Wzrost, nie zarost

Polsce, mimo politycznego chaosu, nie zagraża kryzys będący skutkiem ingerencji rządu w autonomiczne procesy rynkowe. Zagrożeniem jest natomiast takie odkształcenie ścieżki wzrostu gospodarczego, które doprowadzi do wolniejszej poprawy standardu życiowego obecnego i następnego pokolenia Polaków.

02.10.2006

Czyta się kilka minut

rys. M. Owczarek /
rys. M. Owczarek /

Przetasowania na scenie politycznej nie mają istotnego znaczenia dla gospodarki, przynajmniej w krótkim okresie. Jakie bowiem znaczenie dla kształtu przyszłorocznego budżetu może mieć zastąpienie w większościowej koalicji posła Leppera przez posła Wrzodaka, Samoobrony przez PSL albo ministra Kluzy przez minister Gilowską? Jakie znaczenie w ciągu najbliższych kilku kwartałów może mieć sprawowanie władzy przez mniejszościowy rząd PiS? Jakie znaczenie może dlań mieć nawet afera z nagraniami posłanki Beger? Wreszcie, jakie znaczenie mogą mieć ewentualne wybory parlamentarne w listopadzie? W każdym przypadku kształt polityki gospodarczej na najbliższy rok byłby zdeterminowany przez prowizorium budżetowe, zgodne z projektem przygotowanym przez rząd Jarosława Kaczyńskiego.

Warto natomiast z uwagą pochylić się nad największymi zagrożeniami, które, bez względu na trudny dziś do odgadnięcia wynik przesilenia politycznego związanego z rozpadem koalicji, mogą uniemożliwić naszej gospodarce w średnim okresie osiągnięcie trwałego i wysokiego tempa wzrostu w warunkach równowagi makroekonomicznej. Bez usunięcia wskazanych niżej przeszkód nie będzie możliwe zwiększenie konkurencyjności gospodarki, która jest podstawą eksportowego sukcesu kraju. Nie da się też szybko podnieść stopy życiowej, co jest najskuteczniejszym sposobem wyhamowania fali emigracji młodych i wykształconych Polaków.

Kryzys globalny: o nas bez nas

W zasadzie bez naszego udziału zaszkodzić nam może tylko kryzys o charakterze ponadregionalnym. Gospodarka globalna znajduje się dzisiaj w stanie głębokiej nierównowagi. Trzy czwarte amerykańskiego wzrostu finansowane jest przez inwestorów zagranicznych. Obrazowo rzecz ujmując, Chińczycy pozwalają Amerykanom konsumować więcej, niż wytwarza gospodarka USA, i jeszcze za to płacą, stając się posiadaczami coraz większej części amerykańskiego długu.

Przywracanie globalnej równowagi może się odbywać na dwa sposoby: po pierwsze - Stany Zjednoczone powinny mniej konsumować i więcej oszczędzać, a kraje azjatyckie powinny robić dokładnie na odwrót; po drugie - dostosowanie następuje poprzez kursy walutowe, osłabienie dolara i aprecjacja walut azjatyckich niweluje deficyt handlowy USA, ogranicza amerykańską konsumpcję, a zarazem wymusza dalsze podwyżki stóp procentowych. Obydwa te procesy już zachodzą.

Jestem umiarkowanym optymistą, jeśli chodzi o globalną nierównowagę. Uważam, że największe ryzyko lokuje się raczej w Chinach niż w Stanach. Przy czym obawy o gospodarkę chińską łączą się z tym, że powszechnie oczekiwana na Zachodzie aprecjacja yuana, poprzez wyhamowanie tempa wzrostu płac, doprowadzić może do deflacji. Przy obecnej kondycji sektora finansowego oznaczałoby to monstrualne problemy z opanowaniem nadmiernej płynności. Inaczej mówiąc: nie "twarde lądowanie" w USA, ale brak kontroli nad "przegrzaną" gospodarką chińską stanowi dziś prawdziwe wyzwanie w skali globalnej. Ze wszystkimi tego konsekwencjami również dla naszej gospodarki, wystawionej na kolejne fale odpływu i przypływu awersji inwestorów do ryzyka.

Krótkowzroczność polityków: sami sobie

Polsce, mimo politycznego chaosu, nie zagraża kryzys będący skutkiem ingerencji rządu w autonomiczne procesy rynkowe. Realnym zagrożeniem jest natomiast takie odkształcenie ścieżki wzrostu gospodarczego, które doprowadzi do wolniejszej poprawy standardu życiowego obecnego i następnego pokolenia Polaków. Układając listę zagrożeń, nie miałem na uwadze liberalnego i nieliberalnego podejścia do gospodarki. Chodziło mi o wykreślenie warunków brzegowych dla optymalnej polityki gospodarczej o horyzoncie wykraczającym poza najbliższe wybory samorządowe czy parlamentarne.

Zapamiętajmy: zdublowanie PKB zajmuje 21,5 roku przy średnim tempie wzrostu wynoszącym 3,25 proc., ale jeśli uronimy z tego tempa wzrostu ledwie zauważalne 0,25 pkt. proc., to dla podwojenia wielkości gospodarki będziemy potrzebować już dwóch lat więcej. Każde, nawet minimalne spowolnienie, działa na naszą niekorzyść. Trzeba zrobić wszystko, by temu zapobiec. Kłopot z takim ujęciem sprawy jest zawsze ten sam: jak przezwyciężyć krótkowzroczność polityków? Jak sprawić, żeby ich zainteresowanie permanentnymi wyborami nie ograniczało naszych szans? A tego właśnie doświadczamy obecnie, kiedy to nawet ponad pięcioprocentowe tempo wzrostu nie zdołało wykrzesać "woli politycznej", niezbędnej dla przeprowadzenia zmian strukturalnych w gospodarce. Polityków z pierwszych stron dzisiejszych gazet już nie będzie. Ale skutki ich działalności pozostaną.

Finanse publiczne: nasze podatki

Obszar finansów publicznych powinien być polem ponadpartyjnego kompromisu. Zrównoważony budżet, niski dług i niewielkie potrzeby pożyczkowe pozwalają rządowi zaciągać zobowiązania na korzystnych warunkach. Tymi pożyczkami sprawny rząd finansuje inwestycje. Dzięki temu wzrasta potencjał gospodarki. Bank centralny spokojniej patrzy na wysokie tempo bieżącego wzrostu. Malejąca relacja długu do PKB utwierdza inwestorów w przekonaniu, że w przyszłości możliwa jest obniżka podatków, co sprzyja poprawie klimatu inwestycyjnego. Mądry rząd nie może przysłużyć się lepiej sprawie wzrostu gospodarczego niż równoważąc finanse publiczne i przeznaczając na inwestycje rosnącą część wydatków budżetu. Mądry rząd nie powinien mieć zrozumienia dla sytuacji, gdy udział wydatków zdeterminowanych [takich, które budżet musi ponieść ze względu na obowiązujące prawo - red.], niezależnych od jego woli i finansujących bieżącą konsumpcję, rośnie do ponad 70 proc. wydatków budżetu ogółem. Wówczas wspieranie przez politykę fiskalną wzrostu staje się niebezpiecznym złudzeniem. Przedsiębiorcy, podatnicy, świadczeniobiorcy są za to narażeni na skutki nieopanowanego wzrostu deficytu w razie cyklicznego lub wywołanego szokiem zewnętrznym spowolnienia tempa wzrostu gospodarczego.

Same zapewnienia o "kotwicy budżetowej" nie wystarczą. Sytuacja, gdy deficyt nominalnie utrzymuje się na stałym poziomie lub nawet spada, a potrzeby pożyczkowe pomimo to rosną, nie należy wcale do rzadkości. Oznacza ona, że nie zostaje odwrócona tendencja do narastania długu publicznego w relacji do PKB. A wzrost długu przekreśla praktycznie szansę na obniżkę podatków w przyszłości. Wiarygodność dzisiejszych deklaracji o obniżce podatków za dwa lata oceniać trzeba nie na podstawie wyklepywanych bez zrozumienia formułek o nienaruszalności "kotwicy budżetowej", ale przez pryzmat potrzeb pożyczkowych budżetu.

"Wola polityczna": coś, czego zawsze brak

Trzeba mieć świadomość, że spełnienie dziś postulatów "wykorzystania owoców wzrostu", co oznaczać ma kolejne sztywne wydatki socjalne dokładane do tych dopiero co dołożonych, w świetle dostępnych prognoz rozwoju sytuacji w sferze realnej, w finansach publicznych, jak również wobec możliwej do przewidzenia reakcji banku centralnego, istotnie przybliżyłoby nas do "scenariusza węgierskiego". Projekt budżetu na 2007 r., proponujący realny wzrost wydatków ogółem o 6,4 proc., a transferów socjalnych realnie o 2,3 proc., stawia państwo i tak na krawędzi finansowych możliwości.

Postulat wprowadzenia w przyszłości drugiej, obok nominalnej wielkości deficytu, "kotwicy" limitującej wzrost wydatków budżetu ponad poziom inflacji zasługuje - jak sądzę - na słowo komentarza. Otóż przy wzroście w przyszłym roku wydatków zdeterminowanych o kolejne 2 pkt. proc., do 70 proc. wydatków ogółem, taka "kotwica" musiałaby oznaczać w roku 2008 nominalny spadek wydatków niezdeterminowanych w niemałej części budżetu. Utopijności takiego rozpaczliwego pomysłu na uporanie się z problemem tempa wzrostu wydatków doświadczył już Marek Belka, któremu nigdy nie udało się wprowadzić w życie reguły limitującej "inflacja + 1 proc.".

Trzeba jasno powiedzieć: i trzy "kotwice" nie wystarczą, jeśli politycy nie przestaną mnożyć wydatków zdeterminowanych, nakładając tym samym na podatników rosnące zobowiązania finansowe, bez względu na to, czy rok jest dla gospodarki dobry, czy zły. Mamy przy tym na dodatek do czynienia z kontynuacją niechlubnej tradycji złego adresowania rosnących transferów socjalnych, czego jaskrawym przykładem są najnowsze pozycje, włożone zgodnie przez nieistniejącą już dziś koalicję do projektu budżetu na 2007 r.

Wypada postawić retoryczne pytanie: skoro zabrakło "woli politycznej" dla rozpoczęcia naprawy finansów publicznych w idealnych warunkach makroekonomicznych (przy 5,5-procentowym tempie wzrostu, inflacji poniżej 1 proc., wynagrodzeniach rosnących o blisko 5 proc., spadającym bezrobociu, stabilnych stopach procentowych), kiedy na dodatek pełna władza znajdowała się w rękach większościowej koalicji, to jakie są szanse na ujawnienie się tej "woli", kiedy warunki makroekonomiczne i polityczne staną się mniej sprzyjające?

Prywatyzacja: największy skandal

Zahamowanie prywatyzacji jest groźne nie tylko dlatego, że własność państwowa kultywuje obecność polityków w gospodarce. I nie tylko dlatego, że Skarb Państwa jest złym właścicielem. Dla gospodarki ważne są też wpływy z prywatyzacji finansujące deficyt. Wysokość wpływów z tego źródła oddziałuje na wielkość potrzeb pożyczkowych państwa. Jeśli więc minister skarbu nie zapewni zaplanowanych wpływów z prywatyzacji, zmusi ministra finansów do większych emisji obligacji, a to może przynieść wzrost stóp procentowych. Za sprawą ograniczenia bądź powiększenia przychodów z prywatyzacji minister skarbu nie jest w stanie wpłynąć na wielkość deficytu. Może za to oddziaływać na ceny uzyskiwane przez ministra finansów ze sprzedaży skarbowych papierów wartościowych. A to jest tożsame z wpływem nie tylko na wysokość stóp procentowych, ale również na wielkość długu publicznego.

Minister skarbu, inaczej mówiąc, może więcej w sprawie rynkowych stóp niż bank centralny. Dobrze, żeby wiedzieli o tym politycy, którzy dla "wsparcia wzrostu" chcieliby zmienić ustawę o NBP.

Bank centralny: nasze pieniądze

Jeśli inwestorzy z rynku finansowego nisko oceniać będą niezależność banku centralnego, zażądają wyższej premii za ryzyko inwestowania w polskie aktywa. Tak będzie bez względu na to, jak nowelizację ustawy o NBP usprawiedliwiać będą przedstawiciele rządu. Stopień niezależności banku centralnego, jego wiarygodność i reputacja mają decydujący wpływ na poziom oczekiwań inflacyjnych. A od nich zależy m.in. presja na wzrost wynagrodzeń w gospodarce. Każda próba podporządkowania sobie banku przez władzę wykonawczą lub ustawodawczą powoduje zwiększenie ryzyka nierównowagi makroekonomicznej. Wpływa bowiem na wzrost rynkowych stóp procentowych, wzrost długu publicznego, wzrost oczekiwań inflacyjnych i wzrost inflacji płacowej. Na końcu tego łańcucha jest już tylko powszechny podatek inflacyjny. Dla dobra nas wszystkich trzeba utrzymać polityków w bezpiecznej odległości od banku centralnego i Rady Polityki Pieniężnej.

W tym miejscu warto wspomnieć, że obecne przesilenie polityczne z pewnością nie ułatwi wyboru nowego prezesa NBP. Kluczowym pytaniem staje się bowiem: jaka większość sejmowa miałaby poprzeć kandydata przedstawianego przez prezydenta?

Instytucje i prawo: sprawność państwa i wolność obywatelska

Bank centralny jest jedną z ważniejszych, ale nie jedyną przecież instytucją, od której sprawności zależy zrównoważony rozwój gospodarki. Sam rząd musi być mały. Uprawnienia decyzyjne dobrze delegowane. System kontroli sprawny. Regulatorzy efektywni. Korupcję skuteczniej od CBA wypleni przejrzyste prawo. Instytucjonalne aspekty wzrostu gospodarczego leżą odłogiem...

Skonsolidowany nadzór nad rynkiem finansowym powstaje z jasno określonym ideologicznym celem: nie dopuścić do konsolidacji i dominacji kapitału zagranicznego w poszczególnych segmentach rynku. Na przekór ogólnoświatowym trendom, gdzie konsolidacja ma charakter transgraniczny, w Polsce wznosi się instytucję, której głównym zadaniem ma być obrona rozdrobnienia i narodowej tożsamości sektora. Budowa ładu instytucjonalnego w Polsce nie może polegać wyłącznie na rozbudowie represji i mnożeniu przez państwo regulacji.

Euro: szansa

Celowe i świadome opóźnianie wejścia Polski do strefy euro oznacza trzy rzeczy: utrudnienia w dostępie do nieograniczonego zasobu tanich oszczędności zagranicznych, co jest niezbędne dla sfinansowania w Polsce inwestycji o dynamice 25-30 proc. rocznie; po drugie - utrzymywanie ryzyka kursowego, wskazywanego dziś jako jedna z głównych barier dla wzrostu przedsiębiorczości; wreszcie - groźbę dużej zmienności kursu: eksporterzy stają się poniekąd "ofiarami sukcesu" polskiej gospodarki, bo im lepsza polityka makroekonomiczna, tym szybsze tempo aprecjacji złotego, a wszystkie podmioty zależne od cen importowych lub posiadające zobowiązania denominowane w walutach obcych (kredyty hipoteczne) są z kolei bezwolnymi "ofiarami klęski", czyli drżą przed deprecjacją kursu (np. w następstwie wzrostu ryzyka politycznego po nieprzemyślanych wypowiedziach polityków).

"Obrona" złotego wymaga innych argumentów niż te z kanonu narodowej martyrologii. Nie wystarczy też odwołać się do zdezaktualizowanych w ubiegłym wieku podręczników makroekonomii, broniących archaicznych tez o "absorpcji za pomocą kursu walutowego szoków zewnętrznych" albo o "poprawie dzięki kursowi pozycji konkurencyjnej". To nie kursem, ale produktywnością buduje się dziś potęgę eksportową gospodarki.

Fundusze unijne: problem krótkiej kołdry

Zaniedbania w wielu dziedzinach (od infrastruktury po ochronę środowiska) są w Polsce tak gigantyczne, że kierowanie funduszy unijnych na tzw. ciężkie inwestycje nie budzi zastrzeżeń. A przecież warto zdawać sobie sprawę, że umacnianie pozycji konkurencyjnej wymaga kierowania funduszy na dziedziny prorozwojowe. Grecja z funduszy unijnych zbudowała autostrady, Irlandia najnowocześniejszy system elementarnej edukacji na świecie - pozycja konkurencyjna gospodarki irlandzkiej jest nieporównywalna z grecką. System edukacji, wyrównujący szanse, jest przy tym prawdziwym urzeczywistnieniem idei państwa solidarnego. Nie jest nim natomiast przeciwstawiany "Polsce liberalnej" utopijny i groźny system wyrównywania startu, gdzie jednostka ponadprzeciętna ściągana jest wszystkimi sposobami na ziemię. Liberalna gospodarka nie wyklucza solidarnego państwa. Będzie z nami źle, jeśli uwierzymy w tę nieprawdziwą, a tak uporczywie podsuwaną nam przed oczy antynomię.

Rynek pracy: rugowanie populizmu

Zamknięty i nieelastyczny rynek pracy, psucie systemu emerytalnego, w warunkach starzejącego się społeczeństwa, wykończyłyby każdą gospodarkę. Nie powinniśmy mieć żadnych zahamowań: jeśli chcemy swobody przepływu pracowników, musimy jak najszybciej i jak najszerzej otworzyć nasz rynek na pracowników spoza obszaru UE. Inaczej coraz dotkliwiej odczuwać będziemy negatywne skutki niedoborów na rynku pracy.

Ryzyko psucia przez państwo rynku pracy jest widoczne w krańcowych grupach wiekowych: bezrobocie wśród młodych zwiększa bezmyślne podnoszenie płacy minimalnej; wskaźnik zawodowo aktywnych skutecznie obniża tkwienie przy zbyt niskim i zróżnicowanym dla kobiet i mężczyzn wieku emerytalnym. A żadna reforma finansów publicznych nie ma szans w zderzeniu z sabotażem, jakim jest mnożenie przywilejów emerytalnych dla kolejnych grup zawodowych. Co z tego, że uda się z trudem złożyć przyszłoroczny budżet, skoro politycy przyznają prawo do wcześniejszych emerytur czterdziestu zawodom, rozsadzając wszystkie kolejne budżety po roku 2010?

E-government: tańsze sprawne państwo

Oszczędne państwo jest na ustach każdego oficjała. Rząd na oszczędnym państwie oszczędził już podobno kilkanaście milionów złotych. Ironia w kwestii telefonów komórkowych i samochodów jest w pełni usprawiedliwiona. Wszyscy wiedzą, że ministerstwa mnożą się w zależności od potrzeb koalicyjnych, podobnie jak posady wicepremierów. Trzeba domagać się wdrożenia jak najszybciej programu e-government. Pieniądze na ten cel są dobrą inwestycją w przyszłość. Lepszą niż becikowe.

Tymczasem elektroniczny obieg informacji i dokumentów - to najtańsze i najnowocześniejsze rozwiązanie problemu drogiej i nieefektywnej biurokracji - w wydaniu polskim wygląda tak, że nowelizacja ustawy o swobodzie gospodarczej, ze słynnym "jednym okienkiem", nie udźwignęła postulatu elektronicznej rejestracji przedsiębiorcy. Trzeba podkreślić, że nie będzie taniego państwa i nie będzie sprawnej administracji bez e-government. Żyjemy w epoce gospodarki globalnej. Internet, wbrew temu, co można usłyszeć od niektórych polskich polityków, nie służy głównie do propagowania pornografii.

***

Ta lista kwestii mających istotne znaczenie dla konkurencyjnej pozycji polskiej gospodarki nie jest z pewnością kompletna. Jedno wszakże jest pewne: przyszłość naszego kraju zależy bardziej od zdolności polityków do rozwiązania zarysowanych tu problemów niż od tego, co Lepper powiedział o Kaczyńskim lub odwrotnie.

Janusz Jankowiak jest głównym ekonomistą Polskiej Rady Biznesu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2006