Zmiana bez zmiany

Czy prezydent Barack Obama, który wygrał pod hasłem "zmiany", rzeczywiście zmieni amerykańską politykę zagraniczną? Czy zmieni świat? I czy chce go w ogóle zmieniać?

10.11.2008

Czyta się kilka minut

Został 44. prezydentem USA - i wydaje się, że okazja do skierowania polityki USA na nowe tory jest idealna. Prezydent Obama może liczyć na poparcie w Kongresie, gdzie Demokratom udało się zdominować Republikanów. Będzie też naturalnym ich kandydatem w kolejnych wyborach za cztery lata. Daje mu to duże pole manewru - ale tylko pozornie. Bo jednocześnie będzie musiał sprostać ogromnym oczekiwaniom i problemom. Amerykanie są rozczarowani dwiema kadencjami George’a W. Busha, w rankingach niepopularności bijącego wyniki Nixona z czasów afery Watergate. Kryzys ekonomiczny jest daleki od rozwiązania, a w polityce międzynarodowej entuzjazm niektórych partnerów (zwłaszcza z UE) - wywołany samą zmianą w Białym Domu - nie może przesłonić kłopotów w Iraku, Iranie, Afganistanie itd.

Jak zatem rysują się perspektywy prezydentury Obamy? Czy oprze się na aktywnym działaniu, czy będzie tylko reagować na wydarzenia? Postawi na kontynuację czy zerwie z linią poprzedników?

Irak: opcja najmniej zła

Najbardziej oczywistym problemem jest Irak. Obama jako jeden z niewielu polityków od początku przeciwstawiał się interwencji, a w kampanii wyborczej opowiadał się za szybkim wycofaniem wojsk z Iraku i przerzuceniem ich do Afganistanu.

Zaletą Obamy jest, że (w przeciwieństwie do Johna McCaina) rezygnuje z budowania "demokratycznego milenium" na Bliskim Wschodzie. Czy jednak niektóre elementy jego planu zerwania z "doktryną Busha" nie mają z nią zaskakująco wiele wspólnego? Nie w sensie zbieżności metod działania, ale podobieństwa występującego między jakimś zjawiskiem a jego lustrzanym odbiciem.

Rozważmy: jeśli nawet decyzja o interwencji w Iraku była błędna, nie znaczy to, że decyzja o wycofaniu wojsk staje się automatycznie słuszna. Główną porażką Busha nie jest obalenie reżimu Husajna, lecz to, że nie udało się stworzyć nowej równowagi sił w regionie. Termin balance of power był zresztą ostatnio w Białym Domu niemal nieobecny (może dlatego, że neokonserwatywnym analitykom, zwłaszcza w pierwszej kadencji Busha, zbyt kojarzył się z miękką ich zdaniem polityką klasycznego republikańskiego "realisty" Henry’ego Kissingera).

Trzeba wrócić do myślenia kategorią równowagi sił. Kluczowy problem tkwi jednak w tym, że plan wycofania się (zwłaszcza z określonym terminem) może jej nie zapewnić. Jest też pewne, że gdyby wycofano się dziś, w Iraku nie wytworzyłby się żaden nowy porządek, lecz chaos.

Opcji nie ma wiele. Jedną z nich mogłaby być konferencja państw regionu, w ramach której próbowano by wynegocjować porozumienie o stabilizacji Iraku. Jednak rozmowy takie byłyby pozbawione sensu bez udziału Iranu i Syrii. Dodatkowo, Stany nie mają w rękawie żadnego asa. Inaczej niż w 1995 r. podczas negocjowania układu z Dayton (kończącego wojnę serbsko-chorwacko-bośniacką), Waszyngton nie dysponuje żadnym "straszakiem" (pomijając groźbę wycofania się z dnia na dzień, co najbardziej zaszkodziłoby jego interesom). Przed dyplomacją USA stoi ciężkie zadanie: przekonać wszystkich zainteresowanych, że destabilizacja jest dla nich szkodliwa, a kompromis opłaci się wszystkim. Zrealizować to będzie Obamie trudno, nawet gdyby swym sekretarzem stanu uczynił dyplomatę tak zaprawionego jak Richard Holbrooke.

Jak mogłoby wyglądać takie porozumienie? Wiceprezydent-elekt Joe Biden zaproponował podzielenie Iraku na strefy, w których grupy etniczne dysponowałyby sporą niezależnością, z ograniczoną rolą rządu centralnego, a Amerykanie stopniowo wycofywaliby wojska. Taka strategia wymaga jednak maestrii w połączeniu hard i soft power: z jednej strony należałoby zwalczać terrorystów, z drugiej - uzdolnić władze irackie do przeciwstawiania się im bez zewnętrznej pomocy. Co więcej, trzeba by uzyskać poparcie od państw regionu dla takiego rozwiązania.

Obama musi zaproponować jakiś plan dla Iraku. Chce on odejść od "demokratycznego mesjanizmu" - i dobrze, bo przemiana Bliskiego Wschodu w rodzinę państw demokratycznych to miraż umysłu, który uwierzył w koniec Historii. Jednak proste odwrócenie strategii i wyjście z Iraku nie przyniesie efektów - i chodzi tu nie o prestiż, lecz o to, że brak politycznej równowagi uniemożliwi Stanom działanie w innych miejscach regionu.

Polityczne rozwiązanie dla Iraku musi opierać się na kalkulacji zysków i strat, a nie woli zakończenia niepotrzebnej (jak uważa Obama) wojny. Aby to się powiodło, Waszyngton musi ograniczyć ambicje polityczne. W tym sensie powyższe rozwiązanie - trudne do zrealizowania - jest nie tyle wyjściem najlepszym, co najmniej złym.

Afganistan: ambicje i realia

Irak to nie jedyne kluczowe wyzwanie. Prezydent-elekt zdaje sobie sprawę, że w rozgrywce o polityczną stabilizację na Bliskim Wschodzie równie ważnym frontem jest Afganistan. Po zwycięstwie nad talibami w 2001 r. sytuacja okazuje się dziś znacznie mniej korzystna - dla USA, NATO i rządu afgańskiego. Talibowie prowadzą skuteczną wojnę partyzancką z oddziałami międzynarodowymi. Symbolicznym przykładem było rozbicie przez nich więzienia w Kandaharze.

Polityczne rozwiązanie problemu afgańskiego wydaje się więc perspektywą daleką. Rząd w Kabulu jest słaby i niezdolny do utrzymania porządku poza wąskim obszarem. Dodatkowym problemem jest istnienie FATA (Federalnie Administrowanych Obszarów Plemiennych, tj. przygranicznych regionów Pakistanu), skąd destabilizujące działania prowadzą islamscy fundamentaliści. To gdzieś na tych górskich obszarach, jeśli wierzyć amerykańskiemu wywiadowi, przebywa Osama bin Laden i cr?me de la cr?me Al-Kaidy. W efekcie Afganistan stał się kolejnym "państwem upadłym".

Jeśli brać jego zapowiedzi z kampanii za dobrą monetę, to właśnie w Afganistanie Obama pokaże, że nie jest "gołębiem". Podczas lipcowego przemówienia w Berlinie mówił: "Jest rzeczą niedopuszczalną, że prawie 7 lat po tym, jak niemal 3 tys. Amerykanów zginęło na naszej ziemi, terroryści, którzy przeprowadzili ataki z 11 września, są wciąż na wolności. Osama bin Laden i Ayman al-Zawahari nagrywają wiadomości dla swoich popleczników i sieją coraz większy terror. Talibowie kontrolują sporą część Afganistanu. Al-Kaida posiada bazę wypadową w Pakistanie, która najprawdopodobniej położona jest nie dalej od starego afgańskiego sanktuarium niż przejażdżka pociągiem z Waszyngtonu do Filadelfii". To w Afganistanie, nie w Iraku, Stany toczą więc "wojnę, którą muszą wygrać".

Jakie są szanse na zwycięstwo? Amerykańscy wojskowi podkreślają, że powtórzenie w odmiennych warunkach Afganistanu sukcesów strategii z Iraku jest mało prawdopodobne. Co więcej, dopóki Obama nie doprowadzi do stabilizacji w Iraku, ciężko będzie mu zwiększyć "ciśnienie" wojskowe w Afganistanie (zwłaszcza że nie bardzo może liczyć na wsparcie europejskich sojuszników).

Kalkulacja sił może wymusić więc na nim mniej ambitne postępowanie, niżby to wynikało z jego wyborczych zapowiedzi. Na rozwiązanie szybkie i trwałe nie należy liczyć. Aby ono było możliwe, Stany musiałyby mieć wolne ręce w innych bliskowschodnich kwestiach. A tak nie jest.

Iran: kij i marchewka

Kolejnym tego przykładem jest Iran - klucz do skomplikowanej sytuacji na Bliskim Wschodzie, główny beneficjent usunięcia Husajna z Iraku. W trakcie kampanii Obama i McCain zgadzali się tu tylko w jednej kwestii: nie można dopuścić, by Teheran zbudował arsenał nuklearny. Różnili się zaś, jak ów cel osiągnąć: McCain postulował zwiększenie nacisku na Iran przez wprowadzenie ostrych sankcji ekonomicznych i uważał, że należy być przygotowanym do użycia siły (zbombardowania ośrodków programu atomowego, samodzielnie bądź wspólnie z Izraelem). Obama stawiał na działania dyplomatyczne i podkreślał nawet, że gotów jest bezpośrednio pertraktować z prezydentem Ahmedineżadem bez warunków wstępnych.

Czy to zrealizuje? Sprawa nie jest jednoznaczna. Jeśli prezydent-elekt wierzy w możliwość porozumienia z Teheranem w obecnych warunkach (bez uprzedniego "zachęcenia" go sankcjami czy presją polityczną), to wiara taka wydaje się naiwna. Zwłaszcza że Iran nie jest wrogi Waszyngtonowi jedynie z powodu sprzecznych interesów geopolitycznych, ale też ze względów ideologicznych. Jeśli zaś deklaracje Obamy są blefem, to podejmuje z Teheranem ryzykowną grę. Z jednej strony ta taktyka wydaje się sprytna: zaprosimy Iran do rozmów na ich warunkach i jeśli się nie zgodzi, dostaniemy dowód, że możliwości dialogu są iluzoryczne. Logiczną konsekwencją będzie wtedy przystąpienie do innych działań. Innymi słowy, za pomocą takiego blefu Obama oddaliłby zarzuty o imperialne zapędy USA w regionie i realizował de facto cele formułowane w kampanii przez McCaina.

Problem pojawiłby się jednak, gdyby odpowiedzią na blef Obamy było pokerowe stwierdzenie Teheranu: "Sprawdzam". Bo jeżeli irańscy przywódcy zdecydują się siąść do negocjacji, Stany oddadzą wiele za niewielką cenę. Zamkną bowiem sobie - przynajmniej na pewien czas - możliwość zastosowania presji politycznej czy ekonomicznej. Teheran tymczasem może grać na czas, jak to robił dotąd. Będzie czynić pozorne ustępstwa, jednocześnie nie reorientując swej polityki.

Doczekalibyśmy się wówczas powtórki z tego, co miało miejsce w Iraku, zanim przystąpiono tam do działań wojennych. Obama zaś nie mógłby wykorzystywać środków "twardszych". Skoro bowiem zdecydował się na rozmowy bez wstępnych ustaleń, a Teheran odpowiedział pozytywnie, nie pozostaje nic innego, jak rozmawiać. A że rozmowy się przeciągają, cóż, taka jest dyplomacja...

Bez wątpienia, z Iranem Stany muszą nawiązać dialog. Kluczowe pytanie brzmi jednak, jakiego rodzaju rozmowy mają szansę przynieść zamierzone efekty. Waszyngton zaangażował się w zbyt wiele zapalnych sytuacji w regionie, aby mógł dziś pozwolić sobie na ultratwarde stanowisko wobec Teheranu. Musi - w porozumieniu z partnerami - stosować taktykę "kija i marchewki". Bez nacisku ze strony regionalnych sił i wpływowych mocarstw (konieczność uzyskania poparcia Rosji i Chin), Iran nie będzie skory do podjęcia realnego dialogu. Na wejście w pozorne negocjacje Stany nie mogą sobie pozwolić.

Ale Obama nie może też zupełnie odkładać na półkę możliwości nalotów w sytuacji, gdyby Iran znalazł się blisko posiadania arsenału atomowego. Ale nawet w tym przypadku taką akcję lepiej byłoby wykonać wspólnie z Izraelem. Rozwiązanie takie byłoby jednak ostatecznością.

Rosja: geopolityczne puzzle

Kolejny kluczowy punkt w agendzie nowego prezydenta to Rosja. W toku kampanii Obama i McCain nie szczędzili Kremlowi ostrych słów za wkroczenie do Gruzji, ale ich patrzenie na sprawy rosyjskie się różni. McCain widzi w Rosji neoimperialną siłę, która działa na rzecz destabilizacji Europy Środkowo-Wschodniej i pragnie uzależniać od swych dostaw energii, prowadząc "geopolitykę przez ropę".

Obama patrzy na Rosję bardziej chłodno i instrumentalnie: Moskwa nie jest problemem samym w sobie, ale elementem geopolitycznej układanki.

Za tym podejściem stoją pewne racje: polityka Rosji może niepokoić wschodnioeuropejskich partnerów, ale wyraźne jej osłabianie jest sprzeczne z amerykańskim interesem. Słaba Rosja bowiem to mniejsza możliwość szachowania Chin. Co więcej, współpraca z Moskwą będzie niezbędna dla realizacji planów Obamy na Bliskim Wschodzie. Kalkulacja jest jasna: im ambitniejsze ma się plany dotyczące tego regionu, tym mniej ambitne muszą być plany wobec Rosji. Nie można mieć obu tych rzeczy naraz.

Paradoks polega na tym, że plany McCai­na dotyczące polityki choćby wobec Iraku byłyby dla Polski korzystniejsze niż bardziej realistyczny program Obamy. McCain bowiem, wierząc w możliwość zwycięstwa w Iraku, mniej musiałby polegać na Rosji w tym wymiarze swej polityki aniżeli pragnący wycofać się z Iraku Obama.

Prezydent Obama będzie musiał polegać na współpracy z Rosją - czy to chcąc wycofać się z Iraku (bez jego destabilizacji politycznej), czy to w negocjacjach z Iranem, czy w polityce wschodnioazjatyckiej. McCain prowadziłby zapewne wobec Moskwy politykę bardziej zbliżoną do perspektywy i interesów Polski. Jego doradcy wiele miejsca poświęcali strategicznej roli Gruzji i Ukrainy w geopolitycznych puzzlach naszej części Europy.

Europa: kredyt zaufania

Sprawy rosyjskie ściśle się wiążą z euro­pejskimi. I choć większość elit Starego Kontynentu przyjęła wybór Obamy z ulgą, nie oznacza to bynajmniej, że nastała era współpracy usłanej różami. Jest tak z dwóch względów.

Po pierwsze, Europejczycy wyidealizowali sobie senatora z Illinois: postrzegają go jako przeciwieństwo Busha. Tymczasem choć Oba­ma wygrał pod hasłem zmiany, kontynuacji w jego polityce będzie zapewne niemało. Zwłaszcza że Obama podziela kilka przekonań Busha szczególnie drażliwych dla wielu Europejczyków - choćby gotowość do unilateralnych działań bez zgody ONZ, gdy wymaga tego bezpieczeństwo USA. Europejskie elity, po początkowym zachwycie, mogą się mocno polityką Obamy rozczarować. Okaże się bowiem, że jego plan nie składa się z samych "miękkich" elementów, a on sam nie jest "gołębiem" w sprawach międzynarodowych.

Po drugie, Obamę mniej interesuje Unia jako całość, bardziej zaś dominujące w niej państwa. To w Berlinie, Paryżu i Londynie będzie widział głównych partnerów w sprawach międzynarodowych. To perspektywa dość chłodna i motywowana względami geopolitycznymi. Tymczasem właśnie te państwa "starej Unii" będą zapewne dość oporne w udzielaniu Obamie pomocy w niektórych ważnych dla niego sprawach (np. wysłanie dodatkowych wojsk do Afganistanu).

Mimo to można spodziewać się ocieplenia w stosunkach transatlantyckich. Obama obejmie urząd obdarzony przez europejskie elity zbyt dużym kredytem zaufania, aby miał on w całości rozwiać się we mgle. Poza tym w czasie kryzysu ekonomicznego wspólne interesy Europy i Ameryki raz jeszcze stają się bardziej widoczne niż różnice. Walka z globalnym kryzysem to dobry impuls dla ożywienia współpracy transatlantyckiej.

I jest tak, pomimo że pewne różnice w filozofii polityki przyjętej po obu stronach Atlantyku na progu XXI stulecia nie zostały wcale zażegnane. Odejście Busha nie unicestwiło ich, nie są one bowiem rezultatem jego "toksycznej" osobowości. Wypłynęły na powierzchnię pod wpływem okoliczności, a wzmocniły je niedobre posunięcia obu stron.

"Zmiana" bez zmiany

Obama wygrał, ale historia nie zaczyna się na nowo. Czy przekieruje on amerykańskie imperium na nowe tory? Czy będzie mógł pozwolić sobie na luksus aktywnego działania, w rozumieniu wybierania obszarów (merytorycznych i geograficznych) kluczowych dla swej polityki?

Na razie Obama skazany jest na reagowanie, a jego pole manewru nie jest wielkie. Dziś - inaczej niż sądzono po roku 1989 - świat ponownie jest pełen zagrożeń, a czas geopolitycznej dominacji USA przemija. Wracamy do rzeczywistości "wielobiegunowej" i jej twardych wymogów. Obama będzie musiał odnaleźć się w tej sytuacji, a paleta problemów Waszyngtonu jest zbyt rozległa, by można było mówić o strategicznej reorientacji w polityce zagranicznej. Zmienić może się metoda realizowania interesów USA - lecz nie to, jak się je definiuje. Jeśli jednak Obamie uda się rozwiązać - czy choćby ustabilizować - sytuację w niektórych ze wspomnianych obszarów, polityka USA odzyska elastyczność, tak potrzebną do skutecznego działania w świecie. Osiągnięcie tego celu byłoby wielkim sukcesem Obamy.

Ale na razie jego prezydentura musi być "zmianą bez zmiany".

JAN TOKARSKI (ur. 1981) jest doktorantem w Instytucie Historii PAN. Autor książki "Neokonserwatyści a polityka zagraniczna USA w nowym wieku" (2006). Współpracuje z Centrum Europejskim Natolin i "Przeglądem Politycznym".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2008