Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W kraju naszym słowo „rebeliant” jest od pokoleń komplementem: nigdy nie było dla tak nazywanych wyklęciem, a zawsze dumnym uświęceniem. Gdybyśmy tworzyli normalne, propaństwowe społeczeństwo, to owszem, można by zarzutem rebelianctwa jakąś jego część dotknąć. Wziąwszy jednak tutejszą mentalność, której twardym korzeniem jest gruntowna niechęć do państwa i jego instytucji, z parlamentem na czele, temu podobne wyklinanie jest wspaniałym i nieoczekiwanym prezentem. Zapewne wielu ludzi przez ostatnie lata pieszczących czule swą niepokorność kiśnie teraz w beczce zazdrości, że to nie im geniusz ćwierćwiecza zarzuca buntowniczość i kręcenie rebelii – została im rola ptysi ubranych w zrekonstruowane z plastiku zbroje husarskie.
Oderwijmy się jednak od szczegółu i wejdźmy na poziom wyższy, a mianowicie przypatrzmy się powszechnej u polityków naszych skłonności do robienia bliźnim na złość. To, że geniusz ćwierćwiecza wygłosił pierwszy raz od dawna jakiś komplement, nie przekreśla jego skłonności do dokuczania: zrobił to niechcący, a ów wyjątek potwierdza regułę.
Od dawna mieliśmy podejrzenie, że polityk polski w robieniu ludziom na złość się kształci. W robieniu na złość się wprawia i wprawiony staje do jakby konkursu, a gdy go wygra, staje się pełnokrwistym, dyplomowanym politykiem polskim. Ten – za przeproszeniem – trend stał się regułą. Zważyć należy, że robienie na złość jest kompetencją szalenie niszową, to znaczy nie może się ona przydać w żadnym innym zawodzie. Gdyby – dajmy na to – piekarz wprawiał się w robieniu na złość swym klientom, nie ciesząc się z jakości swego pieczywa, a czesząc się podczas zagniatania ciasta, nie musiałby czekać wiele lat na łomot, bo stałoby się to niechybnie pierwszego dnia, zaraz po zmroku.
Weźmy jeszcze jeden przykład, nam najbliższy. Oto wyobraźmy sobie, że autor tego tu tekstu, na złość Redaktorom oraz Czytelnikom, pisałby teksty szalenie smutne i nudne. Że pisałby niezrozumiale, po to tylko, by poczuć wyższość i radość z powszechnego zezłoszczenia najszerszych rzesz czytelniczych RP. Otóż nie ma żadnych wątpliwości, że autor taki zostałby natychmiast odesłany taksówką, na koszt redakcji, do któregoś z tygodników autorów niezłomnych albo po prostu do Sejmu, ministerstwa kultury, wojny czy sprawiedliwości. Słowem: nie da się przytoczyć tu przykładu jakiegokolwiek zawodu, prócz polityka polskiego, w którym robienie bliźnim na złość jest wynagradzane i brzęczącą monetą, i prestiżem. Jest to osobliwość, której towarzyszy coś jeszcze, a mianowicie mina.
Gdy przyjrzymy się buziom polityków polskich robiących nam na złość, doznajemy olśnienia, że oto miny owe były już przez nas widziane. Niemal groteskowa marsowość tych oblicz odpowiada dokładnie temuż określeniu, są to bowiem miny wojenne. Jeżeli nas pamięć nie myli, ten rodzaj mimiki na użytek politykom uprawiającym dobrą zmianę opracował nieodżałowany Filippo Tommaso Marinetti, Włoch i twórca futuryzmu. Pewien jego ziomek wyćwiczył się wedle tej instrukcji i doprowadził ekspresję paszczą do absolutu. Wiadomo.
Zaiste, rzec tu jednak trzeba, że twarz włoska od polskiej nieco się różni, więc i marsowość oblicza rodzimego jest mniej śródziemnomorska. Różnią się owe pysie jako te pierogi ruskie od ravioli, jak opera od operetki – niby to samo, niby podobnie, ale nie do końca. Słowianin z włoską miną musi budzić zaintrygowanie mas, zważywszy że bułczaność jest zaprzeczeniem krogulczej ostrości. Mamy tu zatem pomieszanie światów, pomieszanie fizycznych możliwości, a owo pomieszanie wprawia widza w zasadnicze kłopoty w łapaniu konwencji. By zakończyć efektownie te rozważania, zauważmy, że bułka grająca na scenie żyletkę nigdy nie będzie żyletką grającą bułkę. ©℗