Nasz Gdańsk

Oto miasto, jakie zapamiętamy. Źródła jego niepowtarzalnej, dzisiejszej tożsamości. Przez ponad dwie dekady współtworzył je Paweł Adamowicz. Chcielibyśmy, by ten świat przetrwał, mimo tego, co się stało 13 stycznia.

21.01.2019

Czyta się kilka minut

Gdańszczanie czekają, by pożegnać Pawła Adamowicza. 17 stycznia 2019 r. / DOMINIK WERNER / AGENCJA GAZETA
Gdańszczanie czekają, by pożegnać Pawła Adamowicza. 17 stycznia 2019 r. / DOMINIK WERNER / AGENCJA GAZETA

Jest we Wrzeszczu ulica Wajdeloty, która przecina się z ulicą Grażyny. Nazwy znajome, ale architekturą przypomina niemiecki Bamberg. Dziewiętnastowieczne kamienice, skwery, mostki i kanały pamiętają dawnych mieszkańców miasta, którzy musieli je opuścić po przegranej wojnie. Nowe władze nadawały tym miejscom nazwy rodem z polskiej literatury romantycznej. Taka dosłowność w polonizowaniu Ziem Zachodnich miała oczywisty cel propagandowy, ale dla przybyszów musiała stanowić nić łączącą z własną tradycją. Wszystko wokół było przecież zupełnie inne, z gruntu obce. Musieli oswoić się z nowym miejscem do życia i zbudować społeczną tkankę.

W okolicach Wajdeloty całe dorosłe życie przemieszkała Stefania Cesarz. Przyjechała do Gdańska spod Krosna w 1948 r., zaraz po maturze. Morze przyciągało ludzi. Jej starszy brat Władysław przybył wcześniej – ukończył kurs w szkole morskiej i w pierwszy rejs, jako chłopiec okrętowy, popłynął „Batorym” do Nowego Jorku. Potem statkiem „Waryński” odbył rejs do Ameryki Południowej, pływał do portów europejskich. Wracał za każdym razem, choć nie brakowało okazji, by pozostać w wolnym świecie. Już podczas pierwszego rejsu kilku marynarzy wybrało Nowy Jork. Gdy brat wracał, chodzili na tańce i do restauracji.

Pewnego dnia jednak nie wrócił, a Stefania została wkrótce aresztowana. Najpierw spędziła tygodnie w gmachu Urzędu Bezpieczeństwa przy Okopowej, a potem miesiące w więzieniu przy Kurkowej, skazana, wbrew zdrowemu rozsądkowi, ale zgodnie z logiką terroru, „za brata”.

To jedna z dziesiątek tysięcy najrozmaitszych biografii powojennych mieszkańców miasta, jakie się odsłaniają przed historykami. Poznając je, my, przybysze ze stolicy, wrastaliśmy w Gdańsk. Opuściliśmy go w 2017 r.

Bliżej okna

W sercu miasta tkwi emblematyczna Stocznia Gdańska. Dziś jest cieniem samej siebie, ale na ogromnym niegdyś obszarze wciąż stoją ogromne hale. Starsze są ceglane, pamiętają czasy niemieckie, stocznię Schichaua, lata Wolnego Miasta. Powojenne są betonowe. Rano do pracy płynęły tu potoki ludzi. W latach 70., gdy zakład osiągnął maksymalne zatrudnienie, pracowało tam kilkanaście tysięcy robotników, majstrów, inżynierów, urzędników.

Od historycznej Bramy nr 2, tej, pod którą w grudniu 1970 r. padły strzały w stronę strajkujących, do najdalszej hali na wyspie Holm szło się około 20 minut. Stocznia produkowała nie tylko bohaterów, ale i nowoczesne statki, o czym dzisiaj zapominamy. Dla ludzi, którzy rozpoczęli strajk w 1980 r., ten złoty okres życia stoczni na początku lat 60., a potem w latach 70. stanowi nie mniej ważny fragment ich biografii niż sam udział w protestach i powstanie Solidarności. Marnotrawienie ich wysiłku przez złe zarządzanie było ważnym powodem protestu.

Strajkowanie tuż po wojnie nie było w Gdańsku popularne. Do 1948 r. w całym województwie, w przeciwieństwie do innych części Polski, odnotowano zaledwie siedem strajków. Tę niewielką liczbę, mimo istnienia przemysłu stoczniowego i dużej liczby robotników portowych, można tłumaczyć problemami, z którymi mierzyć się musieli ówcześni gdańszczanie. Zniszczone miasto zasiedlali przybysze ze wsi i małych miasteczek centralnej i południowej Polski, z Podlasia i Lubelszczyzny. Wyrazistą społeczność stanowili powojenni repatrianci ze wschodnich terenów II RP. Wszyscy zmagali się z brakiem mieszkań, fatalną aprowizacją, chorobami, z szerzącym się bandytyzmem. Jednocześnie trwała odbudowa miejsc pracy – stoczni, portów, zakładów przemysłowych. Wyczerpywało to energię społeczną, a wzajemne sieci i związki międzyludzkie dopiero musiały się odbudować. Na to potrzeba było czasu.


Czytaj także: Tadeusz Sławek: Ludzi dobrej woli jest więcej


W marcu 1968 r. na dużą skalę zaprotestowali gdańscy studenci, ale niektórzy robotnicy uczestniczyli w zajściach na ulicach Wrzeszcza i znaleźli się wśród aresztowanych. W obronie zatrzymanego kolegi zastrajkowali robotnicy z brygady montażowej Wydziału W-2 w Stoczni Gdańskiej. Stało się to możliwe, bo w końcu lat 60. w Gdańsku dorosło pierwsze pokolenie, które odczuwało już wspólnotę miejsca. Ci nowi gdańszczanie byli stąd, znali się z podwórek, szkół, całkiem licznych uczelni wyższych, byli kolegami z zakładów pracy. Dochodzące do głosu pokolenie powojennego baby boom nie znało stalinizmu, strachu przed władzą i tajną policją. Bunt pokoleniowy z marca 1968 r. w Gdańsku miał specyficzne oblicze, bo w ulicznych starciach uczestniczyli nie tylko studenci czy młodzi robotnicy, ale i szczególnie liczni tutaj „prywaciarze”.

„Prywaciarzom” należą się osobne słowa, bo też stanowili o specyfice miasta w sposób o wiele bardziej wyrazisty niż gdziekolwiek w Polsce. W 1970 r. stoczniowcy porównywali swój byt nie do miasteczek czy wsi, z których wyszli, ale do stylu życia marynarzy, dokerów czy „prywaciarzy” właśnie.

Grudniowy protest w 1970 r. rozpoczął się na Wydziale Silnikowym, gdzie pracowali najlepiej wykształceni, cenieni majstrowie, mający o wiele więcej kontaktów ze światem niż pracownicy wykonujący proste czynności. To też ważna cecha Gdańska. Przemysł stoczniowy wymagał kwalifikacji i stwarzał możliwość poznawania świata. Wyjątkowość portowego miasta nie oznacza tylko ułatwień w aranżowaniu ucieczki czy dostępu do świeżych pomarańczy, ale też wymianę wiedzy technologicznej i informacji o stosunkach panujących w tzw. wolnym świecie.

Tramwaj numer 8

Stocznia Gdańska nie tylko dominowała liczbą zatrudnionych nad innymi zakładami, ale stanowiła też centrum lokalnego organizmu społecznego. Kto nie pracował w stoczni, to na pewno miał tu zatrudnionego ojca, matkę, syna, wuja. To dlatego między innymi grudniowy dramat tak trwale wpisał się w pamięć miasta. Nieobecne w mediach, opowieści przekazywane z ust do ust żyły w pamięci ludzi.

Andrzej Kołodziej, który był jednym z bohaterów Wielkiego Strajku w 1980 r., jako młody chłopak przyjechał do Gdańska w połowie lat 70. i słyszał je od starszych stoczniowców, wychowywał się na nich i tak wrastał w miasto. Buntowniczych nastrojów z 1970 r. nie dało się ujarzmić mimo wpompowania pieniędzy w przemysł stoczniowy i sporych podwyżek płac. Choć podstawowe powody kolejnego protestu w 1980 r. miały podłoże ekonomiczne, było przecież coś jeszcze. Protest dotyczył nadużyć władzy i ograniczania samodzielności robotników. Dla kolejnych generacji młodych przedsiębiorczych ludzi, którzy przybywali na Wybrzeże w poszukiwaniu lepszego życia, było to jeszcze bardziej oczywiste niż dla poprzednich. Nie musieli już wznosić miasta z gruzów.

Te zmiany obserwował gdański socjolog Marek Latoszek. Dostrzegł rosnący poziom życia, ale i rosnące nierówności. Najwyższe wynagrodzenia mieli robotnicy zatrudnieni przy bezpośredniej produkcji, po części w dodatkowym, lepiej płatnym czasie pracy. Miało to swoją cenę: robotnicy czekali czasem bezczynnie w godzinach pracy, a nadgodziny wysysały siły i komplikowały życie rodzinne. Za tak wyzyskiwanymi nikt się nie ujmował, choć przecież były socjalistyczne związki zawodowe. „Po co nam takie związki?” – pytali więc coraz głośniej. Pomysł reformowania struktury związkowej pojawił się i radykalizował długo przed powstaniem Komitetu Obrony Robotników. Krótkie nawet protesty wybuchające parę razy w wielkiej stoczni w latach 70. przynosiły doraźny efekt, obietnice niewielkiej podwyżki, sprawiedliwego podziału premii. W małych zakładach były lekceważone. Stąd zapewne płynęło silne w sierpniu 1980 r. poparcie mniejszych i całkiem małych przedsiębiorstw dla hasła solidarności związkowców broniących praw pracowniczych w każdym zakładzie.

Jazda tramwajem z Jelitkowa na Stogi jest dla historyka przeżyciem szczególnym. Trasa prowadzi przez Przymorze, mija bloki Zaspy, gdzie tłumy z całej Polski przybyły witać Jana Pawła II w 1987 r. (łącznie z piszącymi te słowa, wtedy studentami historii na Uniwersytecie Warszawskim), okrąża tereny stoczni, potem Główne Miasto, przez chwilę widać wieże kościoła Mariackiego. Z wyższych pięter wieżowca na Przymorzu rozciąga się rozległy widok na morze, ulubiony widok Joanny i Andrzeja Gwiazdów. Pokazują go gościom ze swego balkonu. W drugiej połowie lat 70. stąd zmierzali do pracy w sąsiadującym ze Stocznią Gdańską Elmorze albo na konspiracyjne nasiadówki, pewnie nieraz w mieszkaniu Lecha Wałęsy na Stogach. Trasa tramwaju nr 8 to jak wycieczka po historii najnowszej Polski i Gdańska, niezależnie od tego, jak ostre podziały zastąpiły wcześniejszą współpracę.


Czytaj także: Michał Okoński: Po śmierci Pawła Adamowicza


Gdańska opozycja demokratyczna tworzyła ducha tego miasta. Należały do niej różne środowiska ideowe, których spoiwem stała się pamięć o dramacie Grudnia 1970 r. Gdańscy członkowie i sympatycy Komitetu Obrony Robotników, Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, członkowie Ruchu Młodej Polski, Wolnych Związków Zawodowych, studenci i robotnicy od 1977 z roku na rok coraz liczniej gromadzili się w grudniu przed Bramą nr 2 Stoczni Gdańskiej. Choć do lata 1980 r. nigdy nie stanowili środowiska przekraczającego kilkaset osób, o czym warto pamiętać. Potem odwaga staniała.

Przyczyny protestu, który wybuchł 14 sierpnia 1980 r., dał początek Solidarności, zostały zapisane w setkach postulatów dziesiątków zakładów pracy. Ostatecznie wszystkie, spisane ręcznie lub na maszynie, trafiły do Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. Tutaj dokonano ich systematyzacji.

Powstała lista zaskakuje historyka, ponieważ te najpopularniejsze, najczęściej powtarzane znalazły się też na liście słynnych 21 postulatów, spisanych zupełnie niezależnie w Sali BHP. Dowodzi to wielkiej intuicji przywódców strajku. Wywieszone na drewnianych tablicach, na bramie Stoczni Gdańskiej, weszły do historii miasta, Polski, a potem do światowego dziedzictwa UNESCO. Protesty z 1970 i 1980 r. pełnią dziś ikoniczną funkcję w historii całego kraju, ale w samym Gdańsku w nieporównanie silniejszym stopniu. Wyrazem tego jest gmach Europejskiego Centrum Solidarności zbudowany na terenie postoczniowym i gromadzący pamiątki po tych wydarzeniach. Z budynku ECS widać Muzeum II Wojny Światowej.

Dziadkowie z Wehrmachtu

Tworzenie Muzeum II Wojny Światowej było wędrówką przez różne warstwy historii, ale i teraźniejszości Gdańska. Z terenem, na którym rozpoczęła się jego budowa, sąsiaduje Poczta Polska, symbol polskiego oporu w Wolnym Mieście Gdańsku we wrześniu 1939 r. Wcześniej myśleliśmy o niej poprzez pryzmat wzmianek w podręcznikach, a może przede wszystkim „Blaszanego bębenka” – powieści Güntera Grassa i filmu Volkera Schlöndorffa, z Danielem Olbrychskim w roli pocztowca rozstrzelanego na Zaspie. Teraz, gdy byliśmy w Gdańsku, przestało to być dla nas jedynie częścią standardowej pamięci o wojnie, czy też filmowych reminiscencji, a stało się namacalne i konkretne. Budynek Poczty i stojący przed nim pomnik z końca lat 70. znajdowały się na pokonywanej przez nas codziennie drodze z domu do muzeum.

W Gdańsku opowieść o wojnie musiała się rozpocząć od obrony Poczty i Westerplatte. To drugie miejsce, położone na peryferiach miasta, bez łatwego dojazdu, było jednak w samym centrum mapy jego emocjonalnej pamięci. Dla nas, przybyszów z Warszawy, coroczne peregrynacje, jeszcze po ciemku, na uroczystości rocznicy wybuchu wojny, przypominały 1 sierpnia. Niezależnie od oficjalnego wymiaru upamiętnienia, przemówień polityków, pocztów honorowych, i na warszawskie cmentarze, i na Westerplatte samorzutnie przychodzą tysiące ludzi, których nikt do tego nie musi nakłaniać jakąkolwiek polityką historyczną. Tak samo zresztą było za czasów komunizmu.

Odsłonięcie pomnika w 1966 r. nie było tylko oficjalną uroczystością, ale autentycznym przeżyciem dla tysięcy gdań- szczan, którzy w niej uczestniczyli. Podobnie sprowadzenie prochów majora Henryka Sucharskiego, zmarłego po wojnie we Włoszech. Przed ponownym pochówkiem zostały wystawione w Dworze Artusa, a na zdjęciach z 1971 r. można zobaczyć niekończącą się kolejkę ludzi, którzy chcieli mu oddać hołd. Gdy choć raz było się na Westerplatte przed świtem 1 września, nietrudno zrozumieć, jakim gwałtem na żywej tkance pamięci było narzucanie w tym miejscu apelu smoleńskiego, tak samo zresztą jak na warszawskich cmentarzach 1 sierpnia.

Westerplatte jest opowieścią o heroizmie. To wiemy wszyscy, zanim nawet znajdziemy się w Gdańsku. Jest jednak także historią o polskich dylematach, wykraczających poza wrzesień 1939 r., ciągnących się przez pokolenia. Na wystawie przygotowanej przez Muzeum II Wojny Światowej znalazły się dwie postawy: majora Sucharskiego, który chciał oszczędzać życie żołnierzy, według niego potrzebnych jeszcze Polsce; był gotów skapitulować, gdy wypełnił rozkazy i stało się jasne, że nie można liczyć na odsiecz, oraz kapitana Franciszka Dąbrowskiego, który chciał walczyć do końca, niezależnie od strat.

Tworzenie muzeum splatało się z historiami konkretnych ludzi, zarówno z czasów wojny, jak i współczesnymi. Andrzej Stachecki przekazał pamiątki – listy i grypsy z więzienia – po ojcu Józefie Stachu, którego nigdy nie poznał, gdyż został rozstrzelany jeszcze przed jego narodzeniem wraz z tysiącami innych Polaków w lasach koło Piaśnicy. Te kilka przedmiotów i zdjęć otwierają oczy na skalę niemieckiego terroru na Pomorzu, którego ofiarą już w 1939 r. padło kilkadziesiąt tysięcy przedstawicieli polskich elit – działaczy politycznych i społecznych, nauczycieli, księży.


Czytaj także: Marcin Żyła: A wśród ludzi była cisza


Pamięć o nich jest wciąż słabo obecna w ogólnopolskiej pamięci wojny, war- szawocentrycznej, zdominowanej przez to, co działo się w Generalnym Gubernatorstwie, a nie na ziemiach wcielonych do Rzeszy. To są także historie rodzinne ludzi, którzy współtworzyli muzealną wystawę. Dla historyka z Warszawy, któremu rodzina przekazywała opowieści o traumie Powstania i wypędzenia z miasta, rozmowa z kolegami z pracy, których dziadkowie służyli w Wehrmachcie, otwierała nową perspektywę. Przestawało to być tylko propagandową figurą, wykorzystaną dla dyskredytacji politycznego przeciwnika, ale odsłaniało się jako doświadczenie tysięcy pomorskich rodzin, o którym jednak niezbyt chętnie i na pewno nie od razu rozmawiało się z ludźmi z zewnątrz.

To, co najlepsze

Zanim rozpoczęła się budowa Muzeum II Wojny Światowej, trzeba było przeprowadzić badania archeologiczne. Odsłoniły pozostałości dzielnicy – Wiadrowni/ /Eimermacherhof, zniszczonej w 1945 r. i nigdy nieodbudowanej. Zarysy domów i ulic, które już nie istnieją, robiły widmowe wrażenie, pozwalały odkrywać podskórną przeszłość, która niemal całkowicie zniknęła, choć jest świeża. Jej ślady widać i w innych miejscach miasta – choćby w niemieckich szyldach wciąż widocznych na zrujnowanych domach na nieodległej Biskupiej Górce. W muzeum znalazł się bruk zdjęty z największej ulicy dawnej Wiadrowni – Grosse Gasse. Leży na podłodze głównego, stumetrowego korytarza w obrębie wystawy stałej, który architekci zaprojektowali w tym samym miejscu, gdzie Grosse Gasse przebiegała do 1945 r. Jest to symbol historycznej kontynuacji miasta, jak i przezwyciężenia skutków wojny. Widać było, jak się ono dokonuje, gdy obok muzeum zaczęły powstawać kolejne budynki, a wymazana przez wojnę dzielnica wracała do życia. Nie można było zapomnieć i o ludziach, którzy tam żyli.

W muzeum można zobaczyć przedmioty wykopane przez archeologów, także te, które mieszkańcy prawdopodobnie ukryli w czasie walk o miasto w 1945 r. i których nie zabrali, gdy byli wysiedlani. Na wystawie znalazły się też relacje niemieckich kobiet gwałconych przez czerwonoarmistów. Wiele z nich, by uniknąć gwałtu, wybierało śmierć w Motławie, z którą sąsiaduje budynek muzeum.

Olga Krzyżanowska przekazała pamiątki po ojcu, płk. Aleksandrze Wilku-Krzyżanowskim, dowódcy Armii Krajowej na Wileńszczyźnie, zmarłym w komunistycznym więzieniu. Polacy, przyjeżdżający po wojnie do Gdańska z Wileń- szczyzny, współtworzyli to miasto, a ich wcześniejsze doświadczenia stały się częścią jego współczesnej pamięci i mitologii.

Ucieleśnieniem tego splatania się różnych doświadczeń stała się dla nas Joanna Muszkowska-Penson. Jako łączniczka Związku Walki Zbrojnej została aresztowana w Warszawie przez Gestapo, była więziona na Pawiaku i przez kilka lat w Ravensbrück. Jej listy z obozu są częścią wystawy. Po wojnie przyjechała do Gdańska i stała się powszechnie szanowaną lekarką, profesorem Akademii Medycznej. Wspierała konspiracyjną Solidarność i stała się jedną z najbliższych współpracowniczek Lecha Wałęsy. Zaangażowała się w obronę Muzeum II Wojny Światowej w najbardziej dramatycznym momencie, gdy jeszcze przed ukończeniem jego budowy chciał je zlikwidować minister kultury. Była też pierwszą osobą, która weszła na wystawę w dniu otwarcia muzeum w marcu 2017 r. Dla nas jest symbolem tego, co najlepsze w historii i Polski, i Gdańska. ©

ANNA MACHCEWICZ jest autorką książki „Bunt. Strajki w Trójmieście. Sierpień 1980”.

PAWEŁ MACHCEWICZ jest pomysłodawcą Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Jego twórca i dyrektor w latach 2008-17.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2019