Bohaterowie czasów ostatecznych

Każda opowieść o losach Jana Karskiego i Władysława Bartoszewskiego jest historią o dwóch kwestiach fundamentalnych, bez których nie bylibyśmy ludźmi: sumieniu i śmierci.

18.04.2016

Czyta się kilka minut

Od lewej: Jan Karski podczas wizyty w Warszawie, 1993 r. Władysław Bartoszewski, lata 70. XX wieku / Fot. Krzysztof Wojciewski / FORUM; Danuta B. Łomaczewska / ARCH. RODZINNE WŁADYSŁAWA BARTOSZEWSKIEGO
Od lewej: Jan Karski podczas wizyty w Warszawie, 1993 r. Władysław Bartoszewski, lata 70. XX wieku / Fot. Krzysztof Wojciewski / FORUM; Danuta B. Łomaczewska / ARCH. RODZINNE WŁADYSŁAWA BARTOSZEWSKIEGO

 1. Jest lato 1942 r. Trwa niemiecka okupacja. W mieszkaniu na Żoliborzu spotyka się dwóch mężczyzn.

Pierwszy dobiega trzydziestki, jest „szczupły, wysportowany, zachowujący się jakoś tak po oficersku, w tamtych czasach dawało się uchwycić różnice w zachowaniu cywila i oficera. Jak by to zdefiniować? Naturalna pewność siebie? Wyniosła stanowczość? Rozkazujący ton? Wszystkiego po trosze”.


CZYTAJ CAŁY DODATEK BARTOSZEWSKI. KARSKI. MISTRZOWIE NA NOWY WIEK


Drugi mężczyzna ma zaledwie 20 lat. Chudy okularnik. Nigdy nie był nawet w harcerstwie. Kiedy w szkole koledzy biegali za piłką, wolał siedzieć w ławce i czytać książki. Gdy był jeszcze dzieckiem, i gdy zapytano go, kim chciałby być w przyszłości, odpowiedział: mężem córki Gebethnera albo Wolffa. Czyli właścicieli chyba najsłynniejszej księgarni przedwojennej Warszawy.

Ale jest też doświadczenie, które ich łączy. Zdążyli już się otrzeć o własną śmierć.
Ten pierwszy, wykonując kurierską misję dla Polskiego Państwa Podziemnego, wpadł w ręce Niemców. Na przesłuchaniu – w więzieniu w Preszowie na Słowacji – kopali i bili pięściami, pałką i pejczem: „Złamali mi żebra, złamali mi szczękę, wybili mi zęby. Bałem się, że wygadam. Ale ja jestem przezorny – opuszczając Nowy Sącz, do buta włożyłem zwyczajną żyletkę. Kiedy po kolejnym biciu przenieśli mnie do celi, gdy zapadła noc, zdjąłem but i zacząłem ciąć. Pamiętam, że krew zaczęła sikać, potem coraz mniej, a potem skrzepła i zemdlałem”.

Ten drugi trafił do obozu Auschwitz. Po trzech miesiącach był wrakiem: „Miałem na ciele ponad trzydzieści czyraków. Na brzuchu, udach, pod pachami, na piersiach, karku, na plecach. Ja byłem na samym dnie, u kresu sił. Miałem wysoką gorączkę, zapalenie płuc, odmrożone ręce. Nie mogłem już ustać na placu apelowym. Zemdlałem”.

Obu udało się wrócić do życia. Wkrótce połączy ich jeszcze jedno. Każdy na własną miarę będzie się starał zatrzymać coś, czego ludzkość dotychczas nie widziała: śmierć na przemysłową skalę i zadawaną przemysłowymi metodami.

Ale latem tamtego roku, gdy w warszawskim getcie trwa już tzw. wielka akcja likwidacyjna – nawet jeszcze przez myśl im nie przejdzie, że kiedyś w Ogrodzie Sprawiedliwych w Jerozolimie ich drzewka będą rosły zaledwie kilkadziesiąt metrów od siebie. I że otrzymają honorowe obywatelstwo Izraela, pierwszego żydowskiego państwa od czasów starożytnych.

Na razie w mieszkaniu na Żoliborzu trwa ważny test. Starszy mężczyzna sprawdza, czy młodszemu można zaufać i dopuścić go do konspiracji. Siedzi na parapecie oparty o framugę i uważnie obserwuje ulicę Słowackiego. Jednocześnie zadaje pytania.

Odpowiedzi są satysfakcjonujące. Młodszy, Władysław Bartoszewski, wkrótce złoży przysięgę w AK i włączy się w tworzenie Rady Pomocy Żydom „Żegota”. Starszy, Jan Kozielewski vel Karski, wyruszy z kolejną tajną misją na Zachód, żeby m.in. alarmować świat o Zagładzie Żydów.

Po raz kolejny twarzą w twarz spotkają się dopiero 35 lat później – w 1977 r., w Stanach Zjednoczonych.

2. 1994 r., w liście na 80. urodziny Karskiego Bartoszewski przypomniał słowa jubilata: „Rząd Polski w Londynie zrobił wszystko, co mógł, by pomóc Żydom. Tyle że rząd ten był bezsilny nie tylko w sprawie pomocy Żydom, ale także w sprawie ocalenia niepodległości swego własnego kraju”.

Bartoszewski pisał do Karskiego: „I ja tak odczuwam i oceniam jako historyk, ale równocześnie nie zadowala mnie to jako człowieka. Myślę, że i to nas łączy. No cóż, przyjdzie dożyć swych dni ze świadomością, że żyliśmy w »ciekawych czasach«, znaliśmy wielu niezwykłych ludzi i na ile umieliśmy, nie byliśmy bierni.

Cenię Pana i odczuwam z Panem pewną dodatkową – w stosunku do wielu innych osób, jakie cenię – więź specjalną: było nam obu dane uczestniczyć w sprawach bardzo nietypowych dla wielu ludzi naszego środowiska inteligenckiego owych czasów w walce o prawdziwą Polskę i o sumienia ludzkie. Serdecznie Pana pozdrawiam – Władysław Bartoszewski”.

3. Coś jednak ich też dzieli. Zetknięcie ze śmiercią totalną, z jądrem ciemności XX wieku – pozostawiło w każdym inny ślad.

Karskiemu historia przydzieliła tragiczną rolę Kasandry – posłańca, który miał zmobilizować wolny świat do ratowania Żydów. Jego misja zakończyła się jednak porażką. Oczywiście nie miał najmniejszych powodów, żeby winić za to siebie, ale...
Mówiąc o Karskim, z reguły przywołuje się – jako scenę symboliczną – jego spotkanie z amerykańskim prezydentem Franklinem Delano Rooseveltem w lipcu 1943 r. Polski emisariusz mówił, że do chwili jego wyjazdu z kraju zamordowano już niemal dwa miliony Żydów: „Zostałem poinstruowany przez przywódców żydowskiego podziemia, żeby powiedzieć brytyjskim i amerykańskim władzom wojskowym, że Niemców mogą powstrzymać tylko represje, na przykład masowe bombardowania niemieckich miast lub wybranych obiektów tradycyjnie otaczanych czcią przez ludność niemiecką”.

Alianci powinni też – referował Karski – m.in. ogłosić formalną deklarację, że ich strategia wojenna obejmuje powstrzymanie Zagłady. Ale Roosevelt zmienia temat...
Jednak może jeszcze tragiczniejsze jest jego spotkanie o kilka miesięcy wcześniejsze: w siedzibie polskiego rządu w londyńskim Stratton House ze Szmulem Zygielbojmem.

Ten żydowski polityk w międzywojennej Polsce, a wtedy członek Rady Narodowej (organu doradczego przy władzach RP na emigracji) nie okazywał Karskiemu serdeczności: „cały spięty, chodził nerwowo po pokoju, przerywał mu co chwila, mówiąc, że wszystko o losie polskich Żydów już wie. A gdy Karski przyznał, że z żadnym z napotkanych mieszkańców getta nie rozmawiał, Zygielbojm wyraźnie stracił panowanie nad sobą. Karski chciał wyjść, Zygielbojm na to jednak nie pozwolił i w końcu zapytał, co ma zrobić wobec tych tragicznych wieści z kraju”.

Karskiemu też trudno się opanować. Z bezwzględną szczerością cytuje słowa, które w Warszawie usłyszał od Leona Feinera z Bundu: „Żydzi umierają. Żydów już nie będzie. Jaki jest sens posiadania żydowskich przywódców? Niech Żydzi idą do najważniejszych oficerów, oficerów alianckich. Niech żądają. Jeśli ci odmówią, niech wyjdą. Niech pozostaną na zewnątrz. Niech odmówią picia. Niech odmówią jedzenia.

Niech umrą. Niech umierają powoli. Niech ludzkość to widzi. Może to zmieni ich sumienia”.

Zygielbojm wybucha. Woła, że to szaleństwo. Że jeżeli zacznie taką głodówkę, brytyjska policja zabierze go do domu wariatów. Mówi: jesteśmy bezradni... Wszyscy jesteśmy bezradni!

Po kilku miesiącach, 12 maja 1943 r., Zygielbojm popełni samobójstwo, trując się gazem. W książce historyka Andrzeja Żbikowskiego czytamy: „Ta dramatyczna rozmowa zapadła Karskiemu bardzo głęboko w serce, później wyrzucał sobie, że myślał wtedy jedynie o tym, czy zdąży na następne spotkanie. Nie opuszczała go myśl, że być może w jakiś sposób przyczynił się do samobójczej śmierci Zygielbojma”.
Gdy w 1981 r. Karski wystąpi z odczytem na konferencji z udziałem amerykańskich, angielskich i sowieckich żołnierzy wyzwalających obozy koncentracyjne – na zakończenie powie, że jego misja nie przyniosła żadnego efektu, bo nie uratowała ani jednego Żyda.

4. Oto paradoks: niekwestionowany bohater dręczony wyrzutami sumienia.

Ale Władysław Bartoszewski też nie był od tego wolny.

Gdy dyskutuje się o relacjach między Żydami a Polakami w czasie II wojny światowej, o ich moralnym wymiarze, warto przywołać słowa, które napisał on we wstępie do książki „Moja Jerozolima, mój Izrael”: „Na pytanie, czy ktoś zrobił dość dla ratowania Żydów w czasie wojny, jest jedna odpowiedź: nikt z nas nie zrobił dość, bo dla wierzącego chrześcijanina zrobić dość dla bliźniego zagrożonego utratą życia, to być gotowym do oddania za niego własnego życia.

Jeżeli zadajemy pytanie w tych kategoriach, w rozmowie politycznej czy historycznej, co to znaczy – dość, to mogę powiedzieć, że ja z pewnością nie zrobiłem wszystkiego.

Bo nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy jeszcze czegoś więcej nie mogłem zrobić. Mnie się wtedy wydawało, że nie umiem czy nie mogę; ale wcale nie jestem pewien, czy mi się tylko tak nie wydawało. I przypuszczam, że przy solidnym rachunku sumienia każdy wierzący człowiek, działający z pobudek religijnych, może powiedzieć, że obok grzechów myślą, mową i uczynkiem, jako katolik ma również grzechy zaniechania, a więc niedokonania pewnego czynu, którego mógłby dokonać. O tym jest mowa w każdym rachunku sumienia podczas mszy świętej. Musimy pamiętać o grzechu zaniechania.

Gdzie jest granica przyzwoitości? Gdzie jest granica uczynności? Czy jest nią danie jałmużny, czy też przyjęcie kogoś do domu? A może podzielenie z nim szaty, jak to robili niektórzy święci?

Nikt nie może sobie powiedzieć, że zrobił dość, poza tymi, którzy zginęli, niosąc innym pomoc. Jedynie ci zrobili dość”.

5. Powiedzieliśmy jednak, że coś ich dzieliło.

Doświadczenie bezradności – wynikające z fiaska misji, z którą ruszył z Polski okupowanej przez Niemców na Zachód – nadało myśleniu Karskiego cierpki posmak krytycyzmu i pesymizmu. U Bartoszewskiego na pierwszy plan wysunął się nieprawdopodobny wręcz aktywizm. Często mawiał: „Sytuacja jest zła, ale nie beznadziejna”. Jego życiowa postawa była połączeniem zdroworozsądkowego realizmu z ostrożnym, ale niezmordowanym optymizmem.

W książce „Polacy. Żydzi. Okupacja”, ukazującej się właśnie nakładem wydawnictwa Znak, we wprowadzającym do tego tomu wywiadzie Bartoszewski mówi w ostatnim zdaniu: „Ważne jest, żeby przeżyć do jutra, i coś jeszcze – jakiś zrobić figiel”. To na pewno nie był ton bliski Karskiemu.

Na rok przed jego śmiercią odwiedziliśmy z Bartoszewskim willę przy Grosser Wannsee w Berlinie, gdzie 20 stycznia 1942 r. przedstawiciele aparatu III Rzeszy zadecydowali o „ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej”. W protokole z konferencji zapisano, że plan eksterminacji dotyczy w sumie 11 milionów Żydów.
W pięknym ogrodzie wokół willi, nad jeziorem z widokiem na ciemną linię lasu, Bartoszewski usiadł na ławce. Zapytałem, co się z nim działo w styczniu 1942 r. Po chwili zastanowienia odparł dla siebie nietypowo, jednym krótkim zdaniem: „Ja wtedy byłem nikim”.

Faktycznie. Miał niespełna 20 lat. Zwolniony z Auschwitz w kwietniu 1941 r., długo i ciężko chorował. Poza przyjaźnią z harcerką Hanką Czaki i Wacławem Bojarskim oraz studiami z polonistyki na tajnych kompletach, właściwie nie miał kontaktów z konspiracją. Przeżywał głęboki kryzys wiary. Tego, co widział w Auschwitz, nie umiał pogodzić z tym, co wyniósł z rodzinnego domu, wyczytał z książek i nauczył się w katolickich szkołach.

Przełomem była spowiedź u ks. Jana Ziei. Bartoszewski często wracał we wspomnieniach do tego wydarzenia: „Jako spowiednik trafił mi do serca i do mózgu w fazie życia, w której nie znajdowałem sensu i planu. Potrafił dobrze zrozumieć moje pooświęcimskie rozterki, mocno zaakcentował ciążący na mnie obowiązek pomagania ludziom najnieszczęśliwszym i najbardziej dotkniętym okrucieństwem tego czasu – właśnie dlatego, że widziałem i wiem. Pamiętam do dziś, że na moje dość naiwne pytanie: cóż ja, młody człowiek bez środków materialnych, mogę konkretnie zrobić i jak szukać tych nieszczęśliwych, odpowiedział ze spokojną stanowczością: sami się znajdą, a robić masz wszystko, co będzie potrzeba”.

Ks. Zieja powtórzył jeszcze zdanie, które stało się drogowskazem na długie życie jego penitenta: „Tylko nie przejdź obojętnie, tylko nie przejdź obojętnie...”.

I rzeczywiście losy Bartoszewskiego nabierają tempa: działalność w podziemnym Froncie Odrodzenia Polski, w AK, Żegocie, Delegaturze Rządu, udział w Powstaniu Warszawskim... To droga z dna beznadziei i rozpaczy do świata szlachetnych sensów i czynów.

Karskiego los i historia obciążyły wędrówką w kierunku odwrotnym: od emisariusza Polskiego Państwa Podziemnego, przyjmowanego na alianckich salonach Londynu i Waszyngtonu, od autora bestselleru „Story of a Secret State”, wydanego w USA w 1944 r. i sprzedanego w kilkuset tysiącach egzemplarzy – do człowieka dręczonego świadomością, że wszystko było na nic.

6. Gdy Karski udzielał głośnego wywiadu Claude’owi Lanzmannowi do trwającego niemal dziesięć godzin filmu dokumentalnego „Shoah” – płakał.

Bartoszewskiego nigdy nie widziałem płaczącego. Raz jeden, gdy w 2015 r. nagrywaliśmy jego opowieść o Auschwitz – jak się okazało, na dziesięć dni przed jego śmiercią – zobaczyłem w jego oku słaby refleks łzy. Gdy na pytanie, czy z obozu można wyjść, czy też w głębi duszy tkwi się tam do końca życia, odparł po namyśle: „Mimo wszystko czuję się uprzywilejowany, że... nie zwariowałem”.

7. W zbiorze kazań zmarłego niedawno ks. Jana Kaczkowskiego jest tekst poświęcony opisowi Sądu Ostatecznego u św. Mateusza, ze słynną serią pytań o uczynki miłosierdzia wobec bliźnich. Twórca puckiego hospicjum tak komentował wspomnianą Ewangelię: „Ona jest jasna. Pokazuje, jak w życiu powinniśmy postępować. To, co może nam umknęło, to różnica w zdolnościach intelektualnych sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Można powiedzieć, że ci niesprawiedliwi byli o wiele mądrzejsi od sprawiedliwych, bo natychmiast zapytali: kiedy widzieliśmy Cię, Panie, takim a takim, a nie usłużyliśmy Tobie? Nie mieli w sobie takiego odruchu bezwarunkowego: widzę nieszczęście – pomagam. Pewnie kalkulowali, czy to się opłaca”.

Tymczasem sprawiedliwi „działają niejako automatycznie, dobro mają wpisane w serce. Kiedy widzą potrzebującego człowieka, to nie przeliczają, nie kalkulują, tylko działają na poziomie własnego sumienia”.

8. O Karskim i Bartoszewskim można napisać wiele grubych tomów. Nawet tylko o ich poświęceniu dla spraw polskich czy osiągnięciach na polu historiografii i zachowania pamięci. Szukając jednak odpowiedzi na pytanie o tajemnicę ich człowieczeństwa, skupiamy się na Holokauście. Bo to sytuacja dramatycznie i radykalnie graniczna, przez co siłą rzeczy powiększa i wyostrza kontury czynów i postaw.

Może całą tę opowieść należałoby zacząć od ich dzieciństwa? Przypomnieć, że w kamienicy przy ul. Kilińskiego w Łodzi, gdzie mieszkał Karski, było wielu żydowskich współlokatorów? Bartoszewski z kolei mieszkał z rodzicami w Warszawie przy ul. Bielańskiej, gdzie – wyjąwszy pewnego sąsiada i Radziwiłłów z pobliskiego pałacu – byli jedynymi nie-Żydami w okolicy.

Ale powiedzieć, że dla obu Żydzi nie byli kimś obcym i dlatego poświęcili się ich ratowaniu – to powiedzieć zdecydowanie zbyt mało. Bez wątpienia trzeba jeszcze zauważyć, jak wielką rolę u początku ich drogi odgrywała wiara. Żarliwymi katolikami byli w czasach, gdy – jeszcze przed wojną – wielu myliło wiarę z krzykiem, z prawem do osądzania i rozliczania bliźnich, z walką przeciw innym i obcym. Karski i Bartoszewski woleli iść wąską ścieżką Ewangelii.

Nieprzypadkowo podczas okupacji spotkali się w kręgu katolickiego Frontu Odrodzenia Polski. Ta założona przez Zofię Kossak organizacja już jesienią 1943 r. stawiała na łamach pisma „Prawda” pytanie, jak nie dać się zainfekować nienawiścią do... wszystkich Niemców. Samą Zofię Kossak zresztą i Karski, i Bartoszewski podziwiali. Ten drugi wspominał z niedowierzaniem, jak podczas Powstania Warszawskiego spotkał pisarkę na ulicy w Śródmieściu. Zapytał o jej syna i córkę, na co matka odparła ze stoickim spokojem, że są na Starym Mieście pod dobrą opieką... Ale tam przecież jest piekło, pod czyją więc opieką? „Pod Bożą!” – wyjaśniła.

Szczere i piękne? Tak. Ale nie wyjaśnia, dlaczego w tamtych czasach Boża opieka nie uratowała półtora miliona pomordowanych żydowskich dzieci. Dlatego bliższe wydaje mi się poruszające credo Karskiego na wspomnianym już spotkaniu z żołnierzami w 1981 r. Nawiązując do swego małżeństwa z tancerką i choreografką Polą Nireńską, mówił: „Tak jak rodzina obecnej tu mojej żony, cała wymordowana w gettach czy obozach koncentracyjnych i piecach krematoryjnych, tak wszyscy zgładzeni Żydzi stali się moją rodziną. Ale ja jestem chrześcijańskim Żydem. Jestem praktykującym chrześcijaninem. Moja wiara każe mi mówić, że ludzkość popełniła drugi grzech pierworodny, dopuszczając do zagłady z nakazu lub zaniedbania, z samonarzuconej niewiedzy czy nieczułości, z egoizmu czy hipokryzji albo z zimnego wyrachowania. Ten grzech będzie prześladował ludzkość do końca świata. Prześladuje i mnie. Chcę, by tak zostało”.

9. To paradoks, ale może najważniejszym testamentem po Janie Karskim i Władysławie Bartoszewskim są wyrzuty sumienia, które nie pozwolą nam przejść obojętnie.

Bartoszewski zmarł 24 kwietnia 2015 r. Dokładnie w 101. urodziny Karskiego – i w setną rocznicę początku rzezi Ormian, pierwszego ludobójstwa XX wieku. ©

Cytaty pochodzą z książek: A. Żbikowski „Karski”; S.M. Jankowski „Karski. Raporty tajnego emisariusza”; M. Wierzyński „Emisariusz. Własnymi słowami” oraz książek W. Bartoszewskiego: „Środowisko naturalne. Korzenie”, „Życie trudne, lecz nie nudne”, „Polacy. Żydzi. Okupacja”, „Moja Jerozolima, mój Izrael” i „Mój Auschwitz”.
Autor jest publicystą, stałym autorem „Tygodnika”, sekretarzem Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2016