Nieobecność mitu

Chwyćmy byka za rogi: książek Leszka Kołakowskiego nikt już nie czyta. Co się stało? Okazał się niewygodny dla ludzi stęsknionych za światem jasnym, bez dramatycznych konfliktów, niejednoznacznych odpowiedzi i metafizycznej grozy?

22.07.2013

Czyta się kilka minut

Ewa Kuryluk, „Leszek z liśćmi klonu” (1977)  / Dzięki uprzejmości Ewy Kuryluk
Ewa Kuryluk, „Leszek z liśćmi klonu” (1977) / Dzięki uprzejmości Ewy Kuryluk

Zredukowany do roli politycznej, jako zmurszały nestor III RP: tak mniej więcej jest postrzegany w czwartą rocznicę śmierci. Kolejne reinterpretacje jego najważniejszych tekstów nie stanowią zarzewia ideowych sporów. Jego dzieło nie jest ościeniem wbitym w sam środek naszej debaty. Zostało zepchnięte na margines, przez grzeczność tylko odnotowane bywa kurtuazyjnym przypisem.

Rzecz uderzająca, bo chodzi przecież o najwybitniejszego polskiego filozofa XX wieku; człowieka, którego książki i eseje miały formujący wpływ dla kilku pokoleń liberalnej inteligencji. Cisza wokół dzieła autora „Obecności mitu” tym głośniej więc dźwięczy w uszach. I tym bardziej zastanawia.

WYPADŁ Z PRZYPISÓW

O Kołakowskim sporo mówiło pokolenie jego uczniów czy też osób pozostających pod bezpośrednim wpływem jego osobowości. Czyniono to zazwyczaj w formie zdawania historycznej relacji z minionych czasów bądź też pod postacią apologii.

W pokoleniu dzisiejszych trzydziestolatków tymczasem odniesienia do dzieła Kołakowskiego są uderzająco rzadkie, by nie powiedzieć: nieobecne. „Może miałem pecha, ale w czasie studiów filozoficznych na UW ani razu nie zalecono mi lektury którejkolwiek z książek Kołakowskiego. Zalecano natomiast czytanie dzieł Karola Marksa. W dużych ilościach” – wspominał niedawno na łamach „Kultury Liberalnej” anonimowy były student. Młoda doktor socjologii stwierdzała tamże w podobnym tonie: „Nigdy nie kazano mi czytać jakiegokolwiek tekstu Kołakowskiego, nigdy nie słyszałam, by któryś z moich nauczycieli opowiadał o nim tak, jak opowiadało się o Habermasie, Millsie, Rortym, Feyerabendzie, Dahrendorfie czy Baumanie. Nigdy żaden student nie przyszedł do mnie z intencją pisania o Kołakowskim czy choćby posłużenia się jakimkolwiek tekstem Kołakowskiego w swojej pracy i – przyznaję – ja sama nigdy nie umieściłam Kołakowskiego w sylabusie żadnych moich zajęć”.

Jeżeli w debacie publicznej czy kawiarnianej dyspucie zdarzają się odniesienia do jego myśli, to zwykle w postaci żetonów publicystycznej retoryki – wydartych z oryginalnego kontekstu i pozbawionych charakterystycznego dla filozofa elementu „niuansowania” własnych poglądów. Młoda lewica podpiera się więc – gdy jej to wygodne – autorytetem autora „Pochwały niekonsekwencji”, powołując się na jego wczesne, polityczne czy też antyklerykalne pisma. Prawica z kolei – również w odruchu ideowego wygodnictwa – robi to samo, kładąc nacisk na późniejszą fazę jego intelektualnej twórczości, zdecydowanie mocniej wychyloną w stronę konserwatyzmu. I tu, i tam użytek, jaki robi się z filozoficznego dziedzictwa Kołakowskiego, jest jednak wyłącznie publicystyczny – w złym sensie słowa.

Dlaczego tak się stało? Dlaczego Žižek, Derrida i Badiou (wśród lewicowców), Berlin, Rorty i Rawls (wśród liberałów), Schmitt, Strauss i Voegelin (wśród konserwatystów) budzą dziś znacznie większe zainteresowanie?

STARA PŁYTA

Jego dzieło uznano za anachroniczne. Na skutek daleko idących przemian, jakie dokonały się w świecie po 1989 r., odpłynął od nas, niczym lodowa kra. Taką próbę wyjaśnienia wspomnianej zagadki – mimo jej niewątpliwie szokującego charakteru – wypada gruntownie rozważyć. Opiera się ona przecież na założeniach, które są zgodne z potocznym sposobem myślenia. Czy nie wydaje nam się dzisiaj, że przeszłość nie ma istotnego wpływu na to, jak żyjemy? Sprawa totalitaryzmu, napięcie między ideologią świecką a tradycją religijną – czyż nie są to zagadnienia przebrzmiałe, nieaktualne; problemy świata, który już nie istnieje? Nie musimy już wybierać między obozami liberalnodemokratycznej wolności i komunistycznych państw-więzień. Rzeczywistość się pokomplikowała. Również napięcia między sferami sacrum i profanum układają się inaczej, niż to miało miejsce w ubiegłym stuleciu.

A zatem myśl Leszka Kołakowskiego miałaby być specyficzna dla czasów, w jakich została sformułowana? Byłaby tylko ekspresją XX-wiecznego ducha Europy Środkowo-Wschodniej? Los jego dzieła przypomina innych wybitnych krytyków XX-wiecznych totalitaryzmów – George’a Orwella, Arthura Koestlera, Karla Poppera. Ich książki również stanowiły „biblie” intelektualistów żyjących w czasach „zimnej wojny”, dziś jednak wzbudzają już tylko (niesłusznie) antykwaryczne zaciekawienie.

Znaczenie książek Kołakowskiego ograniczałoby się w takim wariancie do wywarcia ogromnego wpływu na dzieje polskiej inteligencji, w szczególności zaś na odejście lewicowo nastawionych myślicieli od marksizmu oraz zwrot tzw. „lewicy laickiej” w stronę religii chrześcijańskiej. Zwrot ten – dodajmy – współtworzył społeczną i intelektualną podstawę, na której po latach wyrosnąć mogła Solidarność. Innymi słowy, zarówno „Główne nurty marksizmu”, jak i „Obecność mitu” byłyby dziełami o fundamentalnym znaczeniu dla wykształcenia się pewnej formuły myślenia i politycznego działania, która jednak wraz z rokiem 1989 utraciła rację bytu.

Potwierdzeniem takiej interpretacji mogłoby być – z jednej strony – odejście współczesnej lewicy polskiej od Kościoła i jej powrót na pozycje antyklerykalne; z drugiej zaś – rozpad Unii Wolności, partii, którą nie tylko tworzyło wielu przyjaciół filozofa, ale która po prostu była swoistym wcieleniem postulowanej przez niego idei „konserwatywno-liberalnego socjalizmu”. Sama ta mieszanka terminów sugeruje, że mamy do czynienia z filozofią pozbawioną wyraźnego rdzenia. Kołakowski nie ma do zaoferowania czytelnikom „mocnego” światopoglądu, a więc takiego, który dawałoby się łatwo przekuć w program politycznego zaangażowania po tej lub tamtej stronie (taki zarzut stawiał „późnemu” Kołakowskiemu Maciej Gdula z „Krytyki Politycznej”, co – jak sądzę – więcej mówi o Gduli niż o Kołakowskim). Wadą myśli Kołakowskiego w takim ujęciu byłoby więc to, że nie mobilizuje do rewolucyjnego działania.

Podczas pewnej kawiarnianej dyskusji w filozoficznym gronie jeden z przedstawicieli (skądinąd znakomitych) młodego pokolenia polskich myślicieli wystąpił z tezą, że w całym swoim dorobku Kołakowski nie stworzył żadnego prawdziwie własnego pojęcia. Mój rozmówca twierdził również, że tezy, które autor „Głównych nurtów marksizmu” sformułował, nie były nowe, ale – przeciwnie – krążyły w europejskiej kulturze co najmniej od początków XIX wieku. Innymi słowy, Kołakowski nie przyczynił się w żadnym stopniu do postępu w naszym filozoficznym samorozumieniu, a jego filozofowanie brzmi jak stara zdarta płyta, na której odtwarzane są zapomniane szlagiery.

Tak sformułowana ocena zakłada jednak specyficzną wizję prowadzenia filozoficznego namysłu. Zakłada mianowicie ideę postępu, zgodnie z którą zadaniem kolejnych pokoleń myślicieli jest wnoszenie nowych, nieznanych dotąd pojęć do intelektualnego instrumentarium. Ja jednak stoję na stanowisku, że filozofia krąży stale wokół ograniczonego (i dość wąskiego w gruncie rzeczy) zbioru pytań, które określają ludzką kondycję. Zawsze stawiane są one nieco inaczej, w zależności od historycznego kontekstu, rozłożenia akcentów. Tradycja myśli jest więc o tyle żywa, o ile jest nieustająco przezwyciężana, o ile stanowi wieczną rozmowę.

„NIE MAM ŻADNEJ FILOZOFII”

Wydaje mi się, że wytłumaczenie nieobecności Kołakowskiego leży gdzie indziej. Rzecz nie w tym, że myśl Kołakowskiego nie jest już aktualna, ale w tym, że istnieje ona – jeżeli wolno się tak wyrazić – w rozproszeniu. Innymi słowy, brakuje interpretacji, która ukazałaby szerszemu odbiorcy spoistość jego dzieła, a więc i naświetliła atrakcyjność proponowanej przez niego formuły myślenia. Taki stan rzeczy nie jest, jak mi się zdaje, czymś całkowicie przypadkowym.

Nie trzeba nikogo przekonywać, że rozległość zainteresowań intelektualnych autora „Głównych nurtów marksizmu” była imponująca. Sam Kołakowski stwierdzał nawet w jednym ze swoich listów: „Nie mam ja żadnej swojej filozofii. Interesuję się, oczywiście, filozofią i czasem o niej piszę – już to w formie różnych gloss na marginesie rozważań historycznych, już to od nich niezależnie, ale nigdy nie miałem ambicji, by mieć jakąś własną filozofię, różną od wszystkich innych. Podejrzewam także, że wszystko, co w tej dziedzinie ważne, dawno zostało powiedziane, że nie powinniśmy się użalać nad naszym nieuchronnym losem epigonów i że to, co robimy, to na ogół powtarzanie rzeczy dawnych w zmodyfikowanym wedle obyczajów naszej cywilizacji języku. Nie mam zatem żadnej filozofii i nie mam wrażenia, bym jej potrzebował”. I podkreślał, że zawsze obca mu była – charakterystyczna dla „wielkich filozofów” – obsesja jednego tematu, owo uporczywe powracanie do najbardziej własnej, najbardziej zasadniczej myśli, za każdym razem ujmowanej z nieco innej perspektywy, ale w swoim rdzeniu niezmiennej, jedynej. Kołakowski byłby w tej perspektywie autorem błyskotliwych gloss, lecz nie filozofem wykraczającym poza perspektywę swojego pokolenia, zdolnym opisywać świat oderwany od XX-wiecznych doświadczeń.

Może jednak dzieło Kołakowskiego należy odczytać wbrew samemu autorowi i wydobyć zeń jego ukrytą substancję? Cóż to jednak byłby za rdzeń? Nie jest nim „obecność mitu” ani „pochwała niekonsekwencji”, ani „nieracjonalności racjonalizmu” – by przywołać tytuły kilku z najważniejszych esejów polskiego myśliciela. Ta substancja jest słabiej uchwytna, trudniej daje się ją zamknąć w jednoznaczne, czytelne kategorie. Co więcej: to ona właśnie sprawia, że przesłanie Kołakowskiego jest zarazem mocne i słabe – mocne, bo jednak posiada wyrazisty i oryginalny rdzeń; słabe, bo ów rdzeń każe z podejrzliwością patrzeć na wszystko to, co „mocne”.

ZAMKI NA PIASKU

Wszystkie pisma Leszka Kołakowskiego przenika świadomość obecności zła – tego, że nie jest ono dziełem przypadku; że to nieodłączny towarzysz ludzkiego losu. Widać to we wszystkich wymiarach jego dzieła.

Kiedy Kołakowski pisze o polityce, zwraca uwagę na zderzenia konfliktujących się wzajem dóbr, które w ramach politycznych działań chcemy realizować, na kruchość wszelkich ludzkich instytucji. Nie są one osadzone na żadnym niewzruszonym fundamencie – przeciwnie: cechuje je słabość, niemoc, niedające się usunąć rozchwianie. Ale zło wdziera się również do świata polityki od innej jeszcze strony – od strony działania. Wszędzie tam, gdzie konsekwentnie dążymy do dobra, rozpada się nam ono w dłoniach i w nieuchronny sposób – choć wbrew własnej woli – wytwarzamy również zło. „Chytrość Rozumu”, owszem, działa, ale na opak: nie wpisuje każdego naszego czynu w porządek wyższej racjonalności, lecz wywraca na nice wszelkie nasze intencje, zamiast ładu tworząc nowe paradoksy.

Taki był los marksizmu. Sankcjonująca komunistyczną władzę ideologia miała umożliwić człowiekowi panowanie nad własnym losem, pojednać go z własną istotą, zaprowadzić rządy uniwersalnej racjonalności. Zamiast tego stworzyła totalitarne państwo, które czyniło jednostkę jeszcze bardziej niż wcześniej bezradną, wyalienowaną, wydaną na pastwę irracjonalnych sił. Kołakowski śledząc dzieje myśli Marksa – od jej plotyńskich prapoczątków aż do późnych dziedziców drugiej połowy XX stulecia – odsłania nie tylko splątanie różnorakich inspiracji, jakie ją ukształtowały, a następnie rozsadziły od środka (prometeizm, romantyzm, oświecenie). Pokazuje również zło, które zagnieżdża się wszędzie tam, gdzie rozum ludzki zgłasza pretensje do wszechwiedzy, gdzie chce rozwiązać wszelkie problemy określające ludzką kondycję. Marksizm miał wyjaśnić całość rzeczywistości – zamiast tego zbudował wszechogarniające kłamstwo.

Wiedza o całości nie jest możliwa. Nie daje się naszego poznania uczynić doskonale przejrzystym. Światłu rozumu nieuchronnie towarzyszą cienie, ukryte w niewypowiadanych założeniach naszego myślenia, zaszyte w wyborach, których dokonujemy, zanim zaczniemy racjonalnie analizować sytuację. Mitu nie da się z naszego obrazu świata wykreślić czy wyrugować: jest wszędobylski, wciśnie się w każdą szczelinę. Mitu, a więc czego? Tego właśnie, co nie może być przedmiotem wiedzy, co nie jest ani prawdą, ani sensem, ani wartością, ale ze względu na co rzeczy mogą być prawdziwe, sensowne, wartościowe. Tego uczy Kołakowski – epistemolog.

Skoro nie mamy dostępu do całości, obracamy się nieuchronnie pośród prawd niepewnych i fragmentarycznych, kroczymy po ruchomych piaskach. Nie znaczy to, że tego, co absolutnie wartościowe, nie ma – a jedynie, że nie jest nam bezpośrednio dostępne. Świat podzielony, pokawałkowany, jest więc tym światem, w którym musimy nauczyć się żyć i za który musimy wziąć odpowiedzialność. Nie znajdziemy w nim gotowej mapy, systemu dróg, spisu nakazów i zakazów, które pozwolą nam bez szwanku dotrzeć do celu. Musimy wybierać, a w każdy wybór wpisana jest jakaś strata. Strata dramatyczna, bo niedająca się oszacować, wynikająca wprost z różnorodności pozbawionej wspólnego mianownika rzeczywistości. Dlatego – powiada Kołakowski etyk – wszelki „kodeks” zawodzi, a my skazani jesteśmy na nieustające lawirowanie między wykluczającymi się dobrami, na niekonsekwencję.

Nie chcemy, rzecz jasna, aby tak było. Wolelibyśmy świat jasny; bez podziałów, których nie daje się zasypać; bez konfliktów, których nie można uniknąć; bez metafizycznej grozy, której odpowiada tylko głuche milczenie kosmosu. Uciekamy więc w rozrywkę, w dające pocieszenie ideologie, w środki przeciwbólowe. Uciekamy, ale nie uciekniemy. Człowiek – tak długo jak pozostanie człowiekiem – nie będzie nigdy pogodzony ze sobą, nie wyleczy się z choroby na sens. O tym pisze z kolei Kołakowski – filozof kultury, Kołakowski – krytyk współczesności. Nie „ucieczka od wolności”, ale „ucieczka od zła” jest zasadniczą cechą naszych czasów, najgłębszą obsesją współczesnego mieszkańca zachodniej cywilizacji.

Owszem, odrzuciliśmy wielkie utopie Arkadii Nowego Człowieka i nie wierzymy już w chrześcijańskiego Boga z taką samą pasją, z jaką czynili to nasi przodkowie jeszcze kilka stuleci temu. Roimy sobie jednak, że jeżeli tylko odmówimy złu realności, nasza prosperity nie będzie zagrożona, nasze życie będzie wolne od ciężaru, jaki niesie z sobą sama możliwość moralnej winy w mocnym sensie słowa. Pozostają, owszem, „zewnętrzne uwarunkowania”, „sploty okoliczności”, ale nie ma zła, które byłoby stałym cieniem naszej egzystencji, które nadawałoby jakiś niezbywalny rys naszej kondycji. To nie fakt „śmierci Boga”, ale raczej „śmierci diabła” jest dziś zdaniem Kołakowskiego zasadniczy dla naszej kondycji. Bóg jest dla nas wciąż wyobrażalny, co prawda przede wszystkim jako rodzaj technicznego monstrum, które swoją niewyobrażalną mocą obliczeniową podtrzymuje ład planet i galaktyk, ale jednak. Diabeł natomiast przesunął się poza horyzont tego, co akceptowalne nie tylko w świecie ludzi dobrze wykształconych, ale szerzej: w świecie ludzi uznających siebie za zdrowych na umyśle.

PRZESTROGA, KTÓRA NIE KRZEPI

Zło skruszy na proch wszystko to, co dla nas najważniejsze; obróci każdy nasz projekt pełnej emancypacji w nowe narzędzie zniewolenia; nie pozwoli nam złożyć porozbijanych fragmentów rzeczywistości w jeden spójny obraz. Zło jest obecne, drepczemy wciąż za nim, krok czy dwa z tyłu, wiecznie spóźnieni. Spóźnieni, bo dopiero czyniąc zło odkrywamy realność dobra, które zostało pogwałcone, dopiero wartość skruszona odsłania przed nami swoją wartość. Co pozostaje? Chyba tylko – jak pisał Kołakowski w bardzo osobistym, poruszającym liście do Józefa Czapskiego – owa „świecąca nitka”, która „w nieskończonej ciemności, w jakiej żyjemy i do jakiej się przyczyniamy (...) wiąże nas wątłą może, ale nie dającą się przerwać więzią z tym, co jest poza ciemnością”.

Nie są to prawdy krzepiące. Ale wciąż aktualne lub chociaż – warte namysłu, poważnej debaty. Mogą być lepszą szkołą intelektualnego zaangażowania niż pisma myślicieli, którymi ekscytuje się dziś upojona swą rewolucyjną tradycją lewica czy pogrążona w antynowoczesnej kontrrewolucji prawica.  


JAN TOKARSKI (ur. 1981) jest historykiem idei, felietonistą „Kultury Liberalnej”, autorem książek „Neokonserwatyści a polityka zagraniczna USA w nowym wieku” oraz „Historie przyszłości. Wizje bolszewizmu w Rosji, 1917–1921”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2013