Zawody z historią

Bartoszewski zamienił fenomenalną pamięć w gigantyczny serwer historii XX wieku. Ale sam był uosobieniem kipiącej teraźniejszości.

27.04.2015

Czyta się kilka minut

Władysław Bartoszewski, 7 lutego 2011 r. / Fot. Ryszard Waniek / FOTORZEPA / FORUM
Władysław Bartoszewski, 7 lutego 2011 r. / Fot. Ryszard Waniek / FOTORZEPA / FORUM

Lato 1942 r. Do mieszkania na Żoliborzu puka dwudziestokilkuletni mężczyzna. Sprężysty krok, wyprostowany jak struna, rozkazujący ton. To musi być przedwojenny oficer. Nie chce usiąść przy stole. Siada na parapecie, żeby z okna cały czas obserwować, co dzieje się na ulicy Słowackiego.

Jego rozmówca jest chudy jak przecinek. Nosi okulary z okrągłymi szkłami. Szybko i precyzyjnie odpowiada na pytania o rozplanowanie obozu Auschwitz. To ważny test. Potwierdzi, że chłopakowi można zaufać i dopuścić do konspiracyjnych tajemnic.

Ten starszy to Jan Karski. Emisariusz Polskiego Państwa Podziemnego, szykujący się do przerzutu do Londynu. Urodził się 24 kwietnia 1914 r.

Ten młodszy umrze 24 kwietnia 2015 r. Dokładnie w setną rocznicę początku rzezi Ormian, pierwszego z serii ludobójstw w koszmarnym XX wieku. Ludobójstwa, o którym wielu wciąż nie chce pamiętać. To Władysław Bartoszewski.
Przez ostatnie lata i miesiące powtarzał, że chciałby umrzeć w biegu, w pędzie. Jego życzeniu stało się zadość. Jeszcze w piątek przed południem pracował u siebie w gabinecie, w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Przygotowywał się do otwierających następny tydzień polsko-niemieckich konsultacji międzyrządowych. Miał wygłosić przemówienie podsumowujące. Po południu wrócił do domu. Zmarł wieczorem.

Kiedyś powiedział synowi: – Masz dopiero czterdzieści lat i możesz chodzić. Ja już nie mam tyle czasu. Dlatego muszę biec.

Jego pęd wszyscy widzieli, znali i zapamiętali. Ale właściwie nikt się nie zastanawiał, dokąd i po co Władysław Bartoszewski tak się spieszy?

199 dni piekła

22 września 1940 r. na placu w KL Auschwitz trwa apel – pierwszy dla deportowanych poprzedniego dnia w dużym transporcie, który do historii przejdzie jako tzw. drugi warszawski. Do więźniów przemawia Lagerführer – kierownik obozu – Karl Fritzsch. Oczy głęboko osadzone, małe i zimne. Twarz sucha i krogulcza – wspominał jeden z więźniów. Ascetyczna – zapamiętał inny.

W szeregu stoi 18-letni chłopak. Przed trzema dniami o świcie zagarnięty przypadkowo podczas łapanki. Jedynak z dobrego domu. Wykształcony w prywatnych szkołach katolickich. Całe dnie spędzał nad książkami. Nie uprawiał sportu. Krótkowidz cierpiący na kłopoty ze strunami głosowymi. Po maturze zastanawiał się nad wstąpieniem do jezuitów.

Teraz słyszy, że jedyna droga na wolność prowadzi przez komin krematorium. Po latach będzie wspominał: „Było to piękne i szczere. Dobre widoki dla nas: przez komin. Pobledliśmy, drżałem. Bałem się. To była najcięższa godzina życia, cięższa niż czas działań wojennych w Warszawie i po zakończeniu działań. Przez lata całe śnił mi się ten poranek, każdej nocy tam wracałem, widziałem komin i słyszałem, jak Fritzsch mówi, że jest tylko jedna droga na wolność – przez komin. I nawet we śnie bladłem”.

Żeby efekt był mocniejszy, kapo wywlekają z szeregu jednego z więźniów. Podobno nazywał się Dobrowolski, był nauczycielem z Warszawy. Nie wiadomo, czym zawinił. Może coś powiedział półgłosem? Stał krzywo zamiast na baczność? A może nie było żadnego powodu?

„Zaczęli tego nauczyciela bić, znęcać się nad nim. Upadł, pozostał już na ziemi, nieprzytomny, krwawił. Nie wiem, czy go zatłuczono na śmierć, zdawało mi się, że nie żyje. Trwało to dziesięć, może piętnaście minut. Stało nas tam z pięć tysięcy mężczyzn, wyprężonych na baczność. Byliśmy widzami, żaden z nas nic nie zrobił. Ja też tam byłem i też nie zrobiłem nic i uważam to dziś jeszcze za życiowy wstyd, choć rozumiem to wszystko. Co przez zastraszenie można osiągnąć w ciągu paru godzin. Jak można poniżyć człowieka w tak krótkim czasie. Co można z człowieka zrobić”. Bartoszewski spędzi w Auschwitz 199 dni. Zaważą na całym jego życiu.

Powyższe cytaty pochodzą z jego książki „Warto być przyzwoitym”. Ten tytuł urósł do rangi jego dewizy, symbolu, motta na przyszłym pomniku. Charakterystyczne jest jednak, że przez wiele lat on sam czuł się w obowiązku, żeby to doprecyzować. Powtarzał, że wielu nie rozumie, o co mu właściwie chodzi. Tłumaczył: warto – to nie znaczy, że się opłaca. Opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto.

Od innych wcale nie oczekiwał bohaterstwa. Zwykłą przyzwoitość uważał za minimum, dzięki któremu człowiek się nie ześwini. Zbyt wiele widział i przeżył, żeby ostro, po inkwizytorsku sądzić tych, którzy znaleźli się w sytuacjach granicznych. Mówił, że lata spędzone w komunistycznych więzieniach okazały się w pewnym sensie błogosławieństwem. Gdyby został na wolności, musiałby jakoś ułożyć sobie życie. Skończyć studia, znaleźć pracę – iść na mniejsze i większe kompromisy. A za kratami dylematy były proste: donosić czy nie donosić na kolegę, który śpi obok na pryczy? Na przesłuchaniach sypać czy mataczyć?

W jednym z ostatnich wywiadów wspominał, że do wyjścia na wolność w 1954 r. za jedno z większych osiągnięć życiowych uważał wybór na starszego celi na Mokotowie. Dostał sto procent głosów – od politycznych, od kryminalnych, od kieszonkowców i od Niemców sądzonych za wojenne zbrodnie.

Przeżyje, to opowie

Grudzień 1940 r. Numer 4427 zagląda śmierci w oczy. Odmroził dłonie, ciało pokrywa kilkadziesiąt wrzodów. Ma wysoką gorączkę, wygląda to na ciężkie zapalenie płuc. Na apelu nie potrafi już ustać na baczność. W końcu dwóch więźniów wlecze półprzytomnego do obozowego szpitala, Krankenbau. Zresztą to szpital tylko z nazwy. Brak podstawowych leków, bandaże są z papieru. Ale najważniejsze, że stamtąd nie trzeba wychodzić do pracy i cały dzień spędza się pod dachem.
Lekarz, polski więzień polityczny, pyta chłopaka: – Co ci jest? – Jestem słaby. – Tu wszyscy są słabi. – Mam wrzody. – Polityczny? – Tak. – Jesteś wojak? – Maturzysta. Prawie student, ale niezupełnie. – Ile masz lat? – Osiemnaście. – Skąd jesteś? – Z Warszawy. – Ojciec? – Urzędnik bankowy.

Zanim na następnych kilkanaście dni straci przytomność, numer 4427 usłyszy jeszcze, jak lekarze naradzają się między sobą: – Weźmy go. Młody, może przeżyje. – Nie, nie mamy miejsc. – Mówię ci, bierzmy go. Jak przeżyje, to opowie.

I opowiadał. Aż do ostatnich dni Władysław Bartoszewski opętany był myślą o ocaleniu od zapomnienia wszystkiego, co tylko się da: wydarzeń, faktów, dat, adresów, nazwisk, rozmów. Przede wszystkim ludzi. Swą fenomenalną pamięć zamienił w gigantyczny serwer historii XX wieku. Jego dom na Mokotowie od piwnic po dach wypełniały książki, gazety, wycinki, dokumenty i fotografie. Gdy w październiku 1970 r. wkroczyło tam 18 funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, szukając dowodów jego współpracy z Radiem Wolna Europa, rewizja trwała… 27 godzin. Bezpieka wywiozła kilkaset kilogramów publikacji, maszynopisów, czasopism i notatek.

Kiedy po zwolnieniu z Auschwitz leży wycieńczony w łóżku, z obandażowanymi dłońmi, obozowe wspomnienia zaczyna dyktować harcerce Hance Czaki. Na podstawie jego relacji powstanie konspiracyjna broszura „Oświęcim. Pamiętnik więźnia”, pierwsza w historii relacja z miejsca, które zwać będą anus mundi. W następnych miesiącach, już jako pracownik Delegatury Rządu, Bartoszewski będzie skrupulatnie dokumentował okupacyjną codzienność i niemieckie zbrodnie. Po wojnie każdą chwilę na wolności, a potem każdy moment, gdy cenzura nieco popuści cugli – wykorzysta, żeby pisać o Polskim Państwie Podziemnym, o AK, o Zagładzie i pomocy Żydom, o Powstaniu Warszawskim. Przez wiele lat m.in. na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Zawsze zgodnie z maksymą jednego z jego mistrzów, prof. Stanisława Płoskiego: „Robić wszystko, co tylko się da, byle uczciwie”. Do legendy przejdą jego wykłady w opozycyjnym Towarzystwie Kursów Naukowych i na KUL, w latach 80. zaś na uniwersytetach w Monachium, Eichstätt i Augsburgu. Kisiel pół żartem, ale i pół serio napisze: „W Polsce wszyscy prócz Władka Bartoszewskiego wszystko zapominają”.

Jego książki to fundament wiedzy o wojnie i okupacji: „Ten jest z ojczyzny mojej” (wspólnie z Zofią Lewinówną), „Warszawski pierścień śmierci”, „1859 dni Warszawy”… Kolejną serię bestsellerowych publikacji zainicjuje, przede wszystkim we współpracy z redaktorką Małgorzatą Maruszkin i Michałem Komarem, u schyłku życia. Z pozoru to w większości przymiarki autobiograficzne – w istocie nieocenione źródło wiedzy o czasach i ludziach, którzy bez Bartoszewskiego rozpłynęliby się we mgle niepamięci.

Nie o wszystkich zdążył napisać. Pracował jeszcze nad jedną, dwiema książkami o bliskich sobie ludziach. Mówił, że po ich wydaniu może wreszcie umrzeć. Zresztą na śmierć szykował się od kilku lat. Krok po kroku porządkował archiwum. Co kilka dni, tygodni posyłał do Ossolineum we Wrocławiu kartony z dokumentami, książkami, listami, zdjęciami, obrazami, medalami, dyplomami, nagrodami… Kiedyś wiecznie tonął w papierach, ostatnio przyzwyczaił się do pustki.

Nie przechodź obojętnie

Rok 1942, ulica Gęsta w Warszawie. Na mszę do kościoła urszulanek szarych przychodzi 20-latek. Jeszcze nie tak dawno myślał o wstąpieniu do seminarium, ale teraz przeżywa kryzys wiary. U spowiedzi nie był od dwóch lat. Nie umie pogodzić się z tym, że Bóg dozwolił na Auschwitz, łapanki, egzekucje. W konfesjonale ks. Jan Zieja słucha cierpliwie.
„To, co usłyszałem w odpowiedzi, było proste, przyjazne i twarde: – Mówisz, że jesteś bezradny, że przestałeś ufać… Nie rozczulaj się nad sobą! Zaufaj. Daj świadectwo.

Powiedziałem o wydanej już relacji z obozu. Pochwalił mnie, ale od razu dodał, że trzeba przejść do działania.

– Ale co ja mogę? – zapytałem. – Nie mam kontaktów, nie mam pieniędzy, nie wiem, co robić, jestem nikim…
Odpowiedź brzmiała: – Wyszedłeś z obozu żywy, bo Bóg chciał, żebyś przeciwdziałał złu, które poznałeś. To wielka łaska. Łaska i dług, które musisz spłacić. Wysnuj z tego wnioski…

Zapytałem: – Jak? Co mam robić?

– Pomyśl o tych, którzy żyją za murem – powiedział ksiądz Zieja”.

I jeszcze powtórzył: „Tylko nie przejdź obojętnie, nie przejdź obojętnie!”.

Ta spowiedź wszystko zmienia. Same konspiracyjne losy Bartoszewskiego, w tamtym czasie ledwo co dwudziestokilkulatka, starczyłyby na kilka biografii. Student polonistyki na tajnych kompletach wspólnie m.in. z Tadeuszem Gajcym i Zdzisławem Stroińskim, latem 1942 r. zaprzysiężony w AK. Sekretarz Zofii Kossak, współorganizator Rady Pomocy Żydom „Żegota” – odpowiedzialny m.in. za zdobywanie fałszywych dokumentów, działacz katolickiego Frontu Odrodzenia Polski, sekretarz redakcji konspiracyjnego miesięcznika „Prawda”, redaktor naczelny „Prawdy Młodych”. Pracownik Delegatury Rządu – poprzez Komórkę Więzienną nadzorujący kanały kontaktowe z Pawiakiem, a także referent informacyjny i zastępca kierownika Referatu Żydowskiego w Departamencie Spraw Wewnętrznych. Latem 1944 r. redaktor naczelny „Tygodniowego

Sprawozdania Prasowego” Biura Informacji i Propagandy KG AK. W Powstaniu Warszawskim – adiutant dowódcy placówki informacyjno-radiowej „Anna”, redaktor naczelny pisma „Wiadomości z Miasta i Wiadomości Radiowe”, odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami i Krzyżem Walecznych, decyzją gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego awansowany na podporucznika czasu wojny. Po upadku Powstania i przedostaniu się do Krakowa – pracownik Wydziału Informacji i Wydziału Propagandy BIP, sekretarz redakcji „Biuletynu Informacyjnego” wydawanego przez KG AK…

Raz uchylił się od propozycji, która wiązała się z obowiązkiem. W lutym 1981 r. w Londynie spotkał się z prezydentem RP na uchodźstwie, Edwardem Raczyńskim. Raczyński chciał, aby Bartoszewski został jego następcą. „Aprobują pana wszystkie ugrupowania. No, może z wyjątkiem prawego skrzydła endecji, ale i ten opór będzie przezwyciężony, gdy się dowiedzą, że ma pan poparcie Episkopatu” – przekonuje hrabia herbu Nałęcz.

Bartoszewski prosi o czas do namysłu. Po tygodniu odmawia. Po latach tłumaczył w rozmowie z Michałem Komarem: „Z moimi oszczędnościami? Z moimi honorariami? Ktoś musiałby płacić za mieszkanie w Londynie, utrzymanie, ubezpieczenie, lekarza. Kto? Skarb Narodowy! Miałbym być utrzymankiem Polski? Nie. Nie wypada”.

A po demokratycznym przełomie ’89, gdy przekroczył już lat 70, był: ambasadorem w Austrii, dwukrotnym ministrem spraw zagranicznych, senatorem, przewodniczącym Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej, przewodniczącym Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, pełnomocnikiem premiera ds. dialogu międzynarodowego i założycielem Fundacji Auschwitz-Birkenau… Dał Rzeczpospolitej więcej, niż miał – napisał po jego śmierci Piotr Cywiński, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.

W ostatnich latach bliskich ludzi prosił, żeby na grobie napisano mu tylko jedno: Żołnierz AK.

Polacy, Niemcy i Żydzi

Po zwolnieniu z Auschwitz pała do Niemców nienawiścią: „Pamiętam też, jak mnie cieszyło, gdy widziałem transporty rannych z frontu wschodniego. Zupełnie bezkrytycznie, jak na człowieka wychowanego w katolickich szkołach, odrzucałem każdego Niemca. Dopiero Zofia Kossak i ksiądz Zieja wywarli na mnie taki wpływ, że zacząłem poddawać rewizji moją – powiedziałbym – niczym nie ograniczoną niechęć. Uczestniczyłem w dyskusjach, które w prywatnych mieszkaniach toczyła młodzież akademicka. Zastanawialiśmy się, jaką infekcją jest nienawiść zaszczepiona w ludziach przez wojnę wywołaną przez Hitlera. Powtarzam, wierzyliśmy, że Niemcy przegrają, wiązała się z tym satysfakcja, ale powoli zaczynaliśmy rozumieć, że nie powinna temu towarzyszyć zbiorowa niechęć do innego narodu”.

Jesienią 1943 r. – już po zagładzie getta, gdy codzienność Warszawy to łapanki i egzekucje – na łamach podziemnego pisma Frontu Odrodzenia Polski ukazuje się wiersz „Modlitwa”, napisany przez Leonię Jabłonkównę. Żydówkę, która ochrzciła się w dorosłym wieku, a podczas wojny ukrywała się w Warszawie:

Za ugór ojczysty rozdarty,
Za fali wiślanej płacz krwawy,
Za Tatry skalane i Bałtyk,
Za wrzesień śmiertelny Warszawy;
Za grób, co słabnącym jak ulga
Pokusą w męczeńskich dniach świeci –
– Zbaw, Panie, kobiety i dzieci
Z płonących pożarów Hamburga
.

Władysław Bartoszewski nie wziął się znikąd. Naprawdę nie było przypadku w tym, że po wojnie właśnie on zrobił tyle dla zbliżenia Polaków z Niemcami i Żydami. I jedni, i drudzy ufali mu bez zastrzeżeń. Jego biografia, kontakty i styl stanowiły mieszankę absolutnie unikalną.

Dziś pozostajemy z pytaniem: ile siły oddziaływania straciła Polska wraz z jego śmiercią? Kto inny mógłby powiedzieć kanclerzowi Niemiec, że dla Polaków wojna rozpoczęła się we wrześniu ’39, dla Rosjan – w czerwcu ’41, dla Amerykanów – w grudniu ’41. A dla Eriki Steinbach w styczniu ’45, gdy przed zbliżającą się Armią Czerwoną razem z matką uciekała jako dziecko z miejscowości Rahmel. Czyli Rumi, którą Niemcy okupowali od pięciu lat.

Kipiąca teraźniejszość

Lato 2010 r. Władysław Bartoszewski wraca z Oświęcimia do Warszawy. W samochodzie dyktuje mi jeszcze poprawki do książki „Mój Auschwitz”. Niby wszystko jak zwykle, jednak auta nie prowadzi jego kierowca, ale funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu. Drugi, na siedzeniu pasażera, przez całą drogę trzyma na kolanach pistolet maszynowy. 1 czerwca szef Biura, gen. Mariusz Janicki, wystąpił o przydzielenie ochrony ministrowi Bartoszewskiemu, który w ciągu kilku tygodni dostał przeszło sto listów z pogróżkami. Podpisanych z reguły: „Prawdziwy Polak”. Albo: „Prawdziwy patriota”. Wszystko po tym, gdy przed wyborami prezydenckimi poparł kandydaturę Bronisława Komorowskiego. Oświadczył, że woli postawić na ojca rodziny niż na polityka, który ma „jedynie doświadczenie w hodowli zwierząt futerkowych”.

Prasa ujawnia kilka cytatów z listów: „Niedługo zdechniesz jak pies”, „Zgiń, przepadnij, ty świnio diabelska, ty żydzie okropny”, „Miara się przebrała, konfidencie żydowski, służysz kłamstwu i obłudzie”, „Zdrajco, zdradziłeś w Oświęcimiu, zdradzasz nadal”, „Życzę ci, żeby ci kołkiem język stanął, żebyś się udusił”, „Ty żydzie, parchu, szkoda, że cię Hitler nie załatwił”, „Zdrajco Polski, Hitler mało cię nauczył, ale my ci pokażemy”, „Twoje dni są policzone”.

Kilka dni temu Piotr Zaremba napisał o Bartoszewskim: „Nie tylko wybrał jedną stronę politycznego sporu, ale zaspokajał jej potrzeby wyjątkowo agresywnie. Wolał miejsce wojowniczego zagończyka niż powszechnie szanowanego autorytetu”. Publicysta zastrzega, że tuż po śmierci o zmarłych „warto mówić przede wszystkim dobrze, nie chcę mnożyć przykrych obrachunków”. Ale „na tym rozdźwięku ze sporą częścią Polaków” to sam Bartoszewski poniósł największą szkodę – twierdzi Zaremba.

To nawet brzmi logicznie: trzeba było odcinać kupony od biografii, nie schodzić z piedestału. Zbrązowieć jako dobro ogólnonarodowe. Tyle że Władysław Bartoszewski nie myślał w tych kategoriach. Nigdy tak nie kalkulował.

Mógłby należeć do czterdziestu różnych organizacji kombatanckich. Mógł, ale nie należał. Zawsze wolał działać tu i teraz. Nie był chodzącą historią, lecz kipiącą teraźniejszością. Odbierając w Monachium przed 20 laty Nagrodę im. Romano Guardiniego, mówił tak: „Sprzeciw przychodził mi w życiu łatwiej niż uległość. Często się bałem, ale nigdy w tym strachu nie znalazłem wystarczającego uzasadnienia, aby nic nie robić. Nierobienie niczego jest bowiem często rzeczą niegodną, a zawsze nudną. Ja zaś nie chciałem się nudzić, pragnąłem po prostu działać”.

Mocno angażował się w kampanie parlamentarne i prezydenckie Platformy, bo był przekonany, że tak należy. Że tego wymaga dobro Polski. Z całą świadomością wszelkich tego konsekwencji. Jego poglądy i styl ich wyrażania nie musiały się podobać, ale wzorem niektórych komentatorów sugerować, że była to małostkowa gra, obliczona na przypodobanie się tzw. salonowi – to nie rozumieć Bartoszewskiego nic a nic.

Wchodził w ostre polemiki, ale się nad sobą nie użalał. Nie pozował na męczennika za III RP. Jednego tylko nie mógł pojąć: gwizdów i buczenia na Wojskowych Powązkach, podczas uroczystości w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Znowu: nie chodziło jednak o osobistą urazę, lecz fakt, że sami Polacy bezczeszczą świętość cmentarza, na którym leżą ich bohaterowie. 1 sierpnia zeszłego roku, w 70. rocznicę, po raz pierwszy od lat nie pojawił się pod pomnikiem Gloria Victis. Dziś wiadomo, że mogła to być jego ostatnia tam wizyta.

W dobrych zawodach wystąpiłem

Szczęśliwe małżeństwa z długim stażem mają własne rytuały, czasem przybierające postać powtarzanych dialogów. Gdy jego żona Zofia Bartoszewska mówiła o różnych problemach, on uspokajał: – To prawda, ale w Oświęcimiu było gorzej.
Argument takiego kalibru oczywiście musiał irytować. Jednak na ripostę, czy zawsze musi porównywać wszystko do Oświęcimia, odpowiadał: – Nie, ale nie zaprzeczysz, że tu nie ma komór gazowych.

To było chyba w 1988 r. na spotkaniu w Jerozolimie. Głos z sali zabiera polski Żyd: – Panie Bartoszewski, znamy pana życiorys i szanujemy, ale właśnie dlatego spytam: czy Polacy zrobili dość, żeby ratować Żydów?

Bartoszewski – Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, honorowy obywatel państwa Izrael – odpowiada na gorąco, bez przygotowania. Po latach przypomni sobie tamtą wypowiedź i otworzy nią książkę „Moja Jerozolima, mój Izrael”: „Jeżeli zadajemy pytanie w tych kategoriach, w rozmowie politycznej czy historycznej, co to znaczy – dość, to mogę powiedzieć, że ja z pewnością nie zrobiłem wszystkiego. Bo nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy jeszcze czegoś więcej nie mogłem zrobić. Mnie się wtedy wydawało, że nie umiem, czy nie mogę; ale wcale nie jestem pewien, czy mi się tylko tak nie wydawało. I przypuszczam, że przy solidnym rachunku sumienia każdy wierzący człowiek, działający z pobudek religijnych, może powiedzieć, że obok grzechów myślą, mową i uczynkiem, jako katolik ma również grzechy zaniechania, a więc niedokonania pewnego czynu, którego mógłby dokonać. O tym jest mowa w każdym rachunku sumienia podczas Mszy świętej. Musimy pamiętać o grzechu zaniechania.

Gdzie jest granica przyzwoitości? Gdzie jest granica uczynności? Czy jest nią danie jałmużny, czy też przyjęcie kogoś do domu? A może podzielenie z nim szaty, jak to robili niektórzy święci?

Nikt nie może o sobie powiedzieć, że zrobił dość, poza tymi, którzy zginęli, niosąc innym pomoc. Jedynie ci zrobili dość”.
Dlatego przez całe życie biegł. Bo cały czas pytał siebie: czy to już dość? Jakby za św. Pawłem chciał powtórzyć: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem”.

W ostatnich miesiącach zaczął tracić siły. Ale wciąż pracował i podróżował. W domu troskliwie opiekował się żoną, nieraz czuwał w nocy. Czuł, że musi zwolnić, ale nie potrafił. Książka do zredagowania, obrady kapituły Orderu Orła Białego, konsultacje polsko-niemieckie, obchody zakończenia II wojny na Westerplatte…

Dopiero Bóg musiał powiedzieć: dość. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2015