Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Od 20 lat w Polsce zderzają się sprzeczne tendencje: z jednej strony transport publiczny zwija się, likwidując kolejne połączenia i linie. Ponieważ w Polsce, w przeciwieństwie do części krajów zamożniejszych (np. Wielkiej Brytanii), za grzech kolei czy PKS uznaje się deficytowość, cięcia będą postępowały. Z drugiej strony mobilność Polaków wzrosła - podróżujemy częściej, szybciej, strefa podmiejska wokół największych miast rozrasta się w szybkim tempie. Rosnące usamochodowienie kraju (według danych GUS w 2000 r. po naszych drogach jeździło niemal 10 mln samochodów, w 2007 r. liczba ta wzrosła do ponad 14 mln sztuk) nie tylko nie rozwiązuje wszystkich problemów, a wręcz generuje nowe. Pozostaje potężna grupa obywateli niepełnosprawnych komunikacyjnie: uczniów, ludzi starszych, chorych - niezmotoryzowanych z różnych przyczyn oraz poza zasięgiem PKP i PKS. Oni również muszą się przemieszczać. To głównie dla nich przeznaczony jest potężny rynek przewozów prywatnych, który wypełnił ziemię niczyją między transportem publicznym a samochodowym.
Powinniśmy być wdzięczni prywatnym przewoźnikom, bo to dzięki nim duża część Polaków może poruszać się po kraju. Gdyby nie te zdezelowane, brudne, wytłuszczone, niebezpieczne busy, podróżowanie byłoby znacznie bardziej uciążliwe niż obecnie. Gdyby choć część pasażerów środków transportu nazywanych w Warszawie wdzięcznie "burakowozami" przesiadła się do własnych aut, korki stałyby się jeszcze bardziej dolegliwe - nasze miasta nie są przygotowane na wzrastającą liczbę samochodów i, powiedzmy to wreszcie, nigdy nie będą. Dlatego, jako stały klient "burakowozów", będę bronił ich obecności, nawet jeśli jest to obecność byle jaka, nerwowa i przetłuszczona.
Zwykła podróż z Myślenic do Krakowa busem jest często sportem ekstremalnym, podejmowanym świadomie, bo przecież pasażerowie wiedzą, kiedy klocki hamulcowe nie działają, a obłożenie auta przekracza masę krytyczną. Taki stan rzeczy jest jednak pochodną stylu życia, jaki prowadzimy, oraz uporczywej walki z komunikacyjnym deficytem. W sektorze transportu prywatnego ta walka zmieniła się w patologię: ponieważ w przeciwieństwie do komunikacji publicznej, prywatny przewoźnik nie może liczyć na dopłatę za przejechany kilometr, żeby przetrwać, nie może pozwolić sobie na straty. Dlatego w godzinach szczytu upycha na jak najmniejszej przestrzeni jak największą liczbę pasażerów, dlatego jego kierowcy pracują po 12 godzin dziennie, dlatego też potencjalną konkurencję likwiduje czasem za pomocą gróźb karalnych. W sobotę, zamiast odpoczywać, myje auta, jego żona prowadzi księgowość, a syn odkurza wnętrza pojazdów. Wtedy interes zaczyna się opłacać.
Nasz transport prywatny to nic innego jak odpowiednik tanich linii. Miało nie być deficytu, więc nie ma. Jest za to zabawa z kalectwem i śmiercią.