Zagubiona wśród zachwytów

Jhumpa Lahiri uznawana jest za jedną z kilku najważniejszych powieściopisarek współczesnego świata. W Polsce pozostaje najbardziej przeoczoną.

30.11.2015

Czyta się kilka minut

Jhumpa Lahiri / Fot. Beatrice Lundborg / SCANPIX / FORUM
Jhumpa Lahiri / Fot. Beatrice Lundborg / SCANPIX / FORUM

Właśnie ukazała się w Polsce jej ostatnia powieść. Tytuł otrzymała niefortunny – „Zagubieni wśród hiacyntów”. W USA, Europie i Azji znana jest jako „The Lowland” – najlepsza książka roku 2013. Była bestsellerem po obu stronach oceanu, dostała nominacje do dwóch kluczowych wyróżnień – w Wielkiej Brytanii do Man Booker, w Stanach do National Book Award. Otrzymała też DSC – najhojniejszą nagrodę literacką Azji Południowej. Barack Obama wpisał książkę na listę swych wakacyjnych lektur, a później czytał ją z zachwytem na wysepce Martha’s Vineyard. W Białym Domu przypiął Jhumpie Lahiri, córce indyjskich Bengalczyków, medal National Humanities, przyznawany za wyjątkowe osiągnięcia w dziedzinie nauk humanistycznych. Wcześniej odznaczani nim byli m.in. Updike, Roth czy Oates. Obama wyróżnił Lahiri za „naświetlenie doświadczeń Amerykanów o indyjskich korzeniach poprzez przepięknie wykute narracje ukazujące wyobcowanie i przynależność”.

W Polsce nie ukazała się ani jedna recenzja jej najnowszej powieści, a i sprzedaż jest znikoma. Poza szybko przetłumaczonym i otoczonym pulitze-rową mgiełką zbiorem opowiadań „Tłumacz chorób” (Znak), także późniejsze jej książki – w świecie głośna, zekranizowana przez Mirę Nair powieść „Imiennik” (Prószyński i S-ka) oraz obsypany nagrodami zbiór opowiadań „Nieoswojona ziemia” (Albatros) – zostały przemilczane.

Rewolucja bez końca

„Zagubieni wśród hiacyntów” to druga w dorobku Lahiri powieść. Powstawała szesnaście lat. A właściwie od dnia, w którym mała Jhumpa (to rodzinny przydomek – autorka naprawdę nazywa się Nilanjana Sudeshna) podczas wizyty w domu dziadków w Kalkucie usłyszała tragiczną historię śmierci dwóch braci. Zostali zastrzeleni nieopodal, w sennej dzielnicy Tollygunge, na oczach swej rodziny, ponieważ zaangażowali się w ruch naksalitów – indyjskich maoistów, którzy w latach 60. pragnęli zwalczać biedę wzniecając rewolucję. Ruch wywodził się z małej wioski Naxalbari i rozpalił umysły studentów oraz części indyjskich elit. Był bezlitośnie tłumiony, ale działa do dziś, walcząc z władzą polityków i korporacji. I nadal określany jest jako największe zagrożenie dla bezpieczeństwa wewnętrznego Indii. Mieszkająca w Wielkiej Brytanii Arundhati Roy, autorka głośnej powieści „Bóg rzeczy małych” (Nagroda Bookera w 1997 r.), poświęciła naksalitom niedawną książkę „Indie rozdarte” (Wielka Litera).

Kalkuccy intelektualiści wciąż gromadzą się w dzielnicy uniwersyteckiej, przy College Street, by w Indian Coffee House dyskutować o polityce nad szklankami taniej kawy z lodem. Marksizm pozostaje tam ideologią nie tylko studiowaną, ale żywą i aktualną. Do niedawna w mieście rządziła Komunistyczna Partia Indii (Marksistowska), przez 34 lata wybierana w demokratycznych wyborach i popierana przez rolników, klasę średnią oraz ludzi wolnych zawodów. Lahiri odwiedzała tę rzeczywistość regularnie, najpierw jako dziewczynka, później jako autorka próbująca wyobrazić sobie dalsze losy pochłoniętych rewolucyjną gorączką bohaterów.

W jej opowieści bracia Subhash i Udayan są jak dwie strony monety. Starszy Subhash zawsze grzeczny, pasywny, chodzący w krok za odważniejszym i niepokornym Udayanem. W dzieciństwie razem przeskakiwali płot kolonialnego klubu golfowego zastrzeżonego dla uprzywilejowanych. Kradli piłki, żeby potem grać nimi na ulicach, na których królował egalitarny krykiet. To był ich pierwszy bunt przeciwko niesprawiedliwości. Później Udayan zostanie rewolucjonistą i zamachowcem, zginie młodo, zastrzelony przez policję. Subhash zabierze jego ciężarną żonę na akademickie przedmieścia do Rhode Island, spróbuje zbudować z nią rodzinę.

Lahiri stworzyła opowieść rozległą geograficznie i czasowo – z jednej dramatycznej chwili wyprowadza wielopokoleniową narrację, ukazuje zmagania ze skutkami zdarzenia sprzed dekad. Poruszająco przedstawia... utratę i poszukiwanie nowej tożsamości w zmienionym krajobrazie – zamiast bengalskich rozlewisk z hiacyntami, są obrazy przestronnych plaż nad Atlantykiem. Prowadzi opowieść przez pół wieku, w tle prywatnych doznań jej bohaterów rozwijają się kryzysy kapitalizmu, globalne dylematy i ekologia.

„Zagubionych” pisała w Rzymie. Po raz pierwszy czuła się jak jej bohaterowie – mieszkała w obcym kraju. Przez dwadzieścia lat uczyła się włoskiego, trzy lata temu zamieszkała na Zatybrzu z mężem, szefem latynoamerykańskiej edycji magazynu „Time”, oraz dwójką dzieci. Zaczęła pisać po włosku, niedawno ukazały się w USA jej eseje „In altre parole (z włoskiego: „Innymi słowy”). Tworzenie w obcym języku porównuje do pisania lewą ręką. Mówi, że ją wyzwoliło, pozwoliło zaznać radości niedoskonałego pisarstwa. To faktycznie nowość dla autorki uchodzącej za perfekcjonistkę o mniszej konsekwencji.

Mały wycinek świata

Urodziła się w 1967 r. w Londynie. Jej ojciec opuścił z matką Kalkutę, by po krótkim pobycie w Anglii przenieść się do Massachusetts. Pracował tam w bibliotece w MIT, ma tytuł profesorski. Matka zajmowała się domem, a w bardziej dobitnej relacji Lahiri: całe lata spędziła w samotności, nie zdołała zaadaptować się do amerykańskich realiów.

Lahiri ukończyła kilka fakultetów na uniwersytecie w Bostonie, zrobiła doktorat, po czym wyjechała na niespełna roczne stypendium do Provincetown. Tam wciąż nieśmiała, trzymająca się z boku, dostała wsparcie i zachętę do pisania. Z kontraktem wydawniczym i ukończonym zbiorem opowiadań wyruszyła do Nowego Jorku. Miała trzydzieści dwa lata. Nagle wszystko potoczyło się błyskawicznie.

Debiutowała w ostatnich miesiącach ubiegłego stulecia, na rok przed Zadie Smith. W 2000 r. obie objawiły się literackiemu światu, wywołując sensację i zapowiadając stulecie migracji. Zaledwie 20-letnia Smith, urodzona w Europie córka Jamajki i Brytyjczyka, zachwyciła powieścią „Białe zęby”, ukazującą wieloetniczny Londyn. W tym samym czasie Lahiri dokonała niemożliwego – za debiutancki zbiór opowiadań zatytułowany „Tłumacz chorób”, poświęcony indyjskim przybyszom do USA, otrzymała Nagrodę Pulitzera, rzadko przyznawaną za krótkie formy i debiuty. Dostała też nie mniej prestiżową nagrodę PEN/Hemingway od fundacji Ernesta Hemingwaya. Od tamtej pory każda jej publikacja zwraca uwagę literackich gremiów.

Istnieje być może prozaiczne wyjaśnienie braku zainteresowania jej pisarstwem w Polsce. To autorka konsekwentnie portretująca maleńki wycinek świata – ten, który sama zna. Jej literacką ojczyzną jest społeczność bengalskich inteligentów, którzy opuścili kalkucką mekkę nauk humanistycznych i przenieśli się na Wschodnie Wybrzeże USA, w okolice Bostonu czy Rhode Island, by spędzić życie jako doktoranci, profesorowie i wykładowcy prestiżowych uczelni. I jako ludzie wewnętrznie skonfliktowani, popełniający akty niewierności wobec swej ojczyzny, wielkiej kultury, języka, rytuałów i kuchni. Lahiri koncentruje się na specyficznym doświadczeniu konkretnej generacji emigrantów, którzy – jak jej rodzice – zostawili Indie nie z konieczności, a z wyboru. Ich dylematy zawierają się w pytaniach o to, czy uprawnione jest opuszczenie motywowane głodem wiedzy, pragnieniem lepszego życia, ciekawością. Podróżowali raczej jako dumni wysłannicy, z walizami wyładowanymi nadzieją i oczekiwaniami. A później uginali się pod ich ciężarem. Czytamy więc Lahiri, aby zrozumieć umysłowość i uczuciowość tych nomadów współczesności, którzy mają komfort dywagowania o swych decyzjach, przywilej wątpienia i rozważania niuansów związanych ze świado-mym i dobrowolnym uczestnictwem w globalnej wędrówce.

O migracji na serio

Realia ukazywane przez Lahiri są klasowo i etnicznie jednolite, podlegają sztywnym regułom i określonym napięciom, podobnie jak w powieściach Jane Austen czy filmach Woody’ego Allena, którzy przecież zyskali sławę uniwersalną. Lahiri także pisze o indywidualnych motywacjach, utratach i przemianach ludzi uprzywilejowanych, i właśnie dzięki temu najlepiej dociera do skrywanych warstw imigracji – wytrącenia, osadzenia, przemiany tożsamości. Jest w swych obserwacjach przenikliwa, skupiona i bardzo serio. To odróżnia ją od pisarstwa innych, u nas głośniejszych autorów „prozy emigracyjnej” (Lahiri podważa zasadność tego terminu, uważa całą literaturę amerykańską za tworzoną przez emigrantów), jak Salman Rushdie,V.S. Naipaul, Hanif Kureishi czy Zadie Smith. Autorka dystansuje się od mówienia w imieniu zbiorowości. Nie reprezentuje zjawisk społecznych, wielkich procesów, nigdy nie brała udziału w sporach autorów postkolonialnych.

Od gwiazdorskiej grupy pisarzy-emigrantów odróżnia ją jeszcze jedno: brak poczucia humoru. Ona nie ironizuje, nie bierze swych bohaterów w nawias, jest wobec czytelników bezlitosna – sprawia ból, przynosi smutek obnażając nierozwiązywalne dylematy, konfrontuje z niemożliwym. Jej pisarstwo łatwo przyrównać do jej urody i sposobu bycia. Lahiri ma szlachetne rysy, mówi cicho i w ogromnym skupieniu, wyraża się starannie i wyrafinowanie.

Przemilczany koszt podróży

Jako dziecko imigrantów czuła się podwójnie nielojalna – wobec Indii, gdy w szkole studiowała literaturę amerykańską, i wobec Ameryki, gdy w domu jadła ryż palcami, rozmawiając z rodziną po bengalsku. Ale należy do pierwszego pokolenia, które naprawdę przeniknęło do kultury USA i zaczęło ją współtworzyć. Nie powie o sobie jednak, że jest Amerykanką. Ma dwa paszporty, wzięła tradycyjny, ceremonialny ślub w Kalkucie. Dopiero we Włoszech uwolniła się od indyjsko-amerykańskiego konfliktu i poczuła, że jest u siebie. Zachowała rzymskie mieszkanie, ale znów się przeniosła – wykłada teraz literaturę porównawczą w Princeton. Należy do indyjskiej diaspory, najprężniej rozwijającej się i najszybciej awansującej społecznie grupy etnicznej w Stanach. Do ludzi, którzy w wielu wymiarach przezwyciężyli dysproporcje wynikające z emigranckiego losu, dołączając do zwycięzców.

W czasie przesłoniętym lękami migracyjnymi warto czytać Lahiri właśnie jako rewers apokaliptycznych wizji. Jako przypowieść o przybyszach, którzy poszerzają nową rzeczywistość, wnosząc do niej własną kulturę i wiedzę. Ale także jako hołd złożony ich prywatnym, przeżywanym bez rozgłosu cierpieniom. W publicystycznym lamencie nad kryzysem Europy ten ulotny aspekt pomijamy tak samo jak subtelną twórczość Jhumpy Lahiri. ©

Jhumpa Lahiri „Zagubieni wśród hiacyntów”, przeł. Maria Olejniczak-Skarsgård, Albatros, Warszawa 2015

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2015