Zdziczała królowa

Na początku Roku Wisły trzeba sobie powiedzieć jasno: Wisły są trzy, a nie jedna.

20.02.2017

Czyta się kilka minut

Ujęcie wody na Wiśle w Warszawie / Fot. Kacper Kowalski / FORUM
Ujęcie wody na Wiśle w Warszawie / Fot. Kacper Kowalski / FORUM

Karton jak każdy inny, na 15 półlitrówek, pewnie wyniesiony z zaplecza osiedlowego sklepu przed remontem. Na zamknięciu zielonym markerem ktoś napisał „Wisła”. Na wierzchu kurz. W środku parę książek, skserowane rozdziały z innych, maszynowe brudnopisy wywiadów. I teczki: „Powodzie”. „Dokumentacja”. „Rozmaitości do wykorzystania”. Wszystko uszeregowane według miast i regionów. Osobno Sandomierz, Włocławek, Nieszawa, Kujawy. Pokreślone, z marginesami zapisanymi, jakby papier oblazły mrówki. Razem pewnie z dziesięć kilogramów.

Ale jeśli w zawód dziennikarza wchodziłeś w pierwszej dekadzie XXI wieku, a w rękach trzymasz owoce zbierania materiałów do książki jednego z najważniejszych reporterów drugiej połowy wieku poprzedniego, to tych kilogramów siłą rzeczy przybywa. Karton spędził co najmniej dziewięć ostatnich lat w piwnicy na warszawskim Grochowie. Wojciech Giełżyński przemieszkał tam całe dorosłe życie. Początek roku 2017, uchwałą Sejmu nazwanego Rokiem Rzeki Wisły, był dobrym momentem, by karton stamtąd wynieść i odkurzyć.

Giełżyński – koledzy po fachu mówili o nim „Giełż” – był trochę jak Kapuściński, choć równie dobrze można by napisać, że to Kapuściński był trochę jak on. Mimo że tylko jeden zdobył potem rozgłos na pół świata. Obaj się przyjaźnili, bo jeden i drugi robili to samo – gonili po świecie za rewolucjami. Giełżyński jako korespondent zagraniczny odwiedził 85 krajów, ich ścieżki siłą rzeczy musiały się przecinać. Był z Kapuścińskim w Teheranie, gdy ten zbierał materiały do „Szachinszacha”.

Ale w przeciwieństwie do niego często zerkał też w stronę Polski. W 1980 r., między rewolucjami Chomeiniego w Iranie, sandinistów w Nikaragui i solidarnościową w Gdańsku, spłynął całym szlakiem żeglownym Wisły, a potem napisał o tym książkę. „Moja prywatna Vistuliada” była nie tylko relacją z tej podróży, ale i pierwszą tak obszerną, dogłębną biografią rzeki. Dziś ma wśród fanów rzeki status kultowej. Stąd właśnie te wszystkie kilogramy. Jakby mu było mało, w 2008 r. – tuż przed osiemdziesiątką! – rejs powtórzył, do swojego kompendium dorzucając jeszcze rejestr tego, co się na Wiśle zmieniło przez trzy dekady.

Wielki projekt Wisła

To nie tak, że w wieku 50 lat nagle znalazł Wisłę jako temat. Urodził się jeszcze przed wojną na warszawskim Żoliborzu. Pierwsze wspomnienie: jako czterolatek podczas wysokiej wody zrywa wiklinowe gałązki nad brzegiem rzeki. Za bardzo się wychyla i wpada do rzeki. Potem jest mokro, nic już nie widzi, matka krzyczy jak opętana, czyjaś ręka wyciąga go na brzeg. Internet podpowiada, że działo się to pewnie w okolicach 22 lipca 1934 r., bo wtedy do stolicy dotarła fala największej powodzi międzywojnia. Parę dni wcześniej na Halę Gąsienicową spadło w ciągu jednej doby 255 mm deszczu.

Po wojnie zapisał się do Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego. W czasie okupacji w mieście nie działo się nic, więc po wyzwoleniu młodzi garnęli się do każdego ruchu. Wiosłował przez parę lat, zdobył dwa tytuły mistrza Polski w ósemce. Mieli nawet pojechać na igrzyska do Helsinek, ale ktoś ich podkablował i zostali w domu. Twierdził potem, że to przez niesłuszne politycznie epizody na studiach, ale podejrzany był wtedy każdy z członków osady. Być może to wtedy sport ostatecznie przegrał w nim z dziennikarstwem.

Ale bezpośrednim bodźcem do przedsięwzięcia Vistuliady był gierkowski „Program Wisła”. Polska ludowa kochała wielkie projekty, a rzeka miała w imię postępu stać się największym z nich. Program zakładał poszatkowanie jej 32 zaporami, z czego najwięcej znaleźć się miało w środkowym biegu. W efekcie powstałby w pełni żeglowny szlak ze Śląska po Bałtyk. Chodzić miał nim głównie węgiel.

Uwerturą była budowa stopnia wodnego we Włocławku niemal dekadę wcześniej, który zamienił koryto rzeki na odcinku prawie 60 km w jezioro. Choć o regulacji rzeki mówiło się od zawsze, Giełżyński czuł, że teraz to nie przelewki, i spływając rzeką, chciał ją po prostu pożegnać. Ale kiedy o poranku 18 czerwca 1980 r. wodował łódkę typu „hamburka”, nie mógł przypuszczać, że za kilka tygodni wszystko stanie na głowie, przez kraj przetoczy się fala strajków, a jedynymi zaporami, o których pomyśli władza, będą te ustawiane z oddziałów ZOMO. No i potem Polska się zmieniła, a Wisła – niemal wcale.

Rzeka nie lubi prostowania

Nie ma jednej Wisły, są trzy. Rozbiory Polski były i jej rozbiorami. Żeby cokolwiek spławić z Wolnego Miasta Kraków do Bałtyku, trzeba było w XIX wieku pokonać aż cztery granice, a więc osiem razy przejść kontrolę celną. Poza tym każdy z zaborców miał inne doświadczenia i inny pomysł na rzekę.

Pojęcia „Wisła ruska” i „Wisła pruska” funkcjonują wśród hydrologów do dziś. Niemcy patrzyli na uregulowany Ren i chcieli ją uczynić na tę samą modłę. Zależało im wyłącznie na bezpieczeństwie powodziowym, a więc skierowaniu wszelkiego nadmiaru wody byle szybciej do morza. Kiedy spojrzy się na satelitarne zdjęcie okolic 718 kilometra, to jest pod wsią Silno, widać, jak nagle kończą się żółte placki kęp, prostują meandry, a brzegi zaczynają iść równolegle od linijki. I tylko nurt zdradza, że coś jest nie tak. Na Uniwersytecie Warszawskim widziałem, jak na podobne zdjęcie nałożono trasę jakiegoś stateczku. Gruba czerwona kreska szła sinusoidą od brzegu do brzegu, zupełnie jakby skiper tonął w promilach. Podobno rzeka nie lubi, jak się ją prostuje.

Dla Rosjan oznaczała coś niedostępnego. W głowie mieli syberyjskie giganty: Jenisej, Ob, Kołymę, których ujarzmić się nie da. Jedynym pomysłem, który przyszedł im do głowy, było pogłębianie. Nie budowali wielu umocnień. Za to w przeciwieństwie do Prusaków wpuścili na nią transport pasażerski. Miał zastąpić kolej, której w Królestwie Polskim rozwijać nie chcieli – bali się, że w przyszłości może się obrócić przeciwko nim. Potem, już za PRL-u, tamami poprzecznymi uregulowano wiele fragmentów środkowej Wisły. Ale miały krótki żywot. Władze skupiły się na „Programie Wisła” i zapomniały, że umocnienia trzeba remontować. Dziś po wielu nie ma śladu, inne zatonęły i można co najwyżej rozorać o nie kadłub łajby. Porzucona i niezagospodarowana rzeka zaczęła w środkowym biegu odzyskiwać swobodę. Niesiony z nurtem piach usypywał wyspy, meandry utrwalały mielizny, na których coraz częściej kłębiły się kolonie ptaków. Czyli nie dzika, lecz zdziczała. Jeśli już szukać prawdziwej dzikości, to raczej na Bugu. Tam nieuregulowanych fragmentów jest więcej. W wielu miejscach nie ma wałów przeciwpowodziowych, a rzeka wylewa, jak chce i kiedy chce. Ludzie po prostu nauczyli się z tym żyć.

Już nie śmierdzi

Spłynięcie całą Wisłą nie jest wyczynem ekstremalnym. W cieplejszej połowie roku średnio raz w tygodniu ktoś podejmuje taką próbę. I o ile nie polegnie na Jeziorze Włocławskim (które dla wodniaka jest jak Zatoka Gdańska), zwykle dociera do celu. Ale wystarczy wypuścić się na dzień lub dwa na środkowy bieg rzeki, żeby zobaczyć jej współczesne oblicze.

Na początku to jest szok – woda nie śmierdzi. Kiedy w 1886 r. William Lindley dał Warszawie nowoczesne wodociągi, razem z ich otwarciem do Wisły zaczęto zrzucać kloaki, które wcześniej wywożono za miasto. W efekcie przez ponad 120 lat z Warszawy do Tczewa płynął nieprzerwany strumień odchodów. Dla wodociągowców to był wstyd na całą Europę. Warszawa w PRL-u ciągle wypróżniała się prosto do rzeki. „Ma kolor słabej czarnej kawy okraszonej tłustymi plamami” – pisał Giełżyński w 1980 r. W tamtych czasach woda na całej niemal długości nie spełniała absolutnie żadnych norm czystości. Określano ją mianem pozaklasowej. Gdy w Warszawie wjeżdżało się autem na most, trzeba było zamykać szyby lub zatykać nosy. Ale płynąca woda sama się oczyszcza, więc kiedy po upadku PRL-u upadały kolejne nadrzeczne zakłady przemysłowe, Wisła dostała drugą szansę. Od 2004 r. na gospodarkę wodno-ściekową wydaliśmy 60 mld zł, z czego najwięcej na podwarszawską Oczyszczalnię ścieków „Czajka”. Szybko dało się odczuć zmiany. Kiedy Giełżyński powtarzał swoją Vistuliadę w 2008 r., mógł napisać, że tak czystej wody, jak w zasilanym Wisłą Jeziorze Tarnobrzeskim, nie ma w żadnym z mazurskich. Minęła jeszcze jedna dekada i smaczna stała się stołeczna kranówka.

Problemem jest za to chemizacja rolnictwa. Więcej pestycydów dla większych plonów. Nikt nie patrzy, gdzie to wszystko potem spływa. Przez to Wisła jest nieprzejrzysta, zielonkawa. Pisał już o tym w XIX wieku Zygmunt Gloger. Ale z badań Przemka Paska, założyciela Fundacji Ja Wisła, wynika, że jeszcze w latach 50. i 60. woda była przejrzysta na metr. Dziś to maksymalnie 20 cm, a więc pięć razy mniej. Woda jest po prostu zbyt żyzna. Najlepiej widać to tam, gdzie do Wisły wpada Narew. Jedna zielona, druga granatowoczarna. Wygląda to tak, jakby to była zupełnie inna ciecz.

Warszawa ma też problem z kolektorami burzowymi. Kanalizacja jest ogólnospławna. Kiedy woda nie mieści się w kolektorze, przelewa się do burzowców, a z nich do rzeki. Wraz z nią trafiają tam toksyczne substancje z ulic, przemieszane ze ściekami i wszystkim, co w nich pływa. Wystarczy po każdej większej ulewie pojechać nad rzekę na północnych rubieżach miasta, by przypomnieć sobie, jak pachniały tam lata 80.

Sny o potamokracji

„Wisła nie jest i nigdy nie będzie arterią komunikacyjną, lecz jedynie gigantyczną kopalnią piasku” – pisał Giełżyński w 2011 r. w „Żaglach”. Jeszcze w XIX wieku tętniła życiem (reporter doszukał się informacji, że w 1893 r. przez Warszawę przepłynęło prawie 12,2 tys. statków). Potem pojawiła się kolej i nikt nie był już w stanie zaakceptować tego, że wodą towary płyną tak wolno. I tego, że tak często stoją, bo susza, bo kra, bo w nocy nie wolno nic spławiać. Dziś żeglugi nie ma, nie licząc pojedynczych przypadków transportu gabarytów. Uruchomione z pompą w 2008 r. rejsy turystycznych statków z Krakowa do Gdańska szybko przeniosły się na Żuławy Wiślane. Wody w środkowej Wiśle jest zwykle tak mało, że nawet kajak co rusz szoruje o dno.

Jest takie słowo „potamokracja”, kraj rządzony przez rzeki, tak jak państwowością Greków i Fenicjan rządziły morza. XX-wieczny francuski geograf Jacques Ancel potamokracją nazwał kiedyś Polskę. Ale obserwując „królową naszych rzek” z samego jej środka, można się na te słowa tylko puknąć w czoło, bo to jakaś ułuda.

„Program Wisła” nigdy nie został zrealizowany, ale to nie znaczy, że nie ma zwolenników. W lipcu 2016 r. rząd uchwalił przyjęcie „Założenia do planów rozwoju śródlądowych dróg wodnych w Polsce na lata 2016-20 z perspektywą do roku 2030”. Pod tym językowym tasiemcem kryją się plany iście mocarstwowe – m.in. kaskada Wisły między Warszawą a Gdańskiem. Wszystko miałoby kosztować 70 mld zł, choć to według hydrologów nadto optymistyczne założenie.

Ale budowa jednej nowej zapory jest chyba nieuchronna. Ta we Włocławku powstała jako część większej całości i bez innych stopni nie funkcjonuje prawidłowo. Po jeziorze prawie nikt nie pływa, a zbudowana przy okazji elektrownia produkuje bardzo mało prądu. Za to w wyniku procesów erozji pogłębia się koryto pod zaporą, co czyni ją tykającą bombą. Sam zbiornik jest też zatorogenny. W zalewie osadza się lód, który nie spływa dalej. Jeśli zbierze się go wystarczająco dużo – a o to nietrudno, bo Wisła odprowadza wodę z połowy kraju – a potem przyjdzie odwilż, powódź może mieć katastrofalne skutki. Włocławek był zresztą konikiem Giełżyńskiego. Na łamach „Vistuliady” i artykułów poświęconych Wiśle reporter snuł wizje przerwania tamy, tak jak to miało miejsce we francuskim Fréjus w 1959 r., kiedy rzeka Reyran zburzyła oddaloną o 9 km od miasta zaporę. Zginęło wtedy ponad 430 osób. Gdyby do takiej tragedii doszło w Polsce, skala zniszczeń byłaby o wiele większa. Zapora we Włocławku została wyremontowana, co znacznie odsunęło takie zagrożenie w czasie. Ale bliski realizacji jest projekt budowy zupełnie nowej, we wsi Siarzewo, niedaleko Ciechocinka (wcześniej brano pod uwagę lokalizację w Nieszawie). Odciążyłaby tę włocławską, przy okazji zamieniając kolejny kawałek rzeki w jeszcze jedno jezioro. Takiemu rozwiązaniu sprzeciwiają się organizacje ekologiczne, pytając o sens inwestycji, która tylko utrwali bubel.

Na razie Jezioro Włocławskie wypełnia się mułem i piachem, przez co płycieje. Stało się też wylęgarnią jętek. Te małe, żyjące jeden dzień owady potrafią masowo nawiedzać okoliczne miasta. Można to zobaczyć na YouTubie – mieszkańcy Płocka usuwają miliony owadów łopatami, jakby to były zwały śniegu. Oto chyba najbardziej spektakularny przejaw zdziczenia Wisły.

Chyba że weźmiemy pod uwagę bieliki. Kiedy większość wody na Mazowszu skuwa lód, z warszawskich kolektorów wciąż wypływa podgrzana woda, która nie zamarza. Młode bieliki, latem żerujące na Narwi i Bugu, przylatują wtedy nawet do centrum miasta. Wystarczy wejść z lornetką na most Śląsko-Dąbrowski. To robi ogromne wrażenie – u stóp Zamku Królewskiego godło ciałem się staje. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2017