Z niepewnej krainy

Quebec jest laboratorium nowego modelu państwa. Tu biurokracja panuje nad zatomizowanym światem bez cienia humanizmu. Mozaika rozpadła się na monady, które nie tworzą żadnego społeczeństwa.

18.03.2008

Czyta się kilka minut

Jak w całej Kanadzie przestrzeni jest w Quebecu tyle, że nie bardzo wiadomo, co z nią zrobić, szafować da się tym dobrem bez końca. Wszystkie łóżka, w których spałem, miały 2,40 m szerokości; można w nich, kładąc się wzdłuż, wszerz i po przekątnej, wyciszać wszelkie traumy wyniesione z M1, leczyć się z napadów duszności. Moje ulubione pytanie kierowane do przyjaciół z Montrealu dotyczyło najdalej wysuniętego miejsca na Północy, do którego udało im się dotrzeć. Wyciągaliśmy mapy, z dziecięcą lubością, psychospadkiem po Curwoodzie, Cooperze i Arkadym Fiedlerze, wypatrywałem granicy, za którą kończyły się drogi - dalej cała fura ziemi bez śladów człowieka, zwłaszcza białego. Pokazywali więc, o tu, kawałek za miastem Quebec, ten dwieście kilometrów, tamten, kiedyś, w młodości, trzysta. Nie znali własnych ubi leones, własnych ubi foki i morsy, i białe niedźwiedzie, ojczyzna - czy jak to nazwać - ujawniała tylko pierwszą twarz, miejsca właściwie już odkryte przez Jacquesa Cartiera na początku XVI w., reszta ciała pozostawała obca i nieznana.

Lakis i Doris wyemigrowali tu dosłownie za przestrzenią; przez ćwierć wieku mieszkali w 27 metrach i nie mogli już wytrzymać wchodzenia do kuchni na zmianę. Tu dostali od razu 110 metrów i pierwszymi rzeczami, jakie kupili, były king bed i stolnica. Odnoszę wrażenie, że mieszkają bardziej w tym mieszkaniu niż w samym Montrealu.

Zamknięci w etniczności

Niezła biografia, Lakis, inżynier dróg i mostów, za greckich pułkowników siedział w mamrze; później budował z żoną autostrady w Iranie. Któregoś dnia pojechali do Paryża, tam napisał książkę o Gombrowiczu i prawie 20 lat temu założył kosmopolityczne pismo literackie. Teraz prowadzi je dalej z Quebecu, na zawsze tu jednak nie osiądzie. Przyjechał być Quebejczykiem, zmuszają go, by pozostał Grekiem. Wśród wielu słów quebeckiej urzędniczej nowomowy nie znosi zwłaszcza słowa respect, którym bombardowano go na kursie dla nowych emigrantów. Doskonały obywatel Quebecu i Kanady, pouczano go, musi w pierwszym rzędzie szanować przynależność kulturową, etniczną i religijną innych. Mam być na zawsze Grekiem Zorbą, wścieka się Lakis, tańczyć greckie tańce w greckich kubraczkach, rozbijać talerze, po tym jak się już nażrę musaki i oliwek z Kalamaty, chętnie dadzą na to subwencje. Chcą mnie szanować i uwięzić w standardowym obrazie Greka. Ale my tu przyjechaliśmy przecież nie z szacunku dla naszej tradycji, a z braku szacunku. Dlaczego zamiast wzmacniać nasze pragnienie oddalenia się od ojczyzny, oderwania od dawnego życia, próbują załatać pęknięcie? Dlaczego nie chcą wykorzystać energii, jaka płynie z zerwania, którego dokonaliśmy? Lakis, stary utopista, chciałby, żeby Quebec przypominał nieco jego pismo, przez które przewinęli się pisarze ponad 40 narodowości: wspólnotę zjednaną miłością do sztuki, tworzącą się przez prawdziwą refleksję humanistyczną.

Przed dwudziestu laty w Quebecu istniał inny model "integracji", który przeciwstawiał się modelowi "multikulti" - federalnemu, pankanadyjskiemu. Władze Quebecu w trosce o zachowanie odrębności prowincji i wręcz jej przyszłości (ludność quebecka, wcześniej tak płodna, przestała się rozmnażać w łóżkach na 2,40) zmuszali przyjmowanych chętnie emigrantów do wejścia w społeczeństwo przez drzwi francuskości. Słynne prawo 101 narzuciło francuszczyznę jako język pierwszy, właściwie jedyny; oczekiwano od gości, że uszczelnią mury wioski Asterixa i wspólnie w referendum niepodległościowym zrzucą gorącą smołę na dywizje anglo­fońskie. Podczas gdy reszta Kanady hodowała już multikulturalną różnicę, wspierała nie jedną, a setki wiosek, posługiwała się pięknym słowem "mozaika", dbała, by Grek mazał wąs w tzatziki, a Włoch plątał się w spaghetti, Quebec cementował swą jaźń, jednoczył zbieraninę. Od tamtego czasu tendencje niepodległościowe, uśmierzone wywalczoną autonomią, mocno osłabły, zrobiło się ponowocześnie, czyli narodowo i etnicznie. Ponadetniczność stała się niezbyt poprawna, a quebecki integracjonizm zaczął brzydko pachnąć integryzmem. François, niegdyś dyrektor pisma "Liberté", pokazuje mi broszurkę Uniwersytetu Quebec w Montrealu, który proponuje nowy kurs roczny pod tytułem "Ja i Inny". Każde okno jest lustrem i vice versa, streszcza założenia kursu i chyba kpi. W czasie nauki zostanie wykazane, że wbrew pozorom ja jest w innym, a inny jest w ja. Jeśli porządnie pożłobisz swoje ja, znajdziesz w nim innego, a jeśli porządnie wpatrzysz się w innego, odnajdziesz swe ja.

Zdaniem François to pod wpływem nowych prądów ideowych, kładących nacisk na "inność" i "różnicę", imigracyjna polityka Quebecu stała się nie do obrony. W pragnieniu wchłonięcia i asymilacji przyjezdnych zaczęto dostrzegać rasistowski wręcz przejaw nietolerancji wobec "różnic" kulturowych. Frankofonów oskarżano coraz częściej o przemoc, a nawet sami poczuli się winni swej woli mocy nakazującej imigrantom porzucenie własnej kultury i podporządkowanie się kulturze dominującej; powoli zaczęli ustępować i poddawać się nowym wartościom: "szacunkowi", "otwartości". Dla Lakisa, apokaliptyka z natury, rzeczy mają się jeszcze gorzej: Quebec nie idzie za Kanadą anglofońską, on już ją wyprzedza. Quebec jest wedle niego futurystycznym laboratorium nowego modelu państwa, z kopciuszka stał się liderem nowej państwowości - pseudohumanistycznej biurokracji panującej nad rozproszonym, zatomizowanym światem pozbawionym jakiegokolwiek humanizmu; a owa sławetna mozaika to nic więcej jak zbiór samoistnych monad, które kompletnie się ze sobą nie komunikują i nie tworzą żadnego społeczeństwa.

Chcę go zaprosić do jakiejś knajpy, no trudno, etnicznej, przecież poza stekodajniami innych tu nie ma. Ale Lakis nie chadza do restauracji, gdyż z szacunku dla innych płuc w żadnym miejscu publicznym, ani nawet we własnym samochodzie, nie wolno już palić; nie odwiedza niemal nikogo, bo nikt nie pozwala mu zakurzyć w domu. Jak chce palić u ludzi, to idzie do Greków. Za bliską spełnienia uważa orwellowską scenkę nikotynową w najnowszym filmie Denysa Arcanda "Wiek ciemności": pracownicy centralnego urzędu w czasie przerwy wyciągają papierosy ze specjalnej skrytki i palą ukradkiem, rozglądając się na lewo i prawo. Niestety, nadjeżdża patrol i muszą uciekać, przemykając na czworakach pod ścianą niczym powstańcy. Na ulicach Montrealu widziałem przed budynkami takie skulone na mrozie (było -15) sylwetki kurzące pall malle szybko, rozpaczliwie, by chwytać w płuca więcej dymu niż zmrożonego tlenu.

W Quebecu u Arcanda

Biegnę w te pędy do kina, po słynnej, "kultowej" dla jajogłowych "Inwazji barbarzyńców", po wcześniejszym, u nas niewyświetlanym (ci sami aktorzy w tych samych rolach 20 lat wcześniej) "Zmierzchu imperium amerykańskiego", spodziewałem się dostać od Arcanda kolejną pigułkę quebeckości i taką dostaję, ale smakuje ona inaczej. Film jest inny od poprzednich; tamta quebeckość była samoswoja, nacechowana partykularyzmami, z ducha nieco francuska, ciut salonowa. Arcand opowiadał intelektualne dzieje pokolenia baby boomu, które przyszło na świat po to, by go zmieniać (François, jego przyjaciel i doradca, nazywa je "pokoleniem lirycznym"). W "Wieku ciemności", ponurej satyrze na ponowoczesność, zbiurokratyzowany, politycznie nadpoprawny Quebec staje się uniwersalny, powszechnie nijaki, ucieleśniający jeszcze lepiej niż inne kraje światową wszechpodobność. Bohater filmu jest urzędnikiem w merostwie; jego praca polega na przyjmowaniu skarg od pokrzywdzonych (przez prawo, przez sąsiadów, przez wypadki losowe) obywateli. Zawiłym językiem biurokratycznym wyjaśnia im, że nic nie można dla nich zrobić; za oficjalną humanistyczną fasadą, za idyllą "szacunku" i "otwartości" kryje się bezduszne piekło. W poczuciu klęski (własnego życia i życia społecznego) ucieka w fantazje, ale jego wyobraźnia też jest spętana i umie przetwarzać jedynie pulp fiction serwowaną przez masową kulturę. W fantazje ucieka zresztą całe quebeckie społeczeństwo: duża część filmu dzieje się podczas weekendowego turnieju rycerskiego, podczas którego zacni obywatele, żądni dawki jakiegoś autentycznego przeżycia, rekonstruują stereotypowe średniowieczne miasto - takie, jakie znają z filmów i komiksów.

W filmie Arcanda, na którym francuscy krytycy powiesili wszystkie możliwe psy, Quebec z prowincji lokalnej staje się no man’s landem bez właściwości, a francuskojęzyczna administracja agentem globalnej nijakości. Film jest bardzo dobry, ale uciekam nostalgicznie myślami do Quebecu quebeckiego, do Quebecu moich dziecięcych lektur, moich klisz i stereotypów (o żadnym przecież kraju tak gorąco nie marzyłem), Quebecu angielskich (niebieskich) i francuskich (czerwonych) żołnierzyków, które przestawiałem na dywanie; do Roberta Charlebois, gdy wygrywał Sopot (nawet François to pamięta, ten prowincjonalny głód sukcesu), melodycznie cedząc z dezynwolturą dandysa francuskie słowa i potrząsając swoją wielką fryzurą zwaną przez całą Polskę "mufką".

Trzeba jazdy do miasta Quebec, by zanurzyć się na powrót w tej niepokojącej aporetycznej lokalności, której najbardziej znaną definicję dał niegdyś pisarz Jacques Ferron, nazywając Quebec pays incertain, krainą niepewną. Prawie trzysta kilometrów podróży przez śnieżną równinę zamyka wyobraźnię na kształty; czy tu, w tej bieli, coś jeszcze może się zdarzyć, czy coś jeszcze przed kołem polarnym może tu wyrosnąć? Miasto wygląda jak marzenie o Francji średniowiecznej, ogromny Château de Frontenac wyrasta pionowo, tylko dla orłów, i widziany z brzegów Rzeki Świętego Wawrzyńca (ileż razy pływało się po niej palcem), zdaje się niedostępny i tajemniczy, jakby krył w swych czeluściach samego świętego Graala. U podnóży w wąskich uliczkach kryją się kawiarnie, w jednej z nich zbierali się do niedawna - ten dawny paryski zwyczaj z Café Select przy Boulevard Saint-Germain już wygasł - quebeccy literaci, by ściubić stolik w stolik, najpierw w kajecikach, później na laptopach, swoje arcydzieła. Nad rzeką rozciągają się Pola Abrahama, gdzie w najsłynniejszej bitwie w dziejach Kanady francuskie oddziały generała Montcalma uległy wojsku generała Wolfe’a.

Niewiarygodna odyseja

Może i dobrze, mówi François, kraj się szybciej rozwinął, no i nie mieliśmy Rewolucji Francuskiej. Ma siedmioro rodzeństwa, typowa rodzina quebecka dawnej daty; w ciągu kilkudziesięciu lat ludność frankofońska z miliona na początku XX wieku wybiła się na sześć milionów; tę króliczą rozrodczość nazwano tu "zemstą kołysek" na angielskim okupancie. Angielski jest dla niego, profesora na anglofońskim uniwersytecie McGill w Montrealu, językiem obcym; oczywiście, zna go dobrze, ale eseju po angielsku nie umiałby napisać. Jego francuszczyzna jest natomiast wspaniała i przejrzyście kartezjańska. W młodości wydał opowieść "Niewiarygodna odyseja" o młodym mieszkańcu Quebecu, który wybiera się statkiem w podróż do Europy. Trzeciego dnia podróż się kończy, statek zastyga w krach na Zatoce Świętego Wawrzyńca. Akcja opowieści toczyć się będzie na nieruchomym pokładzie, gdzieś "między", między jednym lądem a drugim. Nieco później François napisał tekst "Europejska przystań", swoje credo. Mówił w nim najpierw o przestrzeni, z którą najbardziej się identyfikuje: to przestrzeń Weltliteratur, literatury światowej w rozumieniu Goethego. Ale do tak uniwersalnej przestrzeni droga prowadzić musi przez jakąś szczególną, osobistą przystań. Nie ma czegoś takiego jak przystań kanadyjska, twierdził François, istnieje tylko przystań europejska (francuska) i amerykańska. Ta druga jest dana, jej się nie wybiera; Stany są naturalnym środowiskiem, ku któremu Quebec podąża. Quebecki kontekst społeczno-kulturowy i ekonomiczny pozostaje nie tyle pod wpływem Stanów, co jest wprost przez nie tworzony, uwarunkowany we wszystkich przejawach; prawo ciężkości spycha nas w stronę Stanów i najmniejszy bezwład z mej strony (pisał François) automatycznie pogłębia moje uwikłanie w amerykańskiej sieci. Przystań francuska jest natomiast zadana, wymaga działania, przynosi pokusę oporu wobec uwarunkowań i wysiłek wykroczenia poza istniejący stan rzeczy, przeto odwołuje się wprost do pojęcia wolności. I ta trudna wolność, czyli wybór francuski, jest warta ryzyka. Ale François nigdy nie myślał o emigracji do Francji i rzadko do Francji jeździ; Francja jest mniej dla niego pierwotną ojczyzną, skarbnicą dziedzictwa, bardziej metafizyczną perspektywą, wobec której może określać swoje niedookreślenie.

Nie znam François zbyt długo, ale im bardziej się starzeje, tym wyraźniej dostrzegam coś nowego, innego w jego twarzy. Ród musiał gdzieś złapać po drodze indiańską czy nawet eskimoską krew, ciemne i focze, krągłe jak guziki oczy zamieniają się w coraz węższe szparki, gdy się śmieje. Jedna ciotka, wyznaje, była kompletnie skośnooka, jak nie z tej rodziny. Ale co, gdzie, jak - tego nikt nie wie i o tym się nie mówi; wszyscy potomkowie kolonizatorów mają ponoć nieco krwi "pierwszych narodów" (jak to się elegancko tu nazywa). W przekazach istnieją opowieści o znajdowanych nad ranem na progu domostw becikach podrzucanych przez Indianki, które umiłowali sobie na parę nocy biali traperzy. Siedzimy przy okrągłym stole, szukam moich bohaterów Mohikanów w twarzach obecnych, o, myślę, bociany długo latały nad wigwamami, zanim poszybowały do Montrealu zakładać ród André, świetnego pisarza, nawet w blondynach zaczynam dostrzegać Siedzące Bizony, mam przed sobą szczęśliwe dwa w jednym, obie opcje, w które wyprojektowałem w dzieciństwie swoje życie fantazmatyczne: indiańską i francuską.

Jest w tej quebeckiej kawiarni paru piszących, czuję się włożony w środek "Inwazji barbarzyńców"; te same przezabawne szmatki gadki, ze zbawienną ilością autoironii, która w Paryżu umarła wieki temu wraz z La Rochefoucauldem, teraz śmieją się z tej ostatniej bramki w meczu Kanada-ZSRR. No jednak, udało się, naciągnąłem ich na wspomnienia hokejowe, okazuje się, że istnieje jakaś wspólna Kanada angielsko-francuska, trzy tercje solidarności. Opowiadają, jakby to było dzisiaj, o wydarzeniu stulecia, meczach o panowanie nad światem, w 1972 r. z Ruskimi, strzelają nazwiskami, ten cholerny Tretiak, to był bramkarz. No i ostatnia decydująca o zwycięstwie Kanady bramka Paula Hendersona w ostatniej minucie siódmego meczu, szczerze mówiąc - śmieją się - niezbyt prawidłowa, nie każdy sędzia by uznał. Opowiadam o jedynym zwycięstwie naszych hokeistów ze sborną i czuję, że po paru dniach nabieram tego ich przekomicznego akcentu, przesuniętego wobec francuszczyzny do przodu, i jest to bardzo przyjemne odczucie, rodzaj radosnej obcości (no, jednak!) odkrytej w sobie.

Patrzę na nich, w większości dochodzą już do emerytury, napisali tyle książek i tekstów, w latach 60. byli parę razy na manifestacjach proquebeckich, zapewne głosowali za niepodległością Quebecu w obu referendach, trzeciego już chyba nie będzie; francuski, choć obowiązkowy w podstawówce, będzie stopniowo znikał (nowi emigranci wolą się uczyć angielskiego, a to oni będą siać przyszłe dzieje, zapełniać kołyski); patrzę na nich i delektuję się ich cieniutkim jak żyletka dowcipem, są już znużeni i od dawna pogodzeni - przedostatni Quebejczycy, myślę z przesadą i nadto poetycko - zresztą chyba dobrze jest im w niepewnym kraju, gdzie stali się sobą od bycia nikim.

Czyż to właśnie nie było tak urzekające w młodzieńczych lekturach Coopera i innych, wpatrywać się w wyrobisko tożsamości, gdzie nic nie zastyga, nic się nie staje identyczne, wszystko jest melancholijnie zagrożone zanikiem i przez to naznaczone szczególnym wdziękiem? Radio podaje akurat wiadomość, że Kanada zniosła dla nas wizy, wreszcie będzie można jeździć, by częściej spożywać dziecięce raje, otwierać w sobie Północ, fantazjować jak bohater Arcanda.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2008