utrzymałoby początkowo wprowadzony system rządów.

Trzy protektoraty

O zajęciu Afrinu i upadku kalifatu zadecydowały podobne mechanizmy, ale też ich konsekwencje są podobne. Wiążą się ze zmianą charakteru wojny w Syrii. Od 2014 r. państwa zewnętrzne stopniowo tworzą trzy quasi-protektoraty. W 2018 r. ten proces nabrał tempa i uwypuklił ich wpływy.

Obecnie południowo-środkowa część kraju kontrolowana jest przez rząd w Damaszku. Stoją za nim Iran i Rosja, a wspomagają go militarnie także libański Hez­bollah czy ochotnicze milicje szyickie z Iraku, kontrolowane przez Irańczyków. Północno-zachodnia część jest kontrolowana przez antyrządowych rebeliantów, którzy są pod kontrolą Turcji. Północno-wschodnia zaś jest pod kontrolą zdominowanych przez Kurdów oddziałów SDF (one z kolei są wspierane przez Stany Zjednoczone i inne państwa zachodnie).

Jeśli jakaś lokalna grupa zajmuje terytorium poza parasolem ochronnym, to je traci, a grupy, które nie mają wcale takiego parasola – prędzej czy później muszą przegrać i zniknąć.

To jest dylemat, przed którym stoją także siły antyrządowe w prowincji Idlib. Znajdują się tam przynajmniej trzy miliony ludzi i jest to ostatni duży bastion zbrojnej opozycji antyasadowskiej. Od miesięcy toczą się negocjacje o przyszłość regionu między Iranem i Rosją a Turcją. Iran i Rosja najchętniej by go zbombardowały i rozjechały czołgami, niszcząc ostatnie zarzewie rebelii przeciw Asadowi. Z kolei Turcja chciałaby, aby znajdujące się tam bojówki stanęły po jej stronie, bo tym samym umocniłaby swoją pozycję w Syrii.

Można się spodziewać, że w 2019 r. zaważą się losy Idlibu.

Walka z podziemia

Ani Państwo Islamskie, ani Kurdowie w Afrinie nie byli w stanie utrzymać swych terytoriów. Ale to nie znaczy, że złożyli broń. Tyle tylko, że wrócili do korzeni: postawili na walkę w podziemiu, na wojnę partyzancką w miejscach, w których cieszą się życzliwością mieszkańców.

Państwo Islamskie pozostaje silną organizacją. Wciąż ma dużo pieniędzy zarobionych z podboju, grabieży, podatków i handlu. Część wyprano, m.in. zakładając firmy poza granicami Iraku i Syrii. Szacunki Pentagonu mówią, że w tych dwóch państwach jest ok. 31 tys. bojowników tej organizacji. Aktywne są także „filie” w Libii i Afganistanie, które mają liczyć kilka tysięcy ludzi.

W Iraku i Syrii dżihadyści mają też nadal swoje kanały komunikacyjne, które pozwalają im operować na rozległych terytoriach i stwarzać poważne problemy przeciwnikom. Im mniejszy skrawek ziemi im zostaje, tym mocniej się odgryzają.

W ciągu ostatnich kilku tygodni ich komórki zaktywizowały się w prowincji Dajr az-Zaur. Obiektami ataków są bojownicy SDF i lokalne władze. Metody są różne. Mogą przekradać się na tyły i atakować. Raz w taki sposób zaatakowali okolice bazy, w której stacjonują żołnierze amerykańscy i francuscy. Walki trwały kilka godzin, dopiero nalot powstrzymał nacierających. Czasami podjeżdżają na motocyklach, strzelają i uciekają. Zasadzają się na pojazdy. Detonują bomby.

Są też przypadki, gdy nie jest jasne, kto za czym stoi. Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka podało niedawno, że uzbrojony mężczyzna w mundurze SDF okradł dom jubilera. Kilka dni wcześniej ktoś obrabował kantor.

Dżihadyści nie ograniczają się do tej prowincji. Do ataków dochodzi też w miastach kontrolowanych przez SDF, jak Hasaka, Manbidż i Rakka. Także na pustyni kontrolowanej przez armię Asada dżihadyści regularnie urządzają zasadzki.

Wojna bez końca

Również w Afrinie Kurdowie zaczęli ataki na protureckie bojówki. Afrin pogrąża się w chaosie, nowe władze nie są w stanie zapewnić porządku, stacjonujące tam siły gnębią cywilów, trwa fala rabunków.

Gdy żegnałem się z Ayşe Gedru, powiedziała, że ma nadzieję, iż następnym razem spotkamy się w Afrinie. Ale bez przekonania – niewielka jest szansa, by Kurdowie przejęli ponownie tam kontrolę.

Co więcej, widmo zawisło nad jej nowym domem. W ostatnich dniach grudnia prezydent Trump zapowiedział, że wycofa wojska USA z Syrii. To nie pierwsza taka deklaracja Trumpa, więc może nie zostanie zrealizowana (jak poprzednio). Wiadomo, że idea Trumpa nie podoba się Pentagonowi: wojskowi twierdzą, że ich misja – pokonanie dżihadystów – nie jest zakończona.

Ale jeśli Trump postawi na swoim, Kurdowie zostaną bez ochrony, skazani na pożarcie: sytuację mogą wykorzystać Turcja (straszy ofensywą na północną Syrię) i Asad, który chętnie odzyska kontrolę nad kolejnym terenami, zwłaszcza tymi pełnymi ropy i gazu.

Nedżim Hazza miał poczucie, że wojna wcale się nie kończy. Wielu Syryjczyków zgadzało się z nim. Widzieli dla siebie przyszłość podobną do irackiej. W 2003 r. Amerykanie zaatakowali i szybko obalili irackiego dyktatora Saddama Husajna. Ale jak się okazało, był to dopiero początek. Zapanował bezład, wybuchła wojna domowa i kryzys, z którego kraj nie wybrnął do dzisiaj.

Różnica między Irakiem a Syrią jest jednak ogromna. Po ośmiu latach wojna w Syrii trwa nadal, zagraniczne mocarstwa są w klinczu, a miejscowe grupy gotowe są walczyć do ostatniego tchu. Nie daje to zbyt wielu nadziei na pokój. ©

Autor jest reporterem, w ostatnich latach w „Tygodniku” ukazywały się jego korespondencje z wojen na Ukrainie, w Syrii i Iraku. Stale współpracuje z „TP”. Jest autorem książek „Wojna, która nas zmieniła” i „Pozdrowienia z Noworosji”. Obecnie pracuje nad książką o wojnie w Syrii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2019