Masakra w ruinach Kobane

Kurdowie z Syrii rosną w siłę i pokazują, że dżihadystów można pokonać. Nie w smak to Turcji, która boi się, że może tam powstać niepodległe państwo kurdyjskie.

05.07.2015

Czyta się kilka minut

Rodziny przed kostnicą w mieście Suruç, dokąd zwożono ofiary ataku na Kobane, koniec czerwca 2015 r. / Fot. Witold Repetowicz
Rodziny przed kostnicą w mieście Suruç, dokąd zwożono ofiary ataku na Kobane, koniec czerwca 2015 r. / Fot. Witold Repetowicz

Do domu mojego kuzyna dżihadyści weszli o piątej rano, gdy wszyscy jeszcze spali. Wkładali kolejno lufę do ust i zabijali. Zginęli wszyscy: kuzyn, jego żona i pięcioro dzieci – opowiada mi Shwan, syryjski Kurd, pokazując zdjęcia przestrzelonych głów swoich bliskich. Zdjęcia wykonano kilka dni temu w Kobane: syryjskim mieście przy granicy z Turcją, zamieszkanym głównie przez Kurdów.

Sąsiad kuzyna Shwana miał podobno więcej szczęścia, jeśli w ogóle można tak to ująć: gdy usłyszał, że dżihadyści atakują Kobane, porzucił rodzinę i ratował własne życie, uciekając ku tureckiej granicy. Potem wrócił. Jego żona i dwoje dzieci były ranne, dwoje pozostałych nie żyło – poderżnięto im gardła.

Letni dzień pod Kobane

Jest upalny dzień. Stoimy na szerokiej równinie pokrytej pagórkami, porośniętymi pożółkłą trawą. Przed nami w trzech rzędach stoją tureccy żołnierze: ci z dwóch pierwszych rzędów zwróceni twarzą ku nam, w trzecim zaś w drugą stronę, ku Syrii. Dalej widać drut kolczasty, a za nim tłum ludzi, około 50 metrów od nas. Jest też kilka transporterów opancerzonych.

Tak wygląda granica Turcji z Syrią. A dokładniej: z proklamowanym przez syryjskich Kurdów kantonem Kobane. Od września 2014 r., gdy na Kobane spadła ofensywa dżihadystów z tzw. Państwa Islamskiego (tutaj określanych powszechnie terrorystami), aż do marca tego roku o ten obszar, zamieszkany przez mniej więcej pół miliona osób, trwały zacięte walki. W końcu stycznia oddziałom syryjskich Kurdów – w skrócie zwanym YPG (od ich kurdyjskiej nazwy: Ludowe Siły Obronne) – udało się oswobodzić miasto Kobane, od którego kanton wziął nazwę.

Później siły YPG wyzwoliły wszystkie wioski zajęte jesienią przez dżihadystów. Ale teraz, w ostatnim tygodniu czerwca, tamci znów niespodziewanie zjawili się w mieście.

Shwan kiedyś mieszkał blisko Kobane. Mężczyzna około sześćdziesiątki, ubrany jest w dżalabiję; głowę osłonił luźno związaną czerwono-białą chustą. To strój arabski, ale w syryjskim Kurdystanie, zwanym przez jego mieszkańców Rożawą, noszą go też Kurdowie.

Shwan: – Mój dom jest w Harab Sarundż, to między Kobane i Gire Spi [arabska nazwa to Tel Abyad – red.]. Oddziały YPG wyzwoliły moją wieś dwa tygodnie temu. Wszyscy w wiosce to Kurdowie, ale wokół mieszkają sami Arabowie. Oni popierali terrorystów, bo chcieli zabrać nasze mienie.

– Kilka dni po wyzwoleniu posłaliśmy jednego z naszych na rekonesans. Wszystko było splądrowane, powyjmowali nawet okna i drzwi – opowiada Shwan, gładząc siwe, sumiaste wąsy. Podobnie jak pozostali mieszkańcy kantonu Kobane – poza tymi, którzy brali udział w walkach – Shwan uciekł na turecką stronę jeszcze jesienią 2014 r. – Chciałem teraz wracać, ale po wczorajszym ataku boję się – przyznaje.

Uśpione komórki dżihadu

W czwartek 25 czerwca wieczorem Kurdom z YPG udało się opanować sytuację. Ale następnego ranka dżihadyści znów uderzyli na Kobane w kilku miejscach.

– To uśpione komórki, które dostały się do miasta razem z arabskimi uchodźcami z innych wsi – przekonuje Bedir, znajomy Shwana, pochodzący z wioski Dżom Ali (na południe od Kobane).

Dodaje jednak, że pierwszy atak został przypuszczony z zewnątrz. – Przyszli przebrani w mundury YPG i Burkan al-Furat (to arabskie oddziały współpracujące z YPG). Część z nich mówiła po kurdyjsku i tylko niektórzy mieli te ich długie brody – mówi Bedir, powołując się na informacje od siostry. – Ona już wcześniej wróciła do Kobane razem z mężem, bo ich dom nie został zniszczony. Dzieci zostawili jednak po tureckiej stronie.

Bedir nie myśli o powrocie do Kobane. – Chcę wyjechać do Europy i tam zapewnić przyszłość synom – mówi, wskazując na dwóch 20-latków. – Nie chcę, żeby zginęli. A poza tym tu nie ma żadnej przyszłości, żadnej pracy, nic. Ani po tej, ani po tamtej stronie granicy.

Kiedyś Bedir zajmował się handlem i mieszkał w Aleppo, bo w Kobane nie znalazł pracy. Reżim syryjskiego dyktatora Baszara al-Asada chciał się pozbyć Kurdów, zmusić ich do emigracji z Syrii, dlatego na zamieszkanych przez nich terenach nie rozwijał infrastruktury. – Nigdy nie chodziłem do szkoły, bo w Syrii Kurdów nie przyjmowano – wspomina. – Gdy wybuchła wojna, i gdy dotarła także do Aleppo, uciekliśmy do Kobane, bo tu było spokojnie. Synowie wyjechali do irackiego Kurdystanu. Znów spotkaliśmy się osiem miesięcy temu, kiedy z Kobane trzeba było uciekać przed Państwem Islamskim. Dostałem się tutaj i ściągnąłem ich spod Irbilu.

Rodziny przecięte granicą

W Turcji uchodźcy kurdyjscy z Syrii korzystają z pomocy tutejszych krewnych – bo granica, która niemal 100 lat temu, po I wojnie światowej i podziale imperium osmańskiego, przecięła te obszary, rozdzieliła też rodziny. Mimo to życie uchodźcy jest tu trudne. W kawiarni spotykam może 20-letniego chłopaka, który znalazł tu pracę. Jest miły i wiecznie uśmiechnięty, choć jak przyznaje, musi utrzymać dziewięcioosobową rodzinę. – Tylko ja pracuję, dla reszty nie ma pracy – mówi. – Chciałbym skończyć jakąś szkołę, ale nie mam na to pieniędzy.

– Turcja nam tu nie pomaga – mówi Memet, staruszek, który opiekuje się obozem dla dzieci szahidów (tj. poległych żołnierzy YPG) na obrzeżach Suruç. W tym 100-tysięcznym mieście – położonym po tureckiej stronie granicy, jakieś 10 km od Kobane – znaleźli schronienie kurdyjscy uchodźcy z Syrii.

– Gdy jesienią tamtego roku YPG kazało nam się ewakuować, bo było niebezpiecznie, Turcy nie chcieli nas wpuścić. Trzy dni trzymali ludzi na granicy, bez jedzenia i picia – wspomina Memet. – Ludzie z Suruç przynosili żywność i wodę, ale Turcy nie pozwalali im się zbliżać do granicy, choć w tym samym czasie ciężarówki masowo przekraczały granicę, kontrolowaną wtedy przez terrorystów, i nikt nie wie, co tam woziły – wspomina starzec. – A gdy w końcu Turcy nas wpuścili, to całą pomoc dostaliśmy od miejscowych Kurdów. Kontenery, w których tu mieszkamy, dały nam władze Diyarbakır, czyli ludzi z HDP, partii Kurdów tureckich.

Turcja jest brudna

– Teraz, pod koniec czerwca, terroryści uderzyli na miasto z trzech stron: z południa, zachodu i wschodu. Wcześniej zdetonowali samochód pułapkę na samej granicy – Bedir opowiada o wydarzeniach z 25 czerwca. – Tylko jak oni się tam znaleźli? – pyta retorycznie.

Nikt tu nie ma wątpliwości, jaka może być odpowiedź. – Turecki prezydent Erdoğan i Państwo Islamskie to jedno i to samo. Turcja wspiera terrorystów. „Turkia pisa” (po kurdyjsku: „Turcja jest brudna”) – mówi Shwan, a Bedir potakuje.

Gdy dżihadyści zaatakowali, część mieszkańców Kobane znów rzuciła się do ucieczki. Około tysiąca z nich znowu zaczęło koczować przy granicy z Turcją. To dlatego ustawiono tu trzy rzędy żołnierzy: z jednej strony mieli nie wpuszczać do Turcji Kurdów z Kobane, a z drugiej nie dopuszczać do granicy Kurdów z Suruç. Bo także po jej tureckiej stronie zgromadziło się kilkuset ludzi: z Suruç oraz tych z Kobane, którzy nie zdecydowali się na powrót do wyzwolonego niespełna pół roku temu miasta. Teraz znów przynosili jedzenie i kładli je na ziemi.

W końcu Turcy zgodzili się, by jeden samochód krążył co parę godzin między kordonami i dostarczał żywność i wodę ludziom zebranym za drutem kolczastym.
– Tam nic nie ma – mówi Bedir. – Miasto i wiele wiosek są całkiem zrujnowane. Mój dom leży w gruzach, w Kobane prąd jest pięć godzin dziennie, wodę trzeba kupować. Działa tylko jedna piekarnia na 25 tys. żyjących tam teraz ludzi.

– Jedzenia jest bardzo mało – dodaje Shwan. – Gdyby nie organizacje z Europy, ludzie nie mieliby co jeść. Turcja nie tylko nam nie pomaga, ale jeszcze przysparza problemów.

Kto kogo wypędza
Podana przez Bedira liczba 25 tys. obecnych mieszkańców Kobane bierze się stąd, że po styczniowym wyzwoleniu do miasta wróciło jakieś 15 tys. mieszkańców – z prawie 100 tys., którzy żyli tu przed ofensywą dżihadystów. Pozostałe 10 tys. to uchodźcy ze wsi, które wciąż są w rękach dżihadystów albo leżą za blisko linii frontu, bądź zostały całkiem zniszczone. – W całym kantonie mieszka teraz jakieś 150 tys. ludzi, a 300 tys. uchodźców z kantonu przebywa w Turcji lub w irackim Kurdystanie – twierdzi Shwan.

– Szacujemy, że zginęły jakieś cztery tysiące naszych – dodaje.

W tym samym czasie prezydent Recep Erdoğan grzmiał, że YPG dokonuje czystek etnicznych w rejonie Gire Spi i wyrzuca z domów miejscowych Turkmenów. – Tam nie ma żadnych Turkmenów – ripostuje Shwan. – Jest wioska, która się nazywa Turkmen, ale mieszkają w niej Arabowie i nikt ich nie wyrzuca. Ci, co współpracowali z Państwem Islamskim, sami uciekli. To za nimi wstawia się Erdoğan?

– Trochę Turkmenów mieszka w rejonie Dżarabulusu, który jest w rękach Państwa Islamskiego, ale o tym Turcy nic nie mówią. Gdy trzy lata temu Arabowie wygnali tysiące Kurdów z Gire Spi, Turcy nie mówili o czystkach etnicznych – uzupełnia Bedir. – Jak YPG może tam robić czystki, skoro nawet kurdyjskie wioski stoją puste, bo ludzie boją się wracać? To Turcja dokonuje czystek, wspierając ataki Państwa Islamskiego, żebyśmy bali się tam wrócić.
Erdoğan boi się, że na wyzwolonych terenach Kurdowie proklamują swoje państwo.

Szukając grobu syna

To zdumiewające: na granicy, po stronie tureckiej, panuje spokój. Choć stoją tu setki ludzi, nie ma nawet gwaru, toczone półgłosem rozmowy zagłusza wiatr.
Nagle w kilkunastoosobowej grupie słychać podniesione głosy. Starszy brodaty mężczyzna, dotąd milczący i wyraźnie przygnębiony, teraz zaczyna coś głośno tłumaczyć. Okazuje się, że jest Turkiem ze Stambułu i nie zna kurdyjskiego, co wzbudza podejrzliwość syryjskich Kurdów, niechętnych wszystkiemu, co tureckie. Po chwili sytuacja się wyjaśnia: okazuje się, że kilka miesięcy temu syn mężczyzny zginął w Kobane, walcząc po stronie YPG. Teraz ojciec i matka przyjechali na grób syna.

– On był internacjonalistą, dlatego tu przyjechał – mówi Nuren, matka poległego. – W YPG zmienił imię na Paramus, na cześć armeńskiego socjalisty powieszonego w 1915 r. w Stambule. Chciał pokazać, że nie uznaje nacjonalistycznych podziałów.

Nuren i jej mąż przybyli tutaj, bo niedawno otrzymali od YPG informację, że odnaleziono ciało ich syna. – Terroryści zakopali je wraz z innymi poległymi. Nie będziemy go zabierać, bo on na pewno wolałby zostać tam, ze swoimi kolegami, z którymi walczył i zginął – mówi Nuren. – Chcemy go tylko pożegnać. Ale teraz nie możemy się tam dostać przez ten atak.

Granica z Kobane jest zamknięta od początku wojny, ale powiązani z YPG przemytnicy wiedzą, jak przeprowadzać przez nią ludzi. Jednak po ostatnim ataku dżihadystów Turcy wzmocnili kontrole.

Państwo czy autonomia?

Takich jak Paramus w szeregach YPG jest więcej, bo choć Erdoğan oskarża syryjskich Kurdów o chęć zbudowania w Syrii kurdyjskiego państwa, to oni mówią o wieloetnicznym projekcie dla całej Mezopotamii.

– Nie chcemy niepodległości, tylko demokratycznego kantonu, w którym będzie miejsce dla wszystkich: chrześcijan, Arabów i Kurdów – przekonuje starzec Memet. – Może to być część Syrii, jeśli Syria będzie demokratyczna. To znaczy, jeśli uzna, że nie jest państwem arabskim i islamskim, ale miejscem, gdzie każdy bez względu na religię i pochodzenie będzie miał równe prawa. Może to być też część Turcji, ale nie takiej jak ta dzisiaj. Albo Kurdystanu, jeśli on będzie demokratyczny – deklaruje staruszek, który przed opuszczeniem Kobane opiekował się cmentarzem szahidów, a jeszcze wcześniej był nauczycielem i opozycjonistą.

Memet zaznacza, że nie podoba mu się też sytuacja w irackim Kurdystanie i dlatego nie chce zjednoczenia z nim. – Tam to jest taka połowiczna demokracja – twierdzi.

Ale Bedir i Shwan widzą to inaczej. – To w Kobane demokracja jest połowiczna, bo jest tylko jedna partia – mówi Shwan. – A my wolimy Barzaniego [prezydent autonomicznego irackiego Kurdystanu – red.] i niepodległy zjednoczony Kurdystan. Tylko chcielibyśmy mieć europejskich sąsiadów, a nie Turków i Arabów, bo oni na nas ciągle napadają.

Według Bedira co drugi mieszkaniec Kobane tak uważa. – Wcześniej sceptyków było więcej, ale po tym, jak przez dziewięć miesięcy siły YPG broniły miasta przed terrorystami, znacznie wzrosła liczba tych, którzy popierają YPG.

Shwan twierdzi, że do swojej wioski wróci tylko pod jednym warunkiem: – Jeśli będą tam siły kurdyjskie i jeśli Rożawa zostanie zjednoczona z Kurdystanem irackim. Oni są bogaci, Barzani pomoże nam wszystko odbudować.

Bedir po chwili wahania dodaje, że w takiej sytuacji on też by wrócił, razem ze swoimi synami. – Inaczej pojedziemy do Europy za wszelką cenę. Bo tu i tak umrzemy: jak nie z rąk terrorystów, to z głodu.

Każda wojna radykalizuje nastroje. Dla większości młodych Kurdów lewicowy internacjonalizm – ten, w który wierzył Turek Paramus – jest tu wyłącznie hasłem. A niepodległy i zjednoczony Kurdystan – prawdziwym marzeniem. Wszystkich Kurdów łączy też głęboka niechęć do Turcji, spowodowana powszechnym tu przekonaniem, że Ankara wspiera Państwo Islamskie.

Memet deklaruje, że pozostanie w Turcji, dopóki nie usłyszy od ludzi z YPG, że może wrócić razem z dziećmi, którymi się opiekuje. – Moim obowiązkiem jest troszczyć się o te sieroty, mamy ich tutaj 200. Te dzieci są przyszłością naszego narodu, a opiekę nad nimi jesteśmy winni ich poległym ojcom. – Memet podkreśla też, że wszystkie dzieci chodzą tu do szkoły. – A jak już będzie można, to zabierzemy nasze kontenery i przeniesiemy się na tamtą stronę. A potem, mam nadzieję, zbudujemy specjalny ośrodek dla tych sierot.

Ciała w ruinach

Trzeciego dnia po ataku na Kobane, do Suruç przyjechała współprzewodnicząca kurdyjskiej partii HDP Figen Yüksekdağ; towarzyszyło jej kilku polityków z tej partii, którzy niedawno zostali posłami do tureckiego parlamentu. Na wiecu, zorganizowanym przy granicy, Figen Yüksekdağ z oburzeniem przypomniała słowa Erdoğana, który oświadczył, że kurdyjskie siły YPG są gorsze od Państwa Islamskiego.

W tym czasie na zrujnowanych ulicach Kobane wciąż odnajdywano nowe ciała.

Oficjalnie podano, że w ciągu tych kilku czerwcowych dni – zanim żołnierze YPG znów odparli atak – dżihadyści zabili 165 osób. Ale ludzie szepczą, że ciał jest znacznie więcej. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2015