Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Po pierwsze, chciałabym, aby pięciu nieszczęsnych czternastolatków z gdańskiego gimnazjum odnalazło drogę nadziei, w tej chwili, jak się wydaje, kompletnie zablokowaną. Dwa miesiące temu skazani na umieszczenie w zamkniętym "zakładzie wychowawczym", nie mieli prawa opuścić go także na Święta. Sądowi zdaje się to wystarczać, choć podnoszą się głosy niepokoju. Czy pensjonariusze takiego zakładu, wśród których są także nieletni przestępcy sensu stricto, to jest to otoczenie, w którym tych pięciu potrafi zrozumieć i przezwyciężyć koszmar, do jakiego się przyczynili - niewinną śmierć sponiewieranej przez siebie koleżanki? Kto ma im w tym pomóc? Czy doznania w zakładzie tego typu gwarantowane mogą nie zniszczyć do reszty wrażliwości, nie zablokować refleksji, nie sparaliżować dyspozycji do skruchy? W czym ma pomóc osamotnienie, w taki czarny sposób doznawane pewnie po raz pierwszy?
Nie wiem, kto teraz z nimi rozmawia, kto w ogóle ma wolę znalezienia klucza do ich sytuacji i ich prawdopodobnego zagubienia się w tym, co się stało. Jeśli prawdą jest, że rodziny przyjęły decyzję sądu z oburzeniem, jako "krzywdzącą niewinnych", to tym gorzej. Chłopcom niezbędny jest wychowawca-przyjaciel, surowy i wierny równocześnie. I to nie z doskoku, jednorazowo, lecz tak długo, jak będzie potrzeba. Doznanie mądrej przyjaźni, a nie tępej zemsty, jest jedynym ratunkiem, którego, niestety, same sankcje mogą wcale nie nieść. Chciałabym, aby czas świąteczny mógł się otworzyć przed nimi. Smutnymi, głupimi czternastolatkami, którzy wtedy na lekcji polskiego obudzili demony, jakim nigdy pewnie nie zdołali przyjrzeć się z bliska.
Chciałabym również, aby nie przestała funkcjonować jedna mała, z 70 uczniów złożona, szkoła w polskiej wiosce. Jej najważniejszą cechą jest, że lubią ją dzieci i rodzice. Dla lokalnego urzędnika nie jest to żaden argument: pieniędzy brak, więc zlikwidowanie szkoły we wsi i posłanie małych dzieci o cztery kilometry wiejskiej drogi do innej, większej (nic to, że obcej) - to dla niego żaden problem. Okazało się, że nawet minister, składający obietnicę, że "nie pozwoli", nic zrobić nie potrafi. Chciałabym usłyszeć, że to nieprawda. Że ludzie, którzy bronią czegoś, co jest dobre, a im bliskie, zwyciężają biurokratów, dla których takie kategorie nie mają znaczenia. 70 rodzin zadowolonych - tak niby mało. Ale to tylko niby.
I chciałabym jeszcze, aby stołeczni dziennikarze nie pisali o sobie tylu złośliwości. Był taki tekścik co dopiero: wybrzydzający na przyrodnika, który w wywiadzie dla innego tytułu przyznał wprost, że nie obchodzi Bożego Narodzenia. W ogóle. Okazało się, że trzeba to skomentować, na tyle jadowicie, na ile się da. Tak jakbyśmy nie mogli żyć w Polsce obok siebie jako ludzie najprzeróżniej ukształtowani, także i nadający na zupełnie różnych falach. Tak jakby trzeba było wyszukiwać tych innych, by ich pokazać palcem, skoro sami już o swojej inności powiedzieli.
Słychać głosy troski, że czas kiedyś święty teraz pozwala się pochłaniać przez wszechobecny jarmark prezentów. A może jednak warto zadziwić się przez chwilę, jak olbrzymią siłę ma ciągle nowina sprzed dwu tysięcy lat, skoro miliardy ludzi dzisiaj przenoszą co roku odprysk tamtej radości z Narodzin, rozmieniony na gwiazdki wszystkich supermarketów, ale płynący z blasku tamtej jednej gwiazdy prowadzącej do stajenki?