Nie chcą i już

1 stycznia Słowenia znalazła się w strefie euro. Kiedy w jej ślady pójdzie Polska? Spróbujmy poszukać odpowiedzi, analizując wypowiedzi przedstawicieli koalicji rządowej.

03.01.2007

Czyta się kilka minut

fot. KNA-Bild /
fot. KNA-Bild /

Nie są one może zbyt częste, ale za to, nawet jak na standardy obowiązujące w tych kręgach w kwestiach ekonomicznych, wyjątkowo pokrętne. Załącznik 1. do deklaracji programowej "Solidarne państwo", towarzyszącej rewitalizacji koalicji PiS-Samoobrona-LPR, rozwijając w kilku punktach zasady "suwerennego państwa", obiecuje zachowanie przez rząd "pragmatycznego stanowiska w sprawie wspólnej waluty". Pragmatycznego, czyli - jak łatwo się domyślić - nie na łapu-capu, bo euro uszczupla zasób suwerenności gospodarczej. A tej gotowi jesteśmy bronić. W znaczeniu nadanemu temu pojęciu przez koalicjantów pragmatyzm to tyle co wstrzemięźliwość, nieufność, niechęć.

Oprócz tego "oficjalnego stanowiska" mieliśmy w minionym roku całą serię luźnych dywagacji na temat euro ze strony pana prezydenta, pana premiera, pani wicepremier-minister finansów i pomniejszych kacyków koalicyjnych. Było tam sporo o referendum poprzedzającym nasze wejście do strefy, o odpowiednim terminie, o właściwym poziomie kursu walutowego, po jakim musi nastąpić wymiana złotych na euro itp. Czego zabrakło? Po pierwsze: co nam może dać przynależność do obszaru euro. Po drugie: co musimy zrobić, by się tam dostać. Te właśnie niewielkie braki chciałbym uzupełnić.

Europragmatyzm

Pragmatyczne stanowisko w kwestii euro jest jak najbardziej na miejscu. Pragmatyzm, w znaczeniu bardziej konwencjonalnym, rozumieć można w ten sposób, że wchodzimy do strefy wówczas, kiedy jesteśmy do tego gotowi i kiedy nam się opłaca, a ze swej strony robimy wszystko, by stało się to jak najwcześniej. Trzeba bowiem wiedzieć, że opóźnianie włączenia się Polski do strefy euro oznacza:

l utrudnienia w dostępie do nieograniczonego zasobu tanich oszczędności zagranicznych, których potrzebujemy do sfinansowania w Polsce inwestycji o dynamice 25-30 proc. rocznie;

l utrzymywanie się ryzyka kursowego, wskazywanego dziś we wszystkich badaniach ankietowych jako jedna z głównych barier rozwoju przedsiębiorczości;

l groźbę dużej zmienności kursu w okresie najbliższych 7-9 lat, kiedy eksporterzy stawać się muszą "ofiarami gospodarczego sukcesu" (lepsza polityka makroekonomiczna oznaczać musi szybsze tempo aprecjacji złotego), a podmioty zależne od cen importowych lub posiadające zobowiązania denominowane w walutach obcych (np. kredyty hipoteczne) będą bezwolnymi "ofiarami klęski" (drżąc przed deprecjacją kursu, choćby w następstwie wzrostu ryzyka po nieprzemyślanych wypowiedziach polityków).

Obrona złotego z pozycji gospodarczej suwerenności wymaga w tej sytuacji doboru nieco innych argumentów niż zaczerpnięte z kanonu narodowej martyrologii. Nie wystarczy też odwołać się do zdezaktualizowanych w ubiegłym wieku podręczników makroekonomii, broniących archaicznych tez, a to o "absorpcji za pomocą kursu walutowego szoków zewnętrznych", a to o "poprawie dzięki deprecjacji pozycji konkurencyjnej". To nie kursem, ale produktywnością buduje się dziś potęgę eksportową gospodarki. Wie o tym każdy uczeń szkoły podstawowej. Niestety - w Niemczech.

Czy premier wie, co mówi?

Jakie w takim razie mogłyby być racjonalne przesłanki ekonomiczne, przemawiające za odłożeniem w czasie naszego wejścia do strefy euro? Paradoksalnie na właściwy trop prowadzi niedawna wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego: "Jestem sceptyczny, jeśli chodzi o szybkie wprowadzenie euro. Uważam, że pośpiech w tej sprawie może nam bardzo zaszkodzić. Wprowadzenie w tej chwili euro to jest zdjęcie ochrony z polskiego eksportu. On rośnie w niebywałym tempie. Wszystko wskazuje, że w przyszłym roku podwoimy jego wartość wobec roku 2004. Złoty jest w tej chwili niedoszacowany. Euro nie jest warte 4 zł, ono jest warte mniej" (cytat za PAP).

Na pierwszy rzut oka jest to wypowiedź zagadkowa, a w pewnym sensie sensacyjna. Jej interpretacja i rozwinięcie, z pełnym uznaniem dla ekonomicznej świadomości autora, musiałyby prowadzić do wniosku, że zdaniem szefa rządu zachowanie krajowego pieniądza i płynnego kursu walutowego jest przez jakiś jeszcze czas niezbędne dla podniesienia wydajności polskiej gospodarki do poziomu, który pozwoliłby bez bólu zaabsorbować kurs wymiany rzędu, powiedzmy, 3 złotych ("mniej niż 4") za euro.

W takiej sytuacji rząd powinien jednak powiedzieć eksporterom: przestańcie jęczeć pod jarzmem silnego złotego, weźcie się do roboty, bo to, co widzicie teraz, to dopiero początek. A my - wasz rząd, który ciśniecie w kwestii nieopłacalności eksportu już przy kursie 3.90, odsuwając datę przyjęcia euro po znanym nam ("mniej niż 4 zł") kursie wymiany, odpowiadającym poziomowi równowagi ogólnej - zapewniamy wam najskuteczniejszą ochronę przed nieuniknioną aprecjacją, która jest prostym następstwem wzrostu wydajności pracy szybszego niż w strefie euro. Wasze krótkookresowe interesy stoją w sprzeczności z interesem większości Polaków, którzy rozstając się ze swoimi złotymi powinni dostać za nie jak najwięcej, a nie jak najmniej. My, wasz rząd, nie chcemy, żeby gospodarka utraciła konkurencyjność po nieadekwatnej, abstrahującej od różnic w wydajności, wymianie złotego, bo znane nam są i szczegółowo przez nas przeanalizowane smutne doświadczenia ze wschodnich landów niemieckich po zjednoczeniu i wprowadzeniu tam, wbrew opinii specjalistów, marki zachodniej po nieadekwatnym kursie 1:1. Nie akceptujemy jednak też wymiany po kursie zapewniającym, przynajmniej na jakiś czas, konkurencyjność, ale prowadzącym do relatywnego zubożenia obywateli.

Jeśli moja interpretacja słów pana premiera nie jest nadinterpretacją, to posługiwałby się on argumentami wysokiej jakości, gdzieś - powiedzmy - na poziomie profesora uniwersytetu w Gdańsku. W takim rozumowaniu o euro nie ma ekonomicznego prostactwa, w rodzaju: 5 zł za euro dla dobra kraju byłoby OK, co jeszcze tu i ówdzie czasem pobrzmiewa. Argumenty te mają tylko trzy słabe punkty: po pierwsze - trudno wskazać poważnego ekonomistę, który byłby w stanie, bez cienia wątpliwości, wyznaczyć kurs równowagi (czyli odsuwając datę, gonimy za króliczkiem); po drugie - odkładanie euro obciążone jest jednak jakimiś kosztami (zmienność kursu i stóp procentowych, utrudniony dostęp bez ryzyka kursowego do zasobu oszczędności zagranicznych, koszty transakcyjne itp.). Trzeba by wobec tego sporządzić rachunek netto korzyści i strat, jakie wynikałyby z przyjęcia euro po zaniżonym kursie. Po trzecie wreszcie - brakuje tu stwierdzenia, kiedy realna konwergencja będzie tak zaawansowana, że nasza gospodarka wytrzyma "mniej niż 4 zł" przy kursie przejścia na euro.

W cytowanej wypowiedzi Jarosław Kaczyński zdaje się nie mieć cienia wątpliwości na temat euro.

I to mnie trochę niepokoi. Bo ponieważ uzasadnienie "pragmatycznego stanowiska" w wykonaniu szefa rządu wypada jednak dość blado, trudno do końca pozbyć się podejrzeń, że niekoniecznie idzie tu o kwestię tak technicznie wysublimowaną, jak bliżej nikomu nieznany poziom kursu równowagi czy stopień realnej konwergencji. Prawda?

Obietnice za 9 mld

Kiedy wiemy już trochę o merytorycznych argumentach za i przeciw, warto zatrzymać się przy warunkach, które trzeba spełnić dla przyjęcia euro.

W tej kwestii panuje bowiem dziwne materii pomieszanie.

Pani wicepremier Gilowska twierdzi np., że Polska spełni nominalne kryteria konwergencji w 2009 r., wobec czego w 2010 r. mogłoby się odbyć referendum na temat daty wejścia do strefy euro. Sądzę, że tym deklaracjom trzeba poświęcić odrobinę uwagi, dokonując przy okazji ich egzegezy.

Najpierw kilka słów o ważnym kryterium fiskalnym. Od marca 2007 deficyt naszego sektora finansów publicznych, liczony według obowiązującej w UE metodologii, wyniesie 4,4 proc. PKB. Rząd spiera się z Komisją Europejską na temat ścieżki wyjścia z procedury nadmiernego deficytu (EDP), a różnice w pomiarze deficytu w roku 2009 sięgają 1 proc. PKB. Darujmy sobie rozstrzygnięcie, po czyjej stronie jest racja. Skupmy się na tym, co rząd stara się w swych wyliczeniach przemilczeć.

Otóż wpisanie do znowelizowanej ustawy PIT dwóch obniżonych stawek podatkowych 18 i 32 proc., obowiązujących od 2009 r., kosztować będzie na dzisiejsze pieniądze ok. 9 mld PLN. Czy uda się to sfinansować? Udałoby się, gdyby większość z rosnących w ujęciu nominalnym dochodów podatkowych, których wolumen, przy ok. 5 proc. wzroście i 2 proc. inflacji, bezpiecznie szacować można na ok. 10 mld PLN rocznie, przeznaczyć na pokrycie krótkookresowych ubytków w dochodach budżetu.

Od razu widać, gdzie tu są schody. Trzeba bowiem założyć, że wydatki ogółem w ujęciu nominalnym między rokiem 2008 a 2009 nie rosną; albo inaczej - że realnie spadają na kwotę odpowiadającą 0,8 proc. dzisiejszego PKB (czyli zapewne nieco mniej, bo ok. 0,6 proc. PKB w 2009 r.). A gdzie koszty programu konwergencji i wychodzenia z procedury EDP? Wydostanie się z EDP musi oznaczać - według szacunków rządowych - ograniczenie deficytu sektora w roku 2009 o 0,2 proc. PKB, a według moich - spadek deficytu budżetu państwa (w ujęciu unijnym) o 0,6 proc. PKB.

Czyżby na rok 2009 szykowała się wobec tego jakaś zakonspirowana rewolucja w polskich finansach publicznych? Bo zamiast dzisiejszej reguły fiskalnej, która w budżecie na 2007 r. opisuje tempo wzrostu wydatków w postaci "inflacja + 6 proc.", powinniśmy wprowadzić nową: "inflacja - 2 proc.". A wszystko to przy jednym podstawowym założeniu: tempo wzrostu gospodarczego w latach 2007-2009 nie spadnie znacząco poniżej 5 proc. Jak widać, wpisując dziś do ustawy PIT obniżkę podatków za 2 lata, parlamentarzyści postawili swoim następcom dość wysokie wymagania.

Kiedy już wiemy co nieco o kosztach, zastanówmy się nad czasem, kiedy przyjdzie te zafiksowane w ustawie obietnice podatkowe realizować. To będzie kampania wyborcza w pełnym rozkwicie. Jacy politycy zechcą wtedy wpisać na sztandary hasło: nie stać nas na obniżkę podatków? A którzy wpiszą inne: dla obniżki podatków musimy zamrozić nominalne wydatki?

To pytania retoryczne. Ale konsekwencje takiego stanu rzeczy już wcale oczywiste nie są. Z reguły obietnicę obniżki podatków serwuje się wyborcom w pakiecie. Np.: te podatki za tamte podatki; albo te podatki za tamte wydatki. To standardowa procedura przy wdrażaniu strategii podatkowej przez rządy w demokratycznych państwach.

W naszym przypadku nie było żadnego pakietu. Nie ma też, oczywiście, śladu strategii. Żadnej nauki z doświadczeń innych demokracji. Żadnych wniosków z naszej dyskusji o podatkach. Po prostu: jedna partia chciała pokazać, że realizuje program wyborczy. Rzucono więc na stół obietnicę, która zapisana w ustawie o PIT staje się za dwa lata zobowiązaniem. W zasadzie - już nie do odwołania.

Takie zobowiązanie przekreśla też sens zastanawiania się nad sposobem obniżki podatków w Polsce. Niby wszyscy wiedzą, że prawdziwym problemem nie są u nas wcale podatki dochodowe, lecz pozapłacowe koszty pracy. Ale kiedy przychodzi do wyboru, co obniżać, to politycy dobrze wiedzą, gdzie są konfitury. Zamiast obcięcia "klina podatkowego" za 9 mld PLN netto, czego elektorat nie doceni, wybrali spektakularną, tyle samo kosztującą, choć równie niezbilansowaną obietnicę obniżki PIT. Czyli, przy dość dobrze zdiagnozowanym problemie i pełnej wiedzy na temat, co gorsze, a co lepsze, wybieramy gorsze. Euro? Czy ktoś przy tym w ogóle pomyślał o euro?

Obietnice za nie mniej niż 12 mld

W tym stanie rzeczy na słuchanie bajek o obcięciu "klina podatkowego" po prostu szkoda czasu. "Czy nie obawia się pani, że rząd się z tego wycofa?" - zapytali niedawno Zytę Gilowską dziennikarze "Rzeczpospolitej", usiłujący zgłębić tajemnicę zobowiązania nie tylko redukcji podatków osobistych, ale dodatkowo obniżki pozapłacowych kosztów pracy w latach 2008-2009. Co usłyszeli? Że rząd się do takich obniżek zobowiązał w zaktualizowanym programie konwergencji, przekazanym Komisji Europejskiej. "Poprzednia zmiana stanowiska nastąpiła w okresie mojej nieobecności w rządzie. Ministrowie nie uwierzyli, że jest możliwość sfinansowania tego planu, no i parę złotych skierowano na inne cele. Teraz sprawa jest poważniejsza, ponieważ złożyliśmy zobowiązanie, a Polska z międzynarodowych zobowiązań się raczej nie wycofuje. Polacy są niebywale honorowi. My potrafimy wracać do zobowiązań, które były podjęte w czasie

II Rzeczypospolitej" - zażartowała sobie pani wicepremier.

Bo tu dowcip jest posadzony na dowcipie. Po pierwsze - jest oczywiście cienkim żartem, że Komisja Europejska interesuje się naszym zobowiązaniem obcięcia klina podatkowego, wpisanym do programu konwergencji. KE interesują wyłącznie skutki finansowe takiej obietnicy. Dla ułatwienia dodajmy - negatywne dla budżetu. Nie będzie tych kosztów - program będzie dla KE bardziej wiarygodny. I tyle. Po drugie - naprawdę zabawny jest upór, z jakim pani minister wraca do opowieści o tym, że wszystko było zbilansowane już w budżecie na 2007 r., tylko chłopaki z rządu to rozgrabiły podczas jej przymusowego urlopu. Co rozgrabiły? 12 mld brutto, których nigdy nie było? Po trzecie - czegoś równie śmiesznego jak uzasadnienie konwergencji fiskalnej poczuciem honoru Polaków nawet Gogol by nie wymyślił. Zamiast programu oszczędności, finansujących proponowane ubytki w dochodach budżetu, na szalę rzucany jest honor Polaków. Boję się tego komentować.

Kryteria zagubione

w skrócie myślowym

Niska wiarygodność deklaracji spełnienia kryterium fiskalnego, wzmacniana planem uszczuplenia dochodów budżetu o nie mniej niż 21 mld brutto, przy całkowitym milczeniu na temat źródeł finansowania ubytków w dochodach, to jednak ledwie wstęp do problemu.

Pomińmy, dla ułatwienia, niesprawdzalną a priori hipotezę o spełnieniu kryteriów monetarnych. Pani wicepremier jest pewna, że za 2 lata długoterminowe rynkowe stopy procentowe w Polsce będą niskie. Jest też przekonana, że inflacja będzie pod kontrolą. Trzeba się poddać. I trzymać kciuki za wiarygodność średniookresowych prognoz Ministerstwa Finansów. Za niskie podaże skarbowych papierów wartościowych. I za niezależny bank centralny.

Skupmy się jednak na reszcie kryteriów. Jest wśród nich bardzo nieprzyjemne zobowiązanie do ustabilizowania kursu walutowego. Czy zapowiedź pani wicepremier rozumieć należy w ten sposób, że w roku 2009 Polska spełni również to kryterium? Byłaby to zapowiedź rewolucyjna: oznaczałaby konieczność zmiany reżimu kursowego z płynnego na sztywny, a tym samym odejścia przez NBP od strategii bezpośredniego celu inflacyjnego już w 2007 r. Rozumiem, że jest to przedsięwzięcie uzgodnione z bankiem centralnym i Radą Polityki Pieniężnej... Wypada przy tym wyrazić żal, że krok o tak kolosalnym znaczeniu dla uczestników rynku finansowego i przedsiębiorców został zapowiedziany ot tak sobie, mimochodem. Chyba że pani wicepremier o tym kryterium, w swym skrócie myślowym, zapomniała.

Kryteria uprawniające do ubiegania się o zgodę na przyłączenie się do strefy euro obejmują również tzw. kryterium legislacyjne, którego Polska dotąd nie spełnia. Chodzi m.in. o wyeliminowanie uprawnień rządu do zatwierdzania sprawozdania finansowego NBP; wyeliminowanie uprawnień Sejmu do zatwierdzania sprawozdania z działalności NBP; wprowadzenie do ustawy o NBP i do konstytucji dbania o stabilność cen w strefie euro. Rozumiem, że wszystkie te i wiele jeszcze drobniejszych, choć drażniących zmian prawnych trafiło już do kalendarza zmian legislacyjnych... Wypada przy tym wyrazić żal, że przedsięwzięcia o tak istotnej wadze politycznej są przygotowywane w pełnej tajemnicy. Chyba że pani wicepremier o tym kryterium również zapomniała.

Weryfikację nominalnych kryteriów konwergencji przeprowadza nie rząd, ale Komisja Europejska. Aby to zrobić w 2009 r. Bruksela musiałaby do przeglądu dysponować danymi za rok 2008. Ponieważ jest mało prawdopodobne, żebyśmy - nawet przy ładunku optymizmu pani Gilowskiej - dali radę kryteriom w 2008 r., wypowiedź pani wicepremier należałoby doprecyzować. Powinna ona brzmieć: "w naszej ocenie spełnimy kryteria konwergencji w 2009 r.". KE swoją ocenę wydać zaś może najwcześniej w 2010 r.. Lub też: "w naszej ocenie niektóre kryteria spełnimy w 2009 r.".

Logika urlopowana

Dla świętego spokoju zostawmy na boku sens samego referendum w sprawie przyjęcia euro. W tej kwestii wszystko już zostało powiedziane: Polska musi wstąpić do strefy euro, bo takie wzięła na siebie zobowiązania traktatowe. Jedyne prawnie dopuszczalne pytanie w referendum może w naszej sytuacji dotyczyć daty.

Skupmy się więc na logice. Gdyby pytanie w referendum brzmiało: "czy chcesz wejścia Polski do strefy euro w 2010 r.?", to - pod warunkiem rewolucji w finansach publicznych, zmiany w tym roku systemu kursowego i wprowadzenia kilku zmian w ustawach i konstytucji, które "przeoczyłyby" LPR z Samoobroną i niemałą częścią PiS - wszystko byłoby teoretycznie w porządku. Ale pytanie, jeśli wierzyć panu prezydentowi, który zwierzył się z tego w rozmowie z "Financial Times", ma raczej dotyczyć 2012 r.

Po co nam wobec tego spełnienie kryteriów konwergencji w 2009 r., skoro chcemy pytać o wejście do strefy euro w 2012 r.? Przecież stabilizacja kursu jest trudna i kosztuje. Może zostać opłacona np. niższym wzrostem gospodarczym lub stopnieniem rezerw dewizowych. Może wobec tego nie chodzi jednak o spełnienie wszystkich kryteriów w 2009 r.? A skoro tak, to dlaczego w 2010 r. rząd chce nas pytać o wejście do strefy euro w 2012 r.? Przecież udzielając odpowiedzi na takie pytanie, naród nie będzie dysponował wiedzą o rzeczywistych kosztach spełnienia kryterium stabilności kursu przez

2 lata. Coś tu najwyraźniej szwankuje z następstwem czasowym wydarzeń.

Prawdę mówiąc, niejasności towarzyszą prawie wszystkiemu, co dotyczy wytyczenia przez polskie władze ścieżki dojścia do euro. Umacnia to przekonanie, że w tej sprawie, przynajmniej za kadencji tego parlamentu, nic się już zrobić nie da. Z powodów, które nazwać merytorycznymi byłoby jednak chyba przesadą.

Janusz Jankowiak jest głównym ekonomistą Polskiej Rady Biznesu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2007