Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
„Bądź logosem swojego kosmosu” – taki dałbym tytuł swemu kursowi. Wymyśliłem to, łypiąc przez ramię na ekran towarzyszki podróży. Z czy do Krakowa – nie pamiętam, wszystkie dojazdy do redakcji zlewają mi się w jedną ciągłą obecność na magistrali, którą umilam sobie studiami etnograficznymi nad jej ludem, pracowicie klepiącym w laptopy. Z daleka omijam menedżerów branży IT, ci są najnudniejsi, marketingowców ze spożywki też już mam trochę dosyć – plany sprzedaży batoników przyprawiają o mdłości. Za to specjalistki z Big Pharma (bo to zawsze są kobiety) czasem łamią nudę prezentacją pigułki na zespół zaciśniętej pięści.
Tamtego poranka nie umiałem przypisać pasażerki do konkretnego plemienia, więc wiedziony badawczą chętką usadowiłem się pod właściwym kątem... i po dwóch godzinach wysiadłem uskrzydlony swoją codzienną wyjątkowością. Słowo to kojarzy mi się w ogóle jakoś bardzo kolejowo – ilekroć wsiądę do pociągu, słyszę bowiem, że dziś „wyjątkowo” nasz pociąg nie ciągnie Warsu. W dyrekcji InterCity musiała się zagnieździć ofiara coachingu, przekonana, że komunikacja polega na wypowiadaniu zaklęć, szkoda tylko, iż po piątej podróży jest dla każdego jasne, że wyjątkowość na torach oznacza regułę.
Otóż tak, w gronie ludzi regularnie podróżujących snuje się ta hiobowa wieść: Wars zniknął. Podobno wagony poszły do remontu. Tylko w pendolino część bufetowa jest wbudowana na sztywno, więc nie da się jej tak po prostu odpiąć, ale za to jest ciasna. Na śniadanie czy obiad załapią się ci, którzy zajmą stolik od razu na stacji początkowej. W innych pociągach, których jest wciąż większość, wagonu z bufetem po prostu nie ma, a korytarzami turla się bieda-wózek oferujący poczęstunek w postaci wody (mój ukochany, dowcipny warsowiec jeżdżący ekspresem Tatry lubi zakpić, że oferuje wodę z dobrego rocznika).
To rozczarowanie, zawód i złość, jaką odbieram od bliźnich, wskazuje na coś więcej niż tylko głód pasażera. Były bowiem Warsy także szalenie ważnym miejscem spotkań, przestrzenią szczególną w tym eksterytorialnym łańcuchu pudeł, pędzących „w chrzęście i łomocie żelaza”, jak pisał Parandowski w finale „Nieba w płomieniach” – kapitalnym przykładzie, że pociąg to egzystencjalna i dziejowa metafora. Zawieszenie biegu czasu w podróży może być dla niektórych udręką, najłatwiej pójść ją zagadać z przypadkowym współpasażerem. We wnętrzu, które próbuje tak bardzo udawać elegancką restaurację, że panuje w nim aura szemranej rewii ze striptizem. Albo – co w warsowych realiach było częstsze – w stojącym bufecie, gdzie zamiast czerwonego obrusu z wypaloną dziurą od papierosa jest laminowany blat.
Trzeba solennie podkreślić, że Wars ostatnimi czasy wyszlachetniał. Zyskał fikuśne lakierowane menu, w których zagościły rozmaite bruschetty. Na szczęście podstawa jadłospisu nadal jest słuszna i oczywista w takim miejscu: schabowy, pierogi, żurek. Kiedyś oprócz soli i pieprzu człowiek doprawiał sobie flaki ryzykiem, dziś to wszystko naprawdę jest dobre. Wielki mam szacunek dla ludzi umiejących zachować standard w tak ciasnej przestrzeni. Tyle się ostatnio namnożyło modnych food-trucków – a czymże jest kuchnia Warsu, jeśli nie food-truckiem właśnie, tyle że na żelaznych kołach?
W wolnej Polsce uczyniono wszystko, żeby kolejowe połączenia dalekobieżne stały się niszową rozrywką, dlatego częściej jeździmy samochodem. Nasze autostrady nigdy chyba się nie doczekają sieci tak dobrych i tanich restauracji, jak włoski Autogrill – zdumiewający dowód, że seryjna masówka może być apetyczna. Jedna z nielicznych zalet jazdy normalnymi drogami – to że wybór większy i można penetrować przydrożne budki i zajazdy, aż się stworzy w głowie obiadowa mapa Polski.
W czasach, kiedy do Berlina prowadziła koszmarna „dwójka”, czas podróży tak się ustawiało, żeby zaliczyć posiłek w małej ormiańskiej budce na wylocie z Łowicza (chyba mój pierwszy kontakt z Kaukazem) albo w barze Nevada koło Łagowa. Ten drugi przetrwał, dzięki tirom omijającym autostradę. Po Ormiance została dziura, jeśli ktoś wie, gdzie się przeniosła, niech napisze. Może będzie ją łatwiej znaleźć niż zaginione wagony Warsu. ©℗
Najbardziej abstrakcyjne doświadczenie miałem kiedyś w Umbrii, na drodze łączącej Perugię z Gubbio. W barze Il Turista, prostej budzie ze stołem pokrytym ceratą, podawali grzanki z truflami. Prawdziwymi, drobno siekanymi truflami zbieranymi w okolicznych zaroślach, które stanowią jedno z ważniejszych zagłębi tego rarytasu. My zaś spróbujmy uszlachetniać w nieskończony sposób opokę jadłospisów przydrożnych – pierogi. Po pierwsze ruskie: zamiast skwarek lub masła można przesmażyć je z solidną porcją drobno siekanych suszonych pomidorów, na oliwie wziętej z tego samego co pomidory słoika. Idealne połączenie. Z nietypowych farszów, mój ulubiony to wigilijna kasza jaglana. Kaszę po ugotowaniu mieszamy na ciepło z bardzo mocno przyrumienioną na oliwie cebulką i drobniutko krojoną suszoną śliwką. Jaglanka w ogóle świetnie pasuje jako wypełniacz z innymi składnikami. Na przykład pasztetem z wątróbek na sposób toskański: drobno siekamy szalotkę, seler i marchew, dusimy je na wolnym ogniu na oliwie. Dodajemy umyte, osuszone, pokrojone kurze wątróbki. Podsmażamy, aż się podrumienią, podlewamy oszczędnie czerwonym winem, odparowujemy, zalewamy bulionem i gotujemy na wolnym ogniu ok. 20 min. razem z wypłukanymi kaparami i anchois. Po wystudzeniu miksujemy. Toskańczycy jedzą je na grzankach ze swojego niejadalnego chleba bez soli, my możemy zmieszać z kaszą i nadziać swojskie pierogi.