W ogonie i na czele

Aktualna pozycja Polski wUE jest zasługą siły naszej gospodarki, dynamizmu pracowników iprzedsiębiorców. Udział państwa wbudowaniu tej pozycji jest marginalny.

06.04.2007

Czyta się kilka minut

rys. A. Pieniek /
rys. A. Pieniek /

Niedługo miną trzy lata od naszego debiutu w Unii Europejskiej. Dla jednych - dopiero. Dla innych - już. Wszystko zależy od perspektywy. Z punktu widzenia zjednoczonej Europy, świętującej właśnie uroczyście półwiecze narodzin, nasze trzy lata to ledwie raczkowanie, nauka poruszania się, mówienia, odnajdywania w gronie starych, dobrych znajomych. Czyli tyle, co nic.

Nam z kolei te trzy pierwsze lata w UE minęły jak z bicza strzelił. Do tego stopnia, że dziś w wielu badaniach ankietowych Polacy mylą datę wejścia do Unii, umieszczając ją w roku 2005, a zdarza się nawet, że w 2006. To pokazuje, jak słabo jeszcze zakotwiczone, jak świeże jest poczucie naszego współudziału w europejskim domu. Takie mylenie daty wejścia do Unii, podświadome skracanie naszego tam stażu, dobrze przy tym oddaje najważniejszy dziś, jak się wydaje, problem w relacjach Polski z resztą Unii.

Niby w środku, ale jakby trochę na zewnątrz

Otóż wielu z nas myśląc o Unii Europejskiej, postrzega ją wciąż jako byt wobec Polski zewnętrzny. Jest Polska i jest Unia. Jesteśmy my i są jacyś oni. I chociaż formalnie należymy do Unii Europejskiej już blisko trzy lata, to w sferze zbiorowej świadomości wciąż pozostaje ona dla większości z nas tworem egzogenicznym. Od myślenia kategoriami wspólnotowymi, od pojmowania zjednoczonej Europy jako dobra wspólnego Polaka, Niemca, Francuza, Portugalczyka, Greka i Rumuna, od myślenia "my Unia" - dzielą nas wciąż, jak się wydaje, całe lata świetlne.

Wciąż o coś z Unią walczymy, o coś się z nią potykamy. To coś to najczęściej definiowany przez polityków "interes narodowy". Nawet w tych nieczęstych przypadkach, gdy faktycznie - jak przy trudnych stosunkach z Rosją czy kwestii bezpieczeństwa energetycznego - chodzi nam o "interes wspólnotowy", nie sposób uniknąć wrażenia, że Polska jest wobec Unii bytem zewnętrznym, o odrębnych partykularnych interesach, o mocno akcentowanej w sferze wartości "polityce historycznej".

W znojnych bataliach, nieraz poważnych (jak o energię), a nieraz tragikomicznych (jak o zakaz promowania homoseksualizmu), ginie gdzieś z pola widzenia to, co jest solidnym fundamentem, na którym od lat wspiera się postęp europejskiej integracji. Mowa o pojmowaniu kompromisu jako narzędzia dla osiągania wspólnego celu.

W naszej tradycji politycznej tkwi wciąż coś wręcz przeciwnego. Premier, co prawda, zaklina się, że nasi politycy doskonale rozumieją mechanizm kompromisu, który jest kamieniem węgielnym Unii. Ale do kompromisu zdajemy się mieć nadal nieprzezwyciężony wstręt. Jakimkolwiek ustępstwom wobec partnerów w naszej tradycji towarzyszy dojmujące poczucie klęski. Oto trzeba było ustąpić pola. Zamiast, zgodnie z naszą wiekową tradycją, wbić przeciwnika (bo negocjujemy przecież z przeciwnikiem) głęboko w glebę, powlec go po majdanie na powrozie, a jak się nie da, to przynajmniej lec z honorem.

My wciąż chcemy w Unii krzewić jakąś misję. Ale nie jest to bynajmniej misja postmodernistyczna. Raczej ahistoryczna. Polska nie stała się, jak wielu oczekiwało przed kilkoma laty, rozsadnikiem nowych idei, nowych pomysłów na funkcjonowanie Unii Europejskiej w erze globalizacji. Po debiucie nie zaproponowaliśmy budowania knowledge economy, nie wnieśliśmy własnego wkładu intelektualnego w rewizję Strategii Lizbońskiej, nie zarzuciliśmy Komisji i Parlamentu rewelacyjnymi pomysłami na inwestowanie w kapitał ludzki. Nie byliśmy inicjatorami głównych kierunków zmian w strukturze kolejnych budżetów unijnych w najnowszej perspektywie finansowej. Miękko za to wpasowaliśmy się w zalegalizowany i ugruntowany system niesprawiedliwości, jakim jest Wspólna Polityka Rolna, co pozwala siedmiu procentom uprawnionych zgarniać u nas blisko połowę dotacji na rolnictwo.

Od Polski nie przyszły w pierwszych trzech latach członkostwa żadne istotne impulsy reformujące UE zgodnie z wyzwaniami XXI wieku. A takie oczekiwania towarzyszyły przecież na Zachodzie wielu dyskusjom poprzedzającym pierwszą po upadku komunizmu falę poszerzenia Unii. Dziś nikt już niczego od nas w Unii nie oczekuje. Może poza tym, byśmy w ramach "polityki godnościowej" przestali wiecznie mówić "nie", żebyśmy przestali się obrażać, odczytywać na posiedzeniach różnych unijnych gremiów instrukcje z monotonnie powtarzającym się refrenem: "Polska nie widzi potrzeby zajmowania w tej kwestii stanowiska...".

Przez trzy lata zdołaliśmy dobrze oswoić partnerów w Unii z naszą charakterystyczną skłonnością do transplantacji lokalnego, bardzo archaicznego sposobu uprawiania polityki na grunt międzynarodowy. A to się w Unii nie ma prawa udać. To się tam już nie przyjmie. Oni przez to przeszli w latach 60.-70. ubiegłego wieku.

Siłom i godnościom?

Już ładny kawał czasu temu kompromis stał się w UE wartością nadrzędną. Bez niego nigdy nie świętowalibyśmy półwiecza integracji, która zaczęła się od stali, a doszła - jak na razie - do etapu wspólnego europejskiego pieniądza. Unia długo i mozolnie dopracowywała się stanu obecnej równowagi między pojmowaniem interesu narodowego krajów członkowskich a interesem wspólnoty jako całości.

Można przypuszczać, że zinstytucjonalizowany przez państwo niechętny stosunek do kompromisu oraz idei liberalnej demokracji jest jednym z podstawowych powodów, dla których Polacy nie wypełnili nawet 30 proc. przypadającego nam nieformalnego parytetu przy obsadzaniu średnich i wyższych stanowisk w administracji unijnej.

Dziś, po trzech latach członkostwa, Polska jest na szczeblu instytucjonalnym praktycznie nieobecna w strukturach unijnych. Głębokie polityczne podziały w kraju przeniosły się na grunt unijny, ograniczając praktycznie do minimum wpływy lobby polskiego w KE. A takie lobby ma - powiedzą o tym wszędzie w Brukseli - podstawowe znaczenie dla budowania pozycji kraju w strukturach unijnych. Nie tupanie nogami, nie grożenie, nie obrażanie się, ale żmudne budowanie wielu polskich lobby, od Komisji poprzez Parlament aż po Europejski Bank Centralny, jest właściwym sposobem zadbania o to, by nasze wpływy w strukturach unijnych były na miarę naszych ambicji. Przykład Hiszpanów, pracowicie i niezwykle skutecznie, na zasadzie ponadpartyjnego konsensu, budujących latami swoją pozycję w strukturach UE, jest zdecydowanie poza naszym zasięgiem.

Warto jednak zapytać: jak to się stało, że Węgry - kraj w poważnych tarapatach, jeśli chodzi o równowagę makroekonomiczną, z wysoką inflacją, deficytem publicznym zbliżonym do 10 proc. PKB, o relatywnie niskim tempie wzrostu - stały się ulubieńcem KE, którym my - z naszymi rewelacyjnymi wynikami gospodarczymi - z całą pewnością nie jesteśmy?

Nikt w Brukseli nie widział Węgrów z marsowymi minami uprawiających "politykę godnościową" wobec komisarza Almunii. Ale - przynajmniej wedle mojej wiedzy - nikt też nie widział Węgrów na kolanach przed kolejnymi posiedzeniami ECOFIN. Za to, gdziekolwiek w KE się nie ruszyć, zawsze człowiek wpadnie na jakiegoś kompetentnego i uśmiechniętego przyjaźnie Węgra. Ostatnio zaś coraz więcej jest też Rumunów i Bułgarów. Prawdę mówiąc, nie ma dziś ani jednego kraju spośród nowych członków Unii, który miałby gorsze niż Polska notowania wśród wpływowej eurobiurokracji.

Znakomita większość młodych Polaków, którzy z konkursów dostali posady w Brukseli, nie identyfikuje się z rządem w Warszawie. Są mianowanymi urzędnikami KE. Mają status long live employment. Swojej pracy nie zawdzięczają rekomendacji żadnych polityków. Sporo wody w Wiśle upłynie, zanim ci ludzie zaczną tworzyć lobby polskie w strukturach unijnych. A innych Polaków, jako nieformalnej urzędniczej grupy, ze wsparciem rządu tworzącej dobrą atmosferę wokół naszego kraju na wszystkich szczeblach biurokracji, zwyczajnie tu nie uświadczysz.

Ludzie i gospodarka

W trzy lata po akcesji Polska, jako rozsadnik nowej jakości dla idei europejskiej integracji, zawodzi na całej linii. Jako kraj umiejętnie wykorzystujący formalne struktury dla promowania własnej pozycji w Unii, pętamy się gdzieś w ogonie europejskiego peletonu.

Aktualna pozycja Polski w UE jest zasługą siły naszej gospodarki, dynamizmu pracowników i przedsiębiorców. Udział państwa w budowaniu tej pozycji jest marginalny. Sprowadza się w zasadzie do zapewnienia ogólnych ram wykorzystania funduszy wynegocjowanych w kolejnych perspektywach finansowych na lata 2004--2006 i 2007-2013.

Nasza pozycja w Unii byłaby zapewne znacznie słabsza, gdyby nie fakt, że w latach 1991-2004 średnie tempo wzrostu PKB wyniosło u nas 4,3 proc., co lokowało nas na 6. miejscu na świecie za Chinami, Irlandią, Indiami, Koreą i o 0,1 proc. za Luksemburgiem (średnia wzrostu dla OECD w tym czasie to 2,5 proc.). Takie wskaźniki przemawiają do wyobraźni inwestorów. Polska stała się błyskawicznie największym w Europie centrum produkcyjnym sprzętu AGD. Bezpośrednie inwestycje zagraniczne płyną szeroką strugą (10 mld euro w ubiegłym roku), i to pomimo tego, że nasz rynek pracy robi się coraz "ciaśniejszy", co wróży, że już w niezbyt odległej perspektywie inwestorzy lokujący u nas swoje fabryki będą mieli kłopoty z zatrudnieniem.

Na rynku finansowym umiejętnie korzystamy z "efektu aureoli UE", co oznacza, że pożyczamy, płacąc o kilkadziesiąt punktów bazowych mniej niż inne kraje na porównywalnym do nas poziomie rozwoju, ale nie mające szczęścia być w UE. A pożyczać musimy, bo nasze skromne zasoby krajowych oszczędności nie wystarczą, by sfinansować inwestycje, których potrzebujemy dla podniesienia potencjału gospodarki. Pożyczamy też, niestety, dlatego że nasz budżet zbyt dużo wydaje w stosunku do tego, co zbiera.

W latach 2005-2007 w rankingu wzrostu wypadniemy pewnie mniej korzystne, bo swoją szansę w Unii lepiej od nas potrafiły wykorzystać choćby kraje nadbałtyckie, ale i tak nasza średnia wzrostu przekroczy w tym czasie 5,4 proc. rocznie. Cieszymy się równocześnie jednym z najniższych wskaźników inflacji na świecie, lokującym się znacznie poniżej dwuprocentowego poziomu, uznawanego przez wiele banków centralnych na świecie za wyznacznik stabilności cen.

Od wejścia do UE średnia inflacja płacowa w Polsce była blisko czterokrotnie niższa od przyrostów wydajności pracy. Pozwoliło to znacząco podnieść poziom konkurencyjności naszej gospodarki. Pomimo aprecjacji złotego znalazło to odbicie w imponujących wynikach eksportu, którego wartość w ciągu roku przekracza już 100 mld euro. W połączeniu z wartością importu daje to łącznie ok. 80 proc. PKB, co jest miarą gigantycznego otwarcia polskiej gospodarki na świat.

Z drugiej strony, ciesząc się z dużych przyrostów wydajności, nie możemy zapominać (jak zdają się to robić choćby związki zawodowe), że poziom produktywności w Polsce jest nadal średnio czterokrotnie niższy niż w Niemczech. Nie możemy więc mieć natychmiast, już jutro, niemieckiego poziomu wynagrodzeń. Musimy też, niestety, przegrywać przez jakiś czas w rankingach konkurencyjności ze starymi krajami Unii. Na ich wydajność pracuje techniczne uzbrojenie pracy oraz sprawne i rozwinięte instytucje gospodarki rynkowej. My przyrosty mamy pokaźne, ale poziom wydajności, z uwagi na historyczny balast pokomunistycznej gospodarki, wciąż na tle innych - mizerny.

O piłowaniu gałęzi

Tymczasem apetyty mamy wilcze. I jeszcze podsycają je różni demagodzy. W najbliższych latach płace w Polsce będą rosły w tempie zbliżonym do 10-12 proc. rocznie. To bardzo dużo. Konsekwencje makro-,

ale i mikroekonomiczne nie dadzą długo na siebie czekać. Coraz więcej polskich przedsiębiorców będzie alokować swoją produkcję w krajach poza UE. To zjawisko nieuniknione. Podobnie jak nieuniknione było przenoszenie produkcji do nowych ze starych krajów członkowskich UE.

OPZZ-owska kampania "kto ukradł nasze 36 proc.", czyli różnicę między skumulowanym wzrostem wydajności i wynagrodzeń w ostatnich latach, to nie tylko Himalaje ekonomicznej ignorancji, ale - przede wszystkim - sianie nienawiści między światem pracy i kapitału, rodem z XIX wieku. To również nieświadomie wysyłany impuls na rzecz relokacji miejsc pracy z Polski. Ale na demagogów racjonalne argumenty nie działają. Gdy firmy polskie zaczną masowo emigrować za granicę, to demagodzy znów wyjdą na ulicę, żądając tym razem zatrzymania ich w kraju na mocy stosownych ukazów władzy.

W naszych trzech pierwszych latach w UE opłacanie kapitału było znacznie wyższe niż pracy. Tak samo zresztą było w tym czasie i w Unii, i na całym świecie. Dzięki temu, między innymi, możliwy był skokowy wzrost konkurencyjności naszej gospodarki. Dzięki temu stworzona została z zysków przedsiębiorstw pokaźna baza dla finansowania inwestycji. Dzięki temu tak dobrze radziła sobie giełda. A ze wzrostów na giełdzie korzysta dziś nie tylko gracz giełdowy, inwestor z funduszy, ale też każdy Polak, który należy do jakiegoś OFE.

Proporcje podziału dochodów między pracowników i pracodawców zmienią się w najbliższych latach, bo takie, jak ostatnio, są na dłuższą metę nie do utrzymania. Trzeba jednak mieć świadomość makro-

ekonomicznych konsekwencji takiej zmiany. Więcej zysków przeznaczanych na wynagrodzenia oznacza mniej na inwestycje. Więcej na wynagrodzenia przy danym zatrudnieniu oznacza wzrost jednostkowych kosztów pracy. Zamiast impulsu podażowego gospodarkę czeka solidny kop popytowy. I pogorszenie pozycji konkurencyjnej.

Jak sobie z tym poradzi nasza kochana malutka inflacja? Co z tym zrobi bank centralny? Jak zniesie to wzrost gospodarczy? Zobaczymy. Ale na wszelki wypadek nie zapominajmy o tych, co chcieli natychmiast "odzyskać" ukradzione pracownikom 36 proc. To oni piłują ostro gałąź, na której wszyscy razem siedzimy.

Od wejścia Polski do UE i częściowego otwarcia europejskich rynków pracy stale blisko milion naszych rodaków pracuje za granicą. Cieszą się doskonałą opinią. Skutecznie zbijają poziom inflacji w wielu krajach UE, ponieważ znajdują zatrudnienie głównie w sferze usług, gdzie ceny rosły przed poszerzeniem Unii najszybciej. To między innymi dzięki naszym rodakom średnie jednostkowe koszty pracy w strefie euro stoją od kilku lat w miejscu jak zamurowane.

Pracownicy importowani z nowych krajów członkowskich wnieśli więc bez wątpienia swój wkład we wzrost konkurencyjności europejskiej gospodarki. A dzięki temu w ubiegłym roku możliwe było osiągnięcie imponującego jak na strefę euro tempa wzrostu 2,7 proc. PKB, najwyższego od 6 lat.

Z wielu badań wynika, że do pracy w Unii nie wyjeżdżają z Polski ludzie bezrobotni. Wyjeżdżają ci, co mieli tu pracę. Tyle że nędznie płatną. Bilans takiej emigracji dla gospodarki nie jest jednoznaczny. Wystarczy powiedzieć, że gdyby ten milion ludzi wrócił na krajowy rynek pracy, składki na ubezpieczenia społeczne mogłyby spaść skokowo o 10 punktów procentowych. Zmniejszanie podaży pracy na rynku krajowym przy rosnącym popycie sprzyja też inflacji płacowej.

Z drugiej strony ci ludzie transferują rocznie do Polski ok. 6 mld euro. Taka skala prywatnych transferów porównywalna jest ze skalą absorpcji funduszy unijnych. Transfery tej wielkości wpływają na bilans płatniczy, na poziom kursu złotego, na zmianę funkcji konsumpcji. Wiele z tych zmian jest przewidywalnych. Ale równie dużo - nie.

***

Unia za sprawą poszerzenia mocno się zrewitalizowała. Znalazła się w ruchu. Nie słychać już tak powszechnych jeszcze kilka lat temu narzekań na eurosklerozę.

Skatalogowałem tu w wielkim skrócie i maksymalnym uproszczeniu niektóre tylko z procesów ekonomicznych zachodzących w pierwszych latach naszego członkostwa w Unii. Te procesy dotykają zresztą całej Unii: starej i nowej. Zmiany są naprawdę istotne dla dziesiątek milionów ludzi. Wzrost makroekonomicznej stabilności, jaki stał się udziałem Unii po jej poszerzeniu, pozytywnie wpływa na podniesienie standardu życia. Ale większa Unia zmienia też świadomość swych obywateli. Jest to zjawisko nie do przecenienia.

Znakomita większość zasygnalizowanych tu zmian nie ma nic wspólnego z działaniami jakichkolwiek agend rządowych. I tak jest chyba dobrze. W końcu zamiast wnosić do Unii urzędową nową ideę, o co naprawdę trudno, a przy tym rządzie graniczyłoby to wprost z cudem, może lepiej wnieść tam po prostu inny obraz Polaka, pracownika, pracodawcy, studenta, turysty? To naprawdę spora inwestycja w naszą wspólną przyszłość w Europie. I - co ważniejsze - robiona własnymi siłami.

Janusz Jankowiak jest głównym ekonomistą Polskiej Rady Biznesu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2007