Proroctwo nihilizmu

Powszechny sprzeciw wobec liberalnej demokracji nie potwierdza fałszywości tezy Francisa Fukuyamy o końcu historii. Przeciwnie, bierze się właśnie stąd, że okazała się ona w przewrotnym sensie prawdziwa.

27.03.2017

Czyta się kilka minut

Francis Fukuyama / Fot. Tristan Paviot / OPALE / EAST NEWS
Francis Fukuyama / Fot. Tristan Paviot / OPALE / EAST NEWS

Choć niewielu czytało, to i tak wszyscy wiedzą, że 25 lat temu Francis Fukuyama ogłosił nastanie końca historii. Upadek komunizmu i triumf liberalnej demokracji, które przyniósł ze sobą rok 1989, nie były jego zdaniem wydarzeniami jak wszystkie inne. Oznaczały, że zakończyła się polityczna ewolucja rodzaju ludzkiego. Odkrywanie najlepszego możliwego ustroju zakończyło się, ponieważ nie można wymyślić nic lepszego: „Tylko liberalna demokracja nie jest obciążona fundamentalnymi wadami, sprzecznościami wewnętrznymi ani niedostatkiem racjonalności, czyli tym, co wiodło dawne ustroje do nieuchronnego upadku”.

Publikacja „Końca historii i ostatniego człowieka” (tak brzmi pełny tytuł klasycznej książki Fukuyamy) przyniosła 40-letniemu wówczas autorowi światowy rozgłos. Uczeń Allana Blooma i Samuela Huntingtona już wcześniej był wpływowym intelektualistą, pracując m.in. w think tanku RAND Corporation. W latach 80. współpracował ściśle z tworzącym się wówczas środowiskiem amerykańskich neokonserwatystów. W późniejszym okresie, gdy uzyskali oni pewne wpływy na politykę administracji prezydenta George’a Busha juniora, Fukuyama zdystansował się od tej grupy, krytykując m.in. decyzję o interwencji w Iraku. „Schizma” się dopełniła, gdy w wyborach prezydenckich 2008 r. poparł Baracka Obamę. Najgłębiej poróżniła jednak Fukuyamę z neokonserwatystami właśnie teza o końcu historii. Amerykański politolog japońskiego pochodzenia dopuścił się bowiem intelektualnego faux pas. W momencie upadku systemu komunistycznego ośmielił się interpretować mające miejsce wydarzenia w heglowskich kategoriach.

Oczywiście wymierzona w Fukuyamę krytyka była w niemałej mierze słuszna. Historia nie jest dialektycznym procesem, który przebiega według stałych, niezmiennych praw. Nie zmierza też najpewniej do żadnego celu. Jednak jego książka pozostaje do dziś aktualna – choć w paradoksalny, przewrotny sposób. Wydawnictwo Znak właśnie ją wznowiło. Oto „książka, która wywołała jeden z najgłośniejszych sporów intelektualnych końca XX wieku” – jak twierdzi wydawca.

To prawda, lecz ten spór nie ustał i nabiera w XXI wieku jeszcze nowych znaczeń.

Wydarzenia-zaprzeczenia

Zacznijmy od tego, czego Fukuyama w swojej książce nie powiedział, choć nagminnie mu się te opinie przypisuje. Autor nie twierdził, że koniec historii oznacza kres konfliktów zbrojnych. Wydarzenia tego typu bynajmniej nie miały zniknąć z nagłówków gazet. Fukuyamie chodziło o to, że wraz z upadkiem komunizmu rozsypała się w gruzy ostatnia wielka polityczna alternatywa dla liberalnej demokracji. W zimnej wojnie zwyciężyło więc jego zdaniem nie amerykańskie imperium, lecz zachodnie wartości: „Zwycięstwo odniosła nie tyle praktyka liberalna, ile sama idea liberalizmu. Ogromna większość świata nie zna uniwersalnej ideologii, która dysponowałaby wystarczającą mocą, by rzucić wyzwanie liberalnej demokracji”. Okazuje się więc ona ostatnim słowem politycznego dramatu ludzkości. Kolejnego kroku naprzód wykonać już się nie da. Konflikty zbrojne i napięcia społeczne mogą więc wciąż mieć miejsce. Historia pisana przez małe „h” nadal trwa. Skończyła się natomiast Historia pisana wielką literą – fundamentalny spór o wzorowe państwo. Na placu boju pozostała już tylko zwycięska liberalna demokracja. Tako rzecze Francis Fukuyama.

Uderzające, jak wielu z tych, którzy oficjalnie odrzucali tę wizję, w praktyce było jej wyznawcami. W latach 90. ubiegłego wieku tryumfował bezalternatywny liberalizm. Jego misjonarze wierzyli w moc otwartego społeczeństwa i wolnego rynku, które gładzą grzechy świata. Co znamienne, wierzono weń na tyle żarliwie, by nie przyjmować do wiadomości realnego znaczenia wydarzeń, które mu przeczyły. A było ich co najmniej kilka.

11 września 2001 r. w zamachach terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton zobaczyliśmy posługujących się nowoczesnymi technologiami ludzi gotowych podpalić nowoczesny świat. Kilka lat później polityczna klęska amerykańskiej interwencji w Iraku pokazała, że liberalna demokracja nie wyrasta jak grzyby po deszczu. Że do jej wykiełkowania nie wystarczy tylko usunąć tyrana.

Światowy kryzys finansowy w 2008 r. obalił mit okiełznanego przez racjonalną politykę ekonomiczną żywiołu rynku. Zarazem podważył wizję kapitalizmu jako doskonale samoregulującego się i przynoszącego wszystkim korzyści systemu.

Kryzys uchodźczy 2015 r. zatrząsł fundamentami „otwartych” (już nie tak bardzo) i „wielokulturowych” (już nie tak chętnie) zachodnioeuropejskich społeczeństw.

Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej obnażyło wewnętrzną niestabilność i rozedrganie instytucji, które zachodnie elity polityczne niemal jednogłośnie uznawały za swoje najdoskonalsze, najbardziej zaawansowane dzieło. Bo skoro można pogodzić ze sobą Niemców i Francuzów, to można pogodzić ze sobą wszystkich.

Do dziś fakt, że pojawiają się w Europie takie zjawiska jak „nieliberalne demokracje”, budzi u wielu mieszaninę frustracji i niedowierzania. „Czyżby historia jednak się nie skończyła?” – pytają, przecierając oczy ze zdziwienia.

Smutne zwierzęta

Dla porządku politycznego, jaki ukształtował się po 1989 r., fundamentalne znaczenie miały trzy mity: gospodarczy, polityczny i kulturowy. Wszystkie upadły.

W gospodarce wierzono, że system wolnorynkowy jest niezawodnym i samoregulującym się narzędziem pomnażania dobrobytu. Dziś wiemy, że puszczone wolnorynkowe kasyno może doprowadzić do katastrofy ekonomicznej na globalną skalę. W sferze politycznej uważano, że formuła społeczeństwa otwartego pozwoli wszystkim ludziom współżyć pokojowo, bez względu na dzielące ich różnice religijne czy kulturowe. Dziś widzimy, że integracja ma swoje granice, a obcy – nawet wśród obywateli nowoczesnych społeczeństw XXI wieku – wciąż budzą lęk i niechęć. Wreszcie: w sferze kulturowej ufano, że niczym nieskrępowana samorealizacja okaże się dla wszystkich drogą wolności i szczęścia. Zamiast tego wiele osób czuje się zagubionych w świecie, w którym można wprawdzie wybrać wszystko, ale żaden wybór nie wydaje się mieć jakiegokolwiek znaczenia. Czy powinniśmy zatem odtrąbić koniec końca historii?
Nie tak prędko. Zanim to uczynimy, warto przypomnieć, że tytuł książki amerykańsko-japońskiego politologa brzmiał „Koniec historii i ostatni człowiek”, a nie tylko „Koniec historii”. Już w będącym pierwowzorem książki, opublikowanym w 1989 r. eseju Fukuyama zaznaczał, że „koniec historii będzie bardzo smutnym czasem. Walkę o uznanie, gotowość do ryzykowania własnego życia dla czysto abstrakcyjnych celów, ogólnoświatową rywalizację ideologiczną, która wzbudzała w ludziach odwagę, wyobraźnię i wiarę w ideały, zastąpi ekonomiczna kalkulacja, nie kończące się rozwiązywanie czysto technicznych problemów, kwestii związanych ze środowiskiem oraz zaspokajaniem bardziej wyszukanych potrzeb konsumenckich. W okresie posthistorycznym ani sztuka, ani filozofia nie będą już możliwe. Pozostanie nam tylko codzienne dbanie o zabytki pomieszczone w muzeum ludzkiej historii”. Słowem, z ludzkiego życia wyparuje wszystko to, co wielkie i wzniosłe. Kulturę poświęcenia zastąpi wyszukana konsumpcja. Nastąpi konwersja ludzkości z heroizmu na konsumeryzm. Bohaterem tych nowych, posthistorycznych czasów będzie więc tytułowy „ostatni człowiek”.

Postać tę powołał do życia Fryderyk Nietzsche, chcąc opisać kogoś wiodącego puste, jałowe życie. Koniec historii jest więc u Fukuyamy – podobnie jak u Alexandre’a Kojève’a, rosyjskiego myśliciela, którym się inspirował – zdarzeniem co najmniej dwuznacznym. Z jednej strony to oaza spokoju i dobrobytu. Z drugiej jednak miał oznaczać ogromne wyjałowienie ludzkiego świata, wydrążenie go z jakichkolwiek wyższych celów czy aspiracji. Żyjących w nim ludzi Kojève określał wręcz mianem „post-historycznych zwierząt gatunku homo sapiens”.

Ślepy sprzeciw

Wyobraźmy sobie, co myślą i czują mieszkańcy takiego świata. Mówi o tym jeden z najrzadziej cytowanych, ale i najbardziej wymownych fragmentów książki Fukuyamy: „Przypuśćmy jednak, że liberalne demokracje »objęły« cały świat, nie ma więc tyranii i ucisku, z którymi warto byłoby podejmować walkę. Z doświadczenia wynika, że jeżeli ludzie nie mogą walczyć o słuszną sprawę, ponieważ słuszna sprawa zwyciężyła pokolenie wcześniej, obrócą oręż przeciwko niej. Będą walczyć dla samej walki. Innymi słowy, będą walczyć niejako z nudów, nie umiejąc sobie wyobrazić świata bez walki. Skoro więc świat, w którym żyją, zdominowany jest przez pokojowe i dostatnie demokracje liberalne, będą walczyć przeciwko pokojowi i dobrobytowi, przeciwko demokracji”.

Nieco dalej zaś czytamy: „Myśl nowożytna nie stawia barier ewentualnej nihilistycznej wojnie przeciwko demokracji liberalnej, podjętej przez ludzi wychowanych w tym ustroju. Relatywizm – doktryna mówiąca, że wszystkie wartości są względne, i negująca istnienie jakichkolwiek »uprzywilejowanych punktów widzenia« – musi w końcu doprowadzić do zakwestionowania także wartości demokratycznych, z tolerancją włącznie. Relatywizm nie jest bronią, którą można wymierzyć przeciwko wybranym wrogom. Strzela, gdzie popadnie, uszkadzając nie tylko »absolutyzmy«, dogmaty i niezłomne pewniki zachodniej tradycji, ale także podkreślaną w tej tradycji wartość tolerancji, pluralizmu i wolności myślenia. Jeżeli nic nie może być bezwzględnie prawdziwe, jeżeli wszystkie wartości są zdeterminowane kulturowo, to trzeba odrzucić także – między innymi – hołubioną zasadę równości”.

Równość, w rzeczy samej, nie jest dziś w modzie. O wiele bardziej widoczna jest tęsknota za bezpieczeństwem – nie tylko ekonomicznym, ale również kulturowym. Co jednak być może jeszcze ważniejsze i widoczne szczególnie wyraźnie u przedstawicieli młodego pokolenia, nasze czasy są epoką tęsknoty za tym, co wielkie i heroiczne. Za celem, na ołtarzu którego trzeba poświęcić wszystko. Za wartością, która wymusza bezwzględne posłuszeństwo. Za wszystkim, co sprawia, że ludzkie życie jest czymś więcej niż zdyscyplinowaną produkcją w ciągu dnia i radosną konsumpcją nocą.

Paradoksalnie więc, u swych źródeł, obserwowany dziś tak szeroko sprzeciw wobec liberalnej demokracji nie potwierdza fałszywości tezy Francisa Fukuyamy. Przeciwnie, bierze się częściowo właśnie stąd, że okazała się ona – w pewnym ograniczonym, przewrotnym sensie – prawdziwa. Po 1989 r. nastąpił bowiem nie tyle koniec, co kolaps historii. Jej rozpad. Wiarygodność utraciły nie tyle wszelkie alternatywy wobec liberalnej demokracji, co wszelkie wzniosłe narracje mówiące o postępie historycznym czy dialektyce dziejów.

Stąd niechęć wobec wizji Fukuyamy mimo realnej akceptacji jej treści u wielu przedstawicieli liberalnych elit. Wspomniałem wcześniej o rozpadzie trzech zasadniczych dla porządku ostatniego ćwierćwiecza mitów: mitu wolnego rynku w ekonomii, społeczeństwa otwartego w polityce oraz konsekwentnego indywidualizmu w kulturze. Uderzające bynajmniej nie jest to, że upadły – to rzecz najzupełniej normalna. Prawdziwie szokujący jest fakt, że nie zastąpiły ich mity nowe. Wiemy, że wolny rynek wymaga pozarynkowej regulacji – ale nie ma wiarygodnej alternatywy dla wolnego rynku. Wiemy, że społeczeństwa otwarte nie mogą być otwarte całkowicie – ale wizja społeczeństwa szczelnie odgrodzonego od świata jest nierealistyczną chimerą. Wiemy, że nieskrępowana niczym samorealizacja nie daje ludziom szczęścia, bo jest wiecznym wyścigiem z nudą. Mimo to nie mamy dla niej przekonującej alternatywy.

Antyliberalizm, z którym mamy dziś do czynienia, nie wynika z siły tradycji. Przeciwnie: to dzieci końca historii bawią się w spuszczanie historii z łańcucha. Ich sprzeciw pod pewnymi względami jest zrozumiały, pozostaje jednak ślepy. Nieprzypadkowo alternatywa dla istniejącego porządku ma dziś twarz wyjątkowo źle uczesanego milionera, który bardziej niż politykiem jest biznesmenem, a bardziej niż biznesmenem – celebrytą.

Zamiast porzucić wizję Francisa Fukuyamy, lepiej więc ją odwrócić, wręcz postawić na głowie. Czy mamy dziś do czynienia z „końcem historii”? W jakimś bardzo przewrotnym sensie można powiedzieć, że tak – tyle że popsutym. Stare rozwiązania już nie działają.

Nowych brak. Historia nie kończy się zatem rozbłyskiem powszechnego spełnienia. Prawdziwe wyzwanie naszych czasów to nie dopełnienie się dziejów, ale posthistoryczny nihilizm. Nihilizm, który nie pyta o skutki podejmowanych działań ani konsekwencje rozbudzanych namiętności. Który nie wie, czym chce zastąpić istniejący dziś, jakże nudny, liberalno-demokratyczny porządek. Bo wie tylko, że chce go zniszczyć. ©

JAN TOKARSKI (ur. 1981) jest historykiem idei, redaktorem „Przeglądu Politycznego” i kwartalnika „Kronos”. Ostatnio opublikował „Obecność zła. O filozofii Leszka Kołakowskiego” (Universitas 2016).

Francis Fukuyama, KONIEC HISTORII I OSTATNI CZŁOWIEK, przeł. Tomasz Bieroń, Marek Wichrowski, wstęp Piotr Kłodkowski, Znak, Kraków 2017

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2017