Zabawkowa tarcza

Po kolorowej czołówce, pyszniącej się pocztówkowymi kadrami z dzisiejszym Belfastem, Kenneth Branagh rozwija zupełnie odmienną stylistycznie taśmę pamięci.

14.02.2022

Czyta się kilka minut

Jamie Dornan i Jude Hill w filmie „Belfast" / MATERIAŁY PRASOWE
Jamie Dornan i Jude Hill w filmie „Belfast" / MATERIAŁY PRASOWE

Dzieciństwo Kennetha Branagha musiało pachnieć sączonym przez ojca guinnessem, „biologicznym” proszkiem Omo i typowym irlandzkim śniadaniem, które drastycznie podnosiło poziom cholesterolu. Ale tamten czas miał także zapach prochu, czy raczej butelek z benzyną, jakimi w „Belfaście” sąsiedzi obrzucają domy innych sąsiadów. Budują więc ten film wspomnienia i beztroskie, i równocześnie traumatyczne, sentymentalne i bolesne, dziecięco uproszczone i zarazem dorośle ambiwalentne. Najlepszy bywa wtedy, kiedy zgrabnie balansuje między zabawą pośród ulicznych zasieków w robotniczej dzielnicy i kolejnym „lądowaniem na Księżycu”. Bo tak wyglądało dorastanie w stolicy Irlandii Północnej.

Latem 1969 roku była ona miejscem przeklętym, zapętlonym w bratobójczej walce, a jej kolejna odsłona, trwająca prawie trzydzieści lat, dopiero się rozpoczęła. Reżyser powraca do rodzinnych pieleszy w butach niesfornego dziewięciolatka o imieniu Buddy (w tej roli sympatyczny Jude Hill), do tego uzbrojony w samodzielnie skonstruowaną latarnię magiczną. Albowiem wzorem Felliniego, Bergmana, Tornatorego i ostatnio Sorrentina buduje Branagh na ekranie własną prywatną mitologię. Ów zbiorowy mit miasta współtworzą urodzeni w Irlandii członkowie ekipy i obsady, na czele z Judi Dench w roli babci i Vanem Morrisonem, którego piosenki słychać w tle. Aż siedem nominacji do Oscara, włącznie z najważniejszą, świadczy o tym, że reżyserowi udało się poruszyć jakieś czułe struny i to niekoniecznie w widzach związanych emocjonalnie z przywoływanym czasem, miejscem i tematem. Najwyraźniej potrzebujemy schronić się w przeszłości, choćby tej głośnej od bomb. Byle spowiła ją urokliwa mgiełka.

Zwłaszcza że po kolorowej czołówce pyszniącej się pocztówkowymi kadrami z dzisiejszym Belfastem rozwija reżyser taśmę pamięci, zupełnie odmienną stylistycznie. Czarno-białe zdjęcia Harisa Zam­barloukosa uszlachetniają i zarazem oswajają przeszłość, a jednocześnie pozwalają dostrzec w niej różne odcienie szarości. Kiedy w jednej z pierwszych scen filmu unioniści atakują mieszkających na tej samej ulicy katolików, perspektywa przerażonego dziecka jest równocześnie perspektywą ulsterskiego protestanta, którego rodzina odmawia wzięcia udziału w plemiennym konflikcie polityczno-religijnym. Lecz w ówczesnym Belfaście panuje zasada „kto nie z nami, ten przeciw nam”, toteż rodzice ­Buddy’ego coraz poważniej myślą o opuszczeniu miasta. Zresztą ojciec ­(Jamie Dornan) od lat pracuje w Anglii, by wyciągnąć familię z rosnących długów. Poza tym Irlandczycy, jak mówi żartem ciotka głównego bohatera, „mają migrację we krwi – inaczej nie byłoby na świecie pubów”. O cierpieniach i upokorzeniach związanych z przeprowadzką w obce strony usłyszymy dopiero później. Bo przecież „Belfast” jest nade wszystko historią opowiedzianą przez „wyjechanych”. Nostalgiczną i pozbawioną resentymentu czy zapiekłości, unikającą zbyt łatwych podziałów na „ich” i „nas”.

Właśnie ta dziecięca, nieco łotrzykowska optyka każe dostrzec w tamtej nienawiści cały jej absurd (patrz: dywagacje w rodzaju „jak odróżnić protestanta od katolika”). Służy również usprawiedliwieniu banału – wszystko bowiem, co brzmi w tym filmie naiwnie, można uznać za rozmowę dorosłych przepuszczoną przez chłonne i płoche dziecięce ucho. Bywa, że owa dziecięcość nawet ratuje życie. Gdy chłopiec wraz z matką (Caitríona Balfe) znajduje się przypadkiem w grupie atakowanych, przed kamieniami chroni ich… zabawkowa tarcza – choć pewnie wedle pastora była to ręka Boga. Branagh bawi się także przewrotną naturą dziecięcych wspomnień. Wydarzenia ciężkiego kalibru bezpośrednio sąsiadują z zabawą; przemoc spotyka się z rubasznym humorem. Temu, co zdarzyło się naprawdę, towarzyszą fantazje, wyimki z kościelnych kazań i dziadkowych mądrości czy kolorowe fragmenty obejrzanych niegdyś hollywoodzkich przebojów. Zwłaszcza klasycznych westernów, gdzie zawsze było wiadomo, kto jest tym dobrym, a kto nie. W „Belfaście” takie myślenie kończy się w najlepszym razie plądrowaniem sklepów. Przed takim myśleniem chcieliby uciec z miasta rodzice Buddy’ego.

Belfast zdaje się tu miejscem w dużej mierze wyobrażonym, rok 1969 nie aspiruje do wizji historycznej ani do politycznego manifestu. Branagh napisał ten scenariusz, by pokazać, jak specyficzne środowisko (rodzinne, proletariackie, irlandzko-protestanckie) ukształtowało w nim człowieka i artystę, dziś już nie tylko brytyjskiego. W tym mistrza mowy angielskiej i jednego z ważniejszych adaptatorów Szekspira („Henryka V” nakręcił w wieku zaledwie 28 lat), uznanego za spadkobiercę sir Laurence’a Oliviera. Zdążył też odcisnąć swoje piętno na wysokobudżetowych widowiskach typu „Thor” Marvela, do czego w „Belfaście” znajdziemy maleńką aluzję, niejedyną tego typu. Za chwilę na polskie ekrany wejdzie kolejny jego lżejszy film, „Śmierć na Nilu”, na podstawie Agathy Christie, sequel „Morderstwa w Orient Ekspresie” z 2017 roku. 61-letni reżyser powoli staje się klasykiem, nic zatem dziwnego, że zawitał w końcu do swojego matecznika i lubi czasem zacytować sam siebie.

„Belfast” zrealizowany został w duchu nie tylko bardzo osobistym, ale literalnie wręcz ekumenicznym, co wynika – znowu – z zastosowanego na ekranie prostodusznego punktu widzenia i z tym akurat trudno polemizować. Trochę gorzej jest ze zmienną temperaturą filmu, jako że chwilami dociska on widza „hollywoodzkim” nastrojem albo porywa swą energią kinetyczną, lecz za chwilę luzuje swój emocjonalny uchwyt i zwalnia z zaangażowania. Branagh usilnie próbował zuniwersalizować irlandzki konflikt, ażeby łatwo było fabułę o zwalczających się plemionach przełożyć na bliższe nam kulturowo konteksty. Jednak w wywiadach mówi, że zrozumiał w pewnym momencie, iż tak naprawdę nakręcił po prostu film o utracie: swego domu, kraju, irlandzkiego akcentu, rodziny, sposobu życia… I w takim ujęciu „Belfast” rzeczywiście może poruszać – niczym rekonstrukcja przerwanego brutalnie, na różnych polach, wieku niewinności. Z pięknymi rodzicami, poczciwymi dziadkami, szkolnymi miłostkami i swojskim otoczeniem, które niemal z dnia na dziej stało się przestrzenią opresji. ©

BELFAST – reż. Kenneth Branagh. Prod. Wielka Brytania 2021. Dystryb. UIP. W kinach od 25 lutego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2022