Zdrowotny poker

Bezwzględna walka, chwyty poniżej pasa, faule – tak można opisać sytuację w ochronie zdrowia. Minister zdrowia, który powinien porządkować grę, sam zasługuje na czerwoną kartkę.

11.06.2012

Czyta się kilka minut

Kraj żyje Euro 2012, pacjenci i lekarze zawzięcie kibicują. Ale to się wkrótce skończy, a wtedy dopadną nas wszystkie problemy, których od początku roku ekipie Bartosza Arłukowicza nie udało się rozwiązać. W dodatku przybędą nowe pola konfliktów.

Pierwszy problem to odgrzany protest przeciwko zapisom o postulowanych przez NFZ karach dla lekarzy za wypisywanie recept nieubezpieczonym pacjentom. Spór o to zaczął się na początku roku – by przypomnieć sławne recepty z pieczątką, które się pojawiły, gdy się okazało, że nowa ustawa refundacyjna nakłada na lekarzy drakońskie kary za błędy przy ich wypisywaniu. Parlament sporne zapisy wykreślił, pomimo tego Jacek Paszkiewicz, prezes NFZ, upierał się przy ich egzekwowaniu. Przez to związki lekarzy grożą od 1 lipca ponownym protestem.

KRÓTKA ŁAWKA

Poziom debaty o karach zszedł z argumentów na osobiste ataki. Maciej Hamankiewicz, prezes Naczelnej Izby Lekarskiej, propozycje prezesa NFZ uznał za szkodliwą dla pacjentów i prowokację wobec środowiska lekarskiego. Domagał się od premiera odwołania Paszkiewicza ze stanowiska.

Paszkiewicz nie pozostał dłużny, nazywając go „kompletnym ignorantem”. Mało tego, dowiedzieliśmy się, że Hamankiewicz jako prezes to produkt negatywnej selekcji, który „ma skłonność do popisywania się swoją niewiedzą w różnych mediach”.

Stwierdził on, że w oporze przeciwko umowom o refundacje, lekarzom w ogóle nie chodzi o pacjentów, izba broni wyłącznie własnych interesów. „Ale jakich pacjentów? Przecież te umowy to głównie wypisywanie leków dla siebie i swojej rodziny. To jakich pacjentów? Żony pana Hamankiewicza?” – pytał w wywiadzie udzielonym Polskiemu Radiu.

Efekt jest taki, że minister Arłukowicz zażądał od premiera dymisji prezesa. Tusk kilka dni analizował jego wniosek, a środowisko medyczne snuło już dywagacje, czy zwłoka wynika z tego, że premier może mieć chęć, by odwołać obydwu panów. Zwłaszcza że stanowisko ministra w sprawie tego sporu o recepty było kompletnie nieczytelne. To znaczy resort nie opowiedział się po żadnej ze stron, tak jakby czekał, co z tego wyniknie. Jeśli Paszkiewicz wygra z lekarzami – będzie radość, bo lekarzom trzeba patrzeć na ręce; jeśli mu się tym razem nie uda – dymisja.

W tym rozdaniu padł prezes, ale nie wolno zapominać, iż to ministerstwo wprowadziło taką ustawę refundacyjną, że do dziś lekarzom jest trudno wypisać receptę zgodnie z jej wymogami. Żeby sobie nawzajem pomóc, Izba Lekarska przygotowała coś w rodzaju testu czy też samouczka: jeśli lekarz poprawnie odpowie na 50 pytań, może się brać za leczenie z refundacją. Tak jeszcze nigdy do tej pory się nie działo!

I to nie NFZ doprowadził do tej sytuacji. Inna sprawa, że z Paszkiewiczem nigdy łatwo nie było. – Jego decyzje były dla nas niezrozumiałe. Oraz wolty, które robił – mówi pracownik ministerstwa. – Radziła sobie z nim tylko minister Kopacz – dodaje.

Wyjaśnienie, na czym to polegało, zwala z nóg: odbierał od niej telefony nawet po pracy. Dla obecnego ministra był to trudno osiągalny rozmówca.

Do kontaktów z niepokornym prezesem minister wyznaczył swoją zastępczynię – Agnieszkę Pachciarz. A ta nie kryje, że resort z funduszem spory rozwiązuje nie przy stole, tylko poprzez sądy. Jeden z procesów toczy się dlatego, że Paszkiewicz przygotował, niezgodne z rozporządzeniem ministra, zarządzenie o zakazie wynajmowania przez szpitale podmiotom zewnętrznym sal na blokach operacyjnych. Sprawa jest w drodze do NSA. Takich historii jest jeszcze kilka.

Tak więc prezes musiał zejść z boiska. Szkoda, że ławka rezerwowych mało, że krótka, to nierokująca. Jako jego następcę najczęściej wymieniano wiceministra Jakuba Szulca, który obecnie nadzoruje w resorcie sektor lekowy, a więc odpowiada za zmieniający się od lipca system finansowania leczenia raka i innych ciężkich chorób. Ciężar przygotowania zmian (w tym wynegocjowania cen z koncernami) leży po stronie ministerstwa. Ciężar zakontraktowania leczenia na nowych zasadach – po stronie NFZ.

W ostatnich dniach wiceminister Szulc „uspokoił” chorych onkologicznie, że nawet gdyby jakiegoś leku zabrakło od początku wakacji, to nie mają się co martwić, bo zostanie on dopisany do kolejnej listy refundacyjnej. A te zmieniane są co dwa miesiące. Cóż, wolałabym, żeby ewentualny przyszły prezes NFZ, nawet jeśli jest ekonomistą, miał świadomość, że dwa miesiące dla chorego na raka to jak dwa lata dla zdrowego.

Poza Szulcem i Pachciarz nie pojawiło się nazwisko innego poważnego kandydata na fotel prezesa. Minister Arłukowicz poinformował tylko, że rozpoczął procedurę jego wyboru, że będzie konkurs, którego rozstrzygnięcia trzeba spodziewać się przed końcem miesiąca.

DOPŁACAJ ALBO PŁACZ

W czasie, w którym dotychczasowy prezes żegnał się z urzędem, minister zawalczył o rząd dusz, czyli przejmował władzę nad dyrektorami wojewódzkich oddziałów Funduszu. Wszystkich zaprosił na Miodową, gdzie dowiedzieli się, jakie zmiany resort chce przeforsować w funkcjonowaniu oddziałów. Ich rola ma być wzmocniona. Mają zacieśniać współpracę z lekarzami rodzinnymi, specjalistami i szpitalami oraz rzetelnie wyceniać procedury.

A co najważniejsze, mają przestać płacić za sam fakt leczenia, a zacząć płacić za jego jakość. Świetnie, tylko wygląda na to, że Bartosz Arłukowicz zapomniał, iż ma ustawę, która może się wręcz przyczynić do obniżenia jakości leczenia w całym kraju. I przy której rewolucyjnym charakterze zamieszanie z refundacją, protest pieczątkowy i wszystkie inne dotychczasowe jego problemy to były drobnostki. Chodzi o ustawę „dopłacaj albo płacz”, czyli o działalności leczniczej, kolejną z pakietu Ewy Kopacz, reformującej system ochrony zdrowia. Zgodnie z nią – w skrócie rzecz ujmując – szpitale, które nie zrównoważą budżetu, będą miały dwa wyjścia: albo organ założycielski załata dziurę, a jeśli nie ma na to pieniędzy, musi przekształcić placówkę w spółkę prawa handlowego.

W praktyce oznacza to tyle, że albo ministrowie obrony, spraw wewnętrznych, rektorzy uczelni, marszałkowie, prezydenci miast i starostowie dopłacą do funkcjonowania swoich placówek, albo w perspektywie półtora roku będziemy mieć tylko szpitale prywatne, bo do tego sprowadza się przekształcenie publicznych placówek w spółki.

Przy czym bardziej prawdopodobny jest rozwój wypadków według drugiego scenariusza, bo w kraju przyciśniętym kryzysem nikt nie ma setek milionów złotych dla szpitali. Zwłaszcza że niektóre placówki to worki bez dna. Nie ma np. kliniki pediatrycznej bez długów, bo NFZ kiepsko wycenia specjalistyczne leczenie dzieci. Uczelnie medyczne już dziś uprzedzają, że nie spłacą długów uniwersyteckich jednostek, bo nie mają pieniędzy ani teraz, ani nie będą mieć za rok czy za dwa. W tragicznej sytuacji są szpitale powiatowe. Co prawda starostowie są ich właścicielami, ale w rzeczywistości to szpital utrzymuje powiat, a nie na odwrót, i jest najważniejszym pracodawcą w terenie.

Jeden problem to brak pieniędzy. Drugi to sprawa jakości leczenia, o którą teraz chce dla nas zawalczyć Arłukowicz.

Pracownicy Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego badali, co i jak leczone jest w prywatnych szpitalach. Ich wyniki pokazały, że żadna z pomorskich placówek nie kontraktuje SOR-u, bo to się nie opłaca (a to podstawa systemu ratownictwa medycznego!). Ciężki stan kliniczny na dzień dobry eliminuje chorego jako ich pacjenta. Jeśli już placówka ma kontrakt na okulistykę, to robi tylko zaćmę. Niepożądani są też chorzy ze zdiagnozowanymi chorobami wewnętrznymi, psychiatrycznymi, neurologicznymi i oczywiście dzieci.

***

Skoro więc wszystkie szpitale w kraju mają dbać wyłącznie o wynik finansowy, tak jak dziś te prywatne, to może minister zdoła nam jeszcze wyjaśnić, jak w tak zmieniającej się rzeczywistości zamierza zadbać o podwyższanie jakości naszego leczenia? Co prawda w ustawie jest zapis, że osobie, która potrzebuje pomocy ze względu na zagrożenie swego zdrowia lub życia, nie można tej pomocy odmówić. Ale to chyba za mało, poza tym to oczywistość.

Mirosław Drzewiecki, poseł PO – autor słynnej frazy, że Polska to nadal dziki kraj, w ubiegłym roku, gdy nad ustawą „dopłacaj albo płacz” głosowano w Sejmie, stwierdził: „socjalizm się skończył”. Chciałoby się, żeby ktoś już teraz zaczął nam wyjaśniać: i co dalej? Czyli: jak żyć? 


IWONA HAJNOSZ jest dziennikarką „Gazety Wyborczej w Krakowie”, specjalizującą się w tematyce ochrony zdrowia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2012